poniedziałek, 31 maja 2010

Język a percepcja

Tak ostatnio rozmyślałem sobie o postrzeganiu świata z perspektywy... No właśnie, po prostu z perspektywy, trudno to tak naprawdę zawęzić.
Na to jak coś odbierzemy i (miejmy nadzieję) zrozumiemy wpływa wprost niezliczona liczba bodźców, od nastroju po nawet takie 'pierdoły' jak oświetlenie.
Rzecz jasna trzeba wliczyć tutaj wszelkie wrodzone predyspozycje, wychowanie, wykształcenie...

Rzecz jasna również język.

Wydawało mi się to oczywiste (co nie jest wcale rzadkie w moim przypadku ;) ), iż każdy uświadamia sobie różnice wynikające z tak, hmmm, podstawowych różnic jak język którym mówimy.

Eskimos zna parędziesiąt określeń śniegu, będących jednym wyrazem, przekaźnikiem jednej koncepcji. Dla nas śnieg może być mniej lub bardziej mokry, może być sypki, może być niemalże zlodowaciały.
Niemniej śnieg to śnieg, na pierwszy rzut oka rozróżnimy biały od 'żółtego' i tyle ;). Eskimos zaś dostrzega te różnice i widzi (bądź jest w stanie) zobaczyć więcej.
Z drugiej strony (zdaje się iż... khem khem) Eskimosi znają jedno lub dwa określenia oznaczające drewno i drzewo.
Czemuż? Ponieważ w zasadzie takie 'dobra' tam nie występują.

Zdarza się, że ktoś (np. uczeń) zadaje mi pytanie, 'Jak coś nazywa się w języku angielskim?'
Zdarza się, że nie jestem w stanie na to odpowiedzieć.
Nu.... bo i jak?
Pal licho nawet i związki frazeologiczne, które z definicji są nieprzetłumaczalne (a jedynie wytłumaczalne poprzez odpowiedniki). Pal licho nazwy własne.
Weźmy na tapetę taki chleb. Nie dość, że posiada to to milion (ach ta moja skłonność do przesady ;) ) rodzajów na całym świecie (z macą i podpłomykami włącznie), to każdy jeszcze lubi inny.
Mówiąc 'chleb', myśląc o nim, każdy w zasadzie postrzega to w inny sposób.
Abstrahując już zupełnie od tego, że chleba żytniego, czy też robionego na prawdziwym zakwasie, na wyspach brytyjskich po prostu nie znają (poza nielicznymi wyjątkami).

Można oczywiście zarzucić mi malkontenctwo i 'czepialstwo'. Wszak chleb to po angielsku bread, każdy słownik nam to powie.

Niemniej poznając inny język, inną kulturę, inny sposób postrzegania świata widzimy po prostu więcej.
Możemy więcej zrozumieć, poczuć, posmakować.

A więc smacznego ;)

niedziela, 30 maja 2010

Czas y jego brak

Na początek mała informacja - wpisów w maju ukazało się tak mało, gdyż, po prostu, nie miałem czasu ni możliwości na ich dokonywanie. Rzecz nie tkwi więc w braku weny, ale raczej w braku środków (jakim jest chociażby ograniczony dostęp do netu).
Od razu zaznaczam również, iż wpisy na blogu powstają u mnie spontanicznie, więc dziękuję za 'nowatorskie' sugestie w stylu: 'A przecież możesz coś napisać w Wordzie a potem to wkleić, co nie?'

No właśnie nie :)

Paradoksalnie brak czasu potrafi być mobilizujący, zaś 'wyrwanie' pół godziny na rozważenie jakiejś myśli i przelanie jej w formę posta to czysty akt spontaniczności.
Tylko tyle i aż tyle.
Ten blog nie jest wykładnią prawd objawionych, ani krynicą mądrości.
Zawieram tutaj swoje mniej lub bardziej zobowiązujące przemyślenia, które to służą i pomagają przede wszystkim mnie samemu.
Jeżeli ktoś zaś skorzysta z nich? Tym lepiej, swego rodzaju insight w myśli innych jest odświeżający, ba, dla mnie nawet niezbędny do rozwoju.

Powiedzcie sami, czy mając przed sobą cztery dni wolnego większość z Was czas ów zmarnotrawi, czy też spożytkuje na tę bądź inną formę aktywności?

Kilka(naście?) dni temu rozmawiałem sobie w pubie z dobrym przyjacielem. Podczas owej rozmowy padło z jego ust jedno zdanie, które szczególnie utkwiło mi w pamięci: 'Cały postęp powstał po to, aby ludzie mogli się lenić'.

Nie sposób nie przyznać mu racji, lecz czy kompletne lenistwo jest dobre? Abstrahując już od semantyki, chciałbym przypomnieć leciwą sentencję, podług której 'w zdrowym ciele, zdrowy duch'.

W życiu nie widziałem zdrowego lenia. Sam staram się być tak aktywny jak tylko mogę (a raczej jak tylko czas, obowiązki i siły mi na to pozwalają), jednak to czasem zbyt mało.
Nie chciałbym też tutaj kreować się na jednostkę wybitną, niemniej większość ludzi których widzę dookoła zadowolona jest 'bylejactwem', bezczynnością (by nie rzec wręcz, apatią), nie mają większych ambicji niż... posiadać.

To co jest w nich, jedyne co być może zatrzymamy gdy nadejdzie kres ziemskiego istnienia to nasze myśli, przeżycia, emocje (bądź pamięć o nich).
Dziura w pamięci wywołana alkoholowym upojeniem pozwala na krótki czas o czymś zapomnieć, lecz odbiera nam kawałek wspomnianych wcześniej przeżyć.
Coś za coś.
Z drugiej strony przypomnę o tym, iż marijuana służyła niegdyś (i dalej służy) jako poszerzacz percepcji, często używany podczas medytacji.

Do czego zmierzam? Mało co na świecie jest z gruntu złe lub dobre. Nawet sama aktywność, którą tutaj przedstawiam w samych superlatywach, jest dobra tylko wtedy, kiedy służy jakiejś formie rozwoju. Pasywność, czy też bierność, również może być dobra (bądź pozytywna, jeżeli chcemy unikać sporów aksjomatycznych ;) ), o ile chcemy wyciszyć się, by odciąć się od 'złych' (negatywnych) bodźców.

Co ma to zaś wspólnego z czasem?
Jeżeli nie jesteśmy świadomi dlaczego wybieramy jedno, a nie drugie, to możemy się łatwo zgubić.
Jak zaś podjąć właściwą decyzję, kiedy nie ma czasu zebrać myśli?
Praca jako wartość sama w sobie to pojęcie (dla mnie) puste.
Jednak lenistwo (choć czasem miłe i relaksujące) w rzeczywistości prowadzi do powolnego obumierania naszych wnętrz.

Czego ani sobie, ani Wam nie życzę ;).

Dobranocnywieczór

czwartek, 6 maja 2010

Teatr inaczej

Być może jakaś zbłąkana dusza zauważyła z tego bądź innego powodu następujący adres na samiutkim dole mojego blogu -> http://www.teatr.legnica.pl/
Jako niepoprawny optymista założę nawet, iż ktoś skusił się ów link otworzyć.

Obojętnie więc, czytelniku(/czko), czy znasz Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, czy nie, oto kilka moich przemyśleń na jego temat.

Zacznijmy więc od małego truizmu. Teatr ów jest jedynym działającym w Legnicy, mieście w którym się wychowałem. Fakt, Wrocław jest blisko, mam tam rodzinę, wystawiane tam sztuki są dobre, tak samo jak i aktorzy, zresztą wraz z resztą ekipy teatralnej o której rzadko się mówi, czy wręcz myśli. Nie wyobrażam sobie jednak przedstawienia wystawianego przez samych aktorów. Wszak nawet monodramy są konsultowane z przynajmniej jedną osobą.

Jest jednak pewna rzecz, która odróżnia teatr dobry, od teatru... nie wybitnego (nie mnie to oceniać), lecz z pewnością magicznego.
To jest właśnie słowo kluczowe, którym można opisać ten teatr. Wiadomo, że składa się on z ludzi, to przede wszystkim. Jednak historia Legnicy, cała otoczka, która powstała zarówno wokół niej jak i tutejszego (czy też tamtejszego, piszę w końcu z Wrocławia) teatru to coś, co kształtuje nie tylko regionalną, ale i krajową kulturę.

„Jak wam się podoba”
„Zły”
„Koriolan”
„Wznowienie”
„Ballada o Zakaczawiu” (tak, także ta telewizyjna)
„Szpital Polonia”
„Szaweł” (najpiękniejsza sztuką jaką dotąd widziałem)
„Made in Poland” (wraz z realizacją telewizyjną)
„Osobisty Jezus”
„Łemko”
„Sami”
„Dziady”

Oto lista tylko niektórych spośród adaptacji, projektów autorskich, bądź współprodukcji Teatru im. Modrzejewskiej. Jedno trzeba przyznać dyrektorowi teatru, panu Jackowi Głombowi: jest to człowiek z pasją i wizją, którą to konsekwentnie realizuje.

Zainteresowanych odsyłam do oficjalnej strony teatru, zaś sam napiszę tylko kilka przemyśleń i spostrzeżeń z premiery „Szawła”, na której to miałem przyjemność być osobiście.

Wieczór w okolicy świąt Wielkiej Nocy, AD 2004.
Jest zimno, gwiazdy oraz księżyc wyglądają nieśmiało zza chmur.
Na podwórzu starej, opuszczonej fabryki, niedaleko mostu przy ul. Armii Krajowej, płonie duże ognisko.
Gdy wchodzimy do środka słyszymy śpiew, ni to gospel, ni to modlitwa, ni to pieśń religijna. Wyraźnie stylizowana na pieśni żydowskie.
Czego się jednak spodziewać, skoro przedstawienie dotyczy Pawła z Tarsu?
Każdy kto wchodzi otrzymuje kubek grzańca oraz pięknie stylizowaną ulotkę z tekstem pieśni.
Z początku każdy rozgląda się nieśmiało, nie wiedząc o co chodzi. To nie jest pierwsze przedstawienie poza deskami głównej sceny. Pierwszy raz jednak widzę coś aż tak wielkiego.
Mija kilka, może kilkanaście minut, podczas których grupki 'widzów' podchodzą powoli do ogniska i włączają się do śpiewu. Magia. Nie potrafię tego inaczej opisać.
Sam spektakl zaś rozpoczyna się przemówieniem. Muzyką. Dzieje się pośród nas i wokół nas. Za nami, na wyciągnięcie ręki, czasem daleko.
Jak to w tłumie, jak pośród chaosu zgromadzenia.
I tak spektakl ów zamienia się w podróż w przeszłość i w głąb siebie. Dotyczy spraw dawnych, lecz aktorzy mają na sobie dziwną mieszankę ubiorów (toga i ...glany). Rzymscy legioniści mają na sobie czarne, policyjne stroje, na głowach zaś historyczne hełmy.
Podróżujemy przez opuszczoną fabrykę, którą jednak dziś zaludniają aktorzy.
Idziemy do Damaszku.
Na miejscu zaś rozgrywa się coś niesamowitego.
Przysięgam, że na końcu każdy miał łzy w oczach.
Łącznie ze mną.

Ten teatr opuścił deski teatru, by wejść między ludzi, by wziąć wraz z nimi udział w przedstawieniu. Nie mówię, że każda z wystawianych tam sztuk była tak przełomowa.
Są jednak świeże, dobre i dające do myślenia.

W swoim czasie Gustaw Holoubek rzekł, iż '(gdzie) dwóch ludzi rozmawia, a reszta słucha ich rozmowy - to już jest teatr.
Jak więc nazwać to, kiedy słuchający są częścią spektaklu?

niedziela, 2 maja 2010

O chlebie inaczej

Mieliście kiedyś w rękach ciepły bochenek chleba? Chrupiącą, rumianą (czy też jak wolę, lekko przypaloną) skórkę, ten niesamowity zapach, opuszki brudne od resztek mąki?
Bywało parę razy, że wracając z tego czy innego miejsca o godzinach ze wszech miar pod-rannych (czyli między czwartą a szóstą), udawało mi się dogadać z piekarzami by sprzedali mi taki bochenek.
Uwierzcie mi, coś niesamowitego.

Nie rozumiem ludzi uwielbiających pieczywo białe, puchate, po prostu niedopieczone. To taki rodzaj gąbczastego papieru, naprawdę nie wiem jak to inaczej opisać. Takie 'pieczywo' jest bez smaku, bez zapachu, bez... niczego. Ot, masowa papka dla ludzi bez gustu i smaku.

Kilka lat temu, w moim rodzinnym domu, miałem okazję spróbować (mniej lub bardziej) 'domowego' chleba. Nie będę tu chromolił o tym, jak to się napracowaliśmy, jak szykowaliśmy naturalny zakwas, et cetera.
Kupiliśmy po prostu gotową mieszankę, postąpiliśmy zgodnie z instrukcją, pozwoliliśmy ciastu urosnąć, piekliśmy ile trzeba.

Nigdy w życiu nie jadłem tak pysznego chleba. Bochenek był aromatyczny, żytni ze słonecznikiem, ze skórką tak chrupiącą, że oczy mi niemalże załzawiły ze szczęścia. Pamiętam, że staliśmy nad nim i wąchaliśmy go chyba przez kilka minut, zanim dorwaliśmy się do niego i rwaliśmy palcami przepyszne kawałki.

Różnica między bezsmakową, niedopieczoną breją, a tym cymesem jest większa niż głębokość rowu mariańskiego.

Wyobraźcie zaś sobie, jak musi smakować prawdziwy chleb, taki zrobiony według przepisu z naturalnych składników, bez żadnych spulchniaczy, 'spieprzaczy' (zwanych na wyrost 'polepszaczami smaku'), pieczony chociażby i w piekarniku.
Tak, tak... aby zrobić w warunkach domowych dobry chleb wystarczy piekarnik.
Lecz niezbędna jest także cierpliwość i szacunek dla samego siebie.

Jeżeli nie mamy czasu żeby zadbać o to, co jemy, to znaczy że coś jest nie tak. Ostatni rok mojego życia tak właśnie wyglądał i odczułem to negatywnie na zdrowiu.
Nie zamierzam tego powtarzać i naprawdę zwracam teraz uwagę na to, żeby każdy posiłek miał w sobie coś więcej.
Smak, zdrowie, radość? Nie wiem dokładnie, wiem za to, iż wolę poczekać na coś co smakuje niesamowicie, niż zadowalać się przeciętniactwem.

No i na zakończenie... nie ma nic lepszego do jedzenia niż taki świeży ciepły chleb, być może odrobina masła, jeżeli czujecie się w nastroju na szaleństwo (*porozumiewawcze mrugnięcie okiem*) oraz zimna woda, do których to dobieracie się po całym dniu głodówki.
Uwierzcie mi proszę, wtedy można dopiero docenić smak i samą obecność jedzenia.
To naprawdę daje do myślenia ;).

Smacznego!

sobota, 1 maja 2010

Meditatio

Z łaciny jest to zagłębienie się w myślach, bądź głębokie rozważanie czegoś. Istnieje wiele jej (medytacji) odmian, bardzo często diametralnie od siebie różnych, niekompatybilnych nawet w założeniach. Niemniej od niepamiętnych czasów znajdują się ludzie, którzy kultywują różne jej formy. Zdarza się, iż korzysta z nich nawet teoretycznie przeciwieństwo mistycyzmu, a więc nauka (choć głównie w różnych formach psychoterapii, więc...).

Dla mnie medytacja dzieli się przede wszystkim na dwie podstawowe kategorie:
- na tę, która działa (na mnie, bądź kogoś innego)
- oraz na tę, która jest popularna, stosowana według wzorca, odciętą od indywidualnych potrzeb

Medytacja obejmuje w sobie zarówno katolicki różaniec, ekstatyczne tańce (derwisze, Voudou, qigong, itp), mantry, skupienie, powtarzalne myśli, czynności, ruchy, wprowadzanie się w trans; odmiany medytacji są niemalże niezliczone, szczególnie, iż bardzo często są one łączone bądź przystosowywane do indywidualnych potrzeb.

Słyszałem kilka razy, że stosowanie medytacji to jakieś new-age'owe sztuczki, czy wręcz 'szatanizm'. Cóż, moją odpowiedzią jest nieodmiennie pełen politowania uśmiech.

Oczywistym jest, iż medytacja nie jest dla każdego. Po pierwsze, wymaga ona pewnej wrażliwości wewnętrznej. Po drugie, wymaga ona często stawienia czoła temu, co siedzi w nas, a o czym nie zawsze chcemy się dowiedzieć (nie jest to jedynie oczyszczenie myśli, a często takie oczyszczenie pozwala odkryć coś, co siedzi w nas głębiej). Po trzecie zaś, nie ma żadnej gwarancji, że dana forma medytacji zadziała na daną osobę.

Spójrzmy chociażby na trekking, czy wspinaczkę. Są to czynności na pewien sposób powtarzalne. O ile w pierwszym przypadku wykonujemy ruchy mogąc jednocześnie skupić się na kontemplacji tego co nas otacza, bądź zatopić się w myślach, to drugi teoretycznie wymaga ogromnego skupienia i przeanalizowania zmieniającej się co kilka sekund sytuacji. Niemniej czyż nie jest to właśnie ideą niektórych z medytacyjnych technik?

Głównym sensem medytacji jest (przynajmniej dla mnie) zwiększenie świadomości siebie, lub świata. Nie oznacza to jednak, że musimy siedzieć nieruchomo w pozycji lotosu przez pół dnia, aby osiągnąć oświecenie (czy podobny efekt).

Każdy mistyk powie wam, że to przychodzi z czasem. A więc dla mnie wystarczy, że staram się być świadomy swoich czynów, dokonań i myśli.

To jest właśnie tym, co odróżnia mnie od zwierzęcia. Świadomość, analiza siebie o otoczenia, poszukiwanie czegoś, co wykracza poza zwykłe zmysłowe postrzeganie.

Nie mówię, że jest to droga, którą powinien iść każdy (bądź każda) z nas, lecz naprawdę polecam przeanalizować przy czym dobrze nam się myśli bądź wycisza i dobrać do tego odpowiedni sposób medytacji.

Nie gwarantuję sukcesów, lecz czy nie lepiej jest spróbować, niż żyć w otoczeniu jedynie trzech wymiarów oraz tego, co namacalne ;) ?

Jak napisał niegdyś o. Jacek Bolewski:

(...)Medytacja daje wyzwolenie, bo otwiera na prawdę. Jednak nie jest to ucieczka od rzeczywistości, przeciwnie: jej sens zmierza do pełnego przyjęcia tego, co nas otacza. Medytacja dąży do przemienienia człowieka, do tego, by zobaczył i usunął przeszkody tkwiące w jego wnętrzu, a wynikające z egocentryzmu, tworzenia własnego świata trosk i marzeń.
Medytacja stała się modna, ale ma ona różne dodatki: relaksacyjna, wyciszająca… Wiąże się z tym wiele nieporozumień, przed którymi ostrzegali już dawni mistrzowie medytacji. Medytacja nie jest wartością samą w sobie, ale ma pomóc w odkryciu ...
(no właśnie, czego? - parakultura)