poniedziałek, 26 lipca 2010

Hvordan går det?

Przede wszystkim przepraszam za brak polskich fontow, lecz klawiatura oraz komputer z ktorego pisze sa wybitnie nieprzystosowane do pisania w naszej pieknej mowie. Nie mam takze pojecia gdzie znajduje sie polowa znakow, wiec nie bedzie usmieszkow.
A wiec tekst bedzie dretwy i nudny.

Sam zas tytul wpisu oznacza po nowersku 'jak sie masz?'.

Ja osobiscie mowie wprost: mam sie kapitalnie, poniewaz pisze z Bregen, przecudownego, starego nadmorskiego miasteczka na zachod od Oslo.

Pogoda poki co nam dopisuje. Fjordy zas sa glodne i nawoluja stesknione, oczekujac na rzucane przez nas okruszki chleba.
Norwegowie sa przemili, dostalismy nawet darmowe jablka i... kokosy! Jak Boga kocham, naprawde. W Norwegii dostalismy kokosy.

Widoki i zapachy sa niesamowite. Jest zielono, slonce prazy w dzien, zas w nocy odmrazamy sobie lekko cztery litery. Powietrze jest niesamowicie czyste i swieze. To uczucie poteguje jednoczesnie obecnosc niemalze nieprzebranych lisciastych lasow.

Zaliczylismy juz nocleg na dworcu, pod mostem, w lasach.
Kapalem sie w gorskim strumyku, niemalze odmrazajac sobie klejnoty.
Niesamowite wrazenia. Szczegolna radosc przynosi stwierdzenie, ze jednak caly sprzet nadaje sie po takiej kuracji do uzytku.

Ceny sa tragiczne. Przepyszne cydry, ktore tutaj mozna dostac niemalze w kazdym sklepie, kosztuja w najlepszym przypadku jakies 14-15 zlotych. Mowiac wprost - alkohol jest niesamowicie drogi, jednak Norwegowie maja nad Polakami jedna przewage. Wbrew pozorom nie sa to zarobki lecz...
Pozwolenie na pedzenie bimbru na wlasny uzytek. W sklepach sprzedaja kompletne zestawy gorzelnicze. Ech, za cara tez tak podobno w Polsce bylo.

Najwieksze wrazenie, poza fjordami i ogolem zapierajacej dech w piersiach przyrody, zrobila na mnie mala dzielnica Bergen o dosc enigmatycznej nazwie - Bryggen.
Bryggen Bergen.
Wybudowana za czasow Hanzy drewniana dzielnica kupiecka. Ciasna zabudowa, urokliwe domeczki i sklepiki, niesamowicie wywindowane ceny.

Generalnie cos pieknego, zreszta jak cala Norwegia.

Moze tu zostane, podobno potrzebuja rybakow przez caly rok. *tu wstawic usmieszek z mrugajacym okiem*

Farvell!

wtorek, 20 lipca 2010

Brak wpisów i przyszłość

Pszepaństwa, przez ostatni tydzień zbierałem się i zbierałem do dodania jakiegoś wpisu, ale przeszła mi ochota na czepianie się kultury i zachowania osób trzecich, polityką zaś po prostu .... tak, właśnie to :).

Bloga nie porzuciłem, po prostu nie czułem tymczasowo wewnętrznej potrzeby dzielenia się z innymi swoimi przemyśleniami... a w końcu te wpisy i tak powstają głównie dla mnie samego ;).

Co zaś przyniesie przyszłość?

Trzy tygodnie w Norwegii :).

Jeżeli znajdę jakąś tanią kafejkę, to być może umieszczę jakieś wpisy. Może 'słitaśną fotkę' jak karmię fjordy ;)? Biedactwa są wygłodzone i czekają na dokarmienie ;)

A swoją drogą ciekawe co za geniusz wymyślił pisownię FIord zamiast FJord. Ja rozumiem spolszczenia, ja rozumiem zubożenia. Nie rozumiem zaś nietypowej dla języka polskiego niemal kompletnej rozbieżności między pisownią a wymową :)

No nic...

Ha det og farvel! :D

wtorek, 13 lipca 2010

Kultura jako taka

Brak genialnych i odkrywczych przemyśleń zrzucam (dalej ;) ) na karb panującego wszem i wobec, zupełnie niedemokratycznie zresztą, gorąca.

Niemniej tłukąc się jakiś czas temu we wrocławskim tramwaju zadumałem się głęboko nad pewną rzucającą się w oczy sprawą. Mianowicie na temat kultury bycia naszego społeczeństwa, a w zasadzie jej generalnego braku.

We wspomnianym powyżej tramwaju dwóch staruszków niemal pobiło się o wolne miejsce przy oknie. Dla podkreślenia powagi sytuacji napomknę, że miejsc generalnie było sporo. Po prostu tamto w jakimś pół-tajemnym rankingu idealnych miejsc w komunikacji miejskiej było, zdaje się, na samej górze.
Akurat wtedy wysiadałem i nie poznałem finału owej raczej żenującej sytuacji, lecz myśli pozostały. Myśli owe krążyły zaś wokół pewnej nieciekawej koncepcji: 'z jakiego powodu połowa ludzi których mijam na ulicy zachowuje się jak banda chamów, prostaków i buców?'.
Nieumyte, śmierdzące ciała w autobusach i tramwajach.
Krzyki, 'darcie mordy' i 'rzucanie mięsem' zamiast normalnej rozmowy.
Przepychanie się i nie zwracanie uwagi na ruch, zarówno na ulicach jak i na chodnikach.
Wywyższanie się w stosunku do osób (nawet chociażby chwilowo) stojących w gorszej sytuacji (bezrobotni 'nie z wyboru', patrzenie z góry na sprzedawców uskuteczniane przez 'bogatych klientów-panów', etc).
Ech, wypisywać można by długo.

Poruszę dzisiaj tylko jeden aspekt, który jednak irytują mnie, póki co, najbardziej.

Pierwsza ze spraw dotyczy pozycji roszczeniowej pośród emerytów i zwykłego chamstwa, które okazują osobom młodszym. Kiedy czasem zdarza mi się 'zabłądzić' na mszę do kościoła (mówiłem już, że męczę się z powodu dogmatyzmu 'wiary' rzymsko-katolickiej?), to z zażenowaniem spoglądam na wyścig bez zasad podczas opuszczania, nomen omen, świątyni.
Czy osoby które tam przychodzą, popierając (podobno!) miłość do bliźniego, naprawdę nie potrafią udawać się w stronę wyjścia godnie i z szacunkiem dla miejsca w którym przebywają? Stojąc czasem spokojnie z tyłu i kontemplując sobie dostałem już nie raz kuksańca pod żebro. Z jakiego powodu? Sami spytajcie o coś 'mohera' mając długie włosy ;).
A jak tam MPK? Kiedy zaczytam się w książce i nie zauważę, że do przykładowego tramwaju wchodzi osoba starsza, to wystarczy zapytać... zaprawdę powiadam wam, iż nie trzeba narzekać na cały głos na wychowanie młodych ludzi i obrażać moją rodzinę sugerując zaniedbania wychowawcze (że tak to grzecznie ujmę słowami ;) ).
Aby nie być gołosłownym sparafrazuję słowa mojej babci: 'ja tam wolę sobie poczekać aż one wszystkie wyjdą' (dotyczy rzecz jasna pierwszej sytuacji).
Ja rozumiem, że szumnie zwana Rzeczpospolita to nie jest państwo przyjazne emerytom, lecz bez przesady... z wiekiem powinna przychodzić mądrość i to z tego właśnie bierze się ukształtowany kulturowo szacunek do ludzi starszych.
Bez ich spokoju (by nie rzecz stoicyzmu wobec życia), bez doświadczenia życiowego, bez całych lat przemyśleń zostają przed nami słabe, kłótliwe masy, które nie potrafią nic więcej, jak narzekać.
Jaki kraj, tacy ludzie? Być może...
Mam po prostu nadzieję że będę inny... jeżeli dożyję ;)

Kolejne wpisy będą dotyczyły kolejno:
- młodzieży :)
- ruchu drogowego (także na chodniku!)
- ogólnego zachowania w miejscach publicznych
- i na deser, polityków i dziennikarzy

Życzę trochę niższych temperatur ;)

czwartek, 8 lipca 2010

Technokracja

Spokojnie moi mili, nie upadłem na głowę i dzisiejszy wpis nie jest o muzyce techno ;) (dla mnie to niemalże oksymoron ;] ).

Jak już zapewne większość z czytelników (ilu by tam Was nie było) wie, jestem idealistą w stopniu ... cóż, dość znaczącym. Pragmatyczny umysł zaś odnosi się głównie do sposobu myślenia i klecenia zdań, a więc czyste językoznawstwo :).
Nie ma co ukrywać, sprawy przyziemne średnio mnie obchodzą.
Niestety jednak mają one wpływ na moje życie (z czym nie każdy się zgadza, ale też nie każdy jest doskonały :) ).

Jedną z takich przyziemnych rzeczy, która to (moim zdaniem) posiada wpływ na moje życie jest polityka. Niestety rządy niedouczonych (bądź wykształconych, lecz zadufanych w sobie ignorantów) sprawiają, że życie które prowadzę, choć wcale przyjemne, nie jest tak dobre jak by być mogło.
Jaki jest tego powód?
'D**okracja', jak rzekłby Janusz Korwin-Mikke.
Zacznijmy jednak od tego, że demokracja w sensie stricte po prostu na świecie nie istnieje (nawet w Szwajcarii).
To co funkcjonuje w Polsce to swoisty system republikański, oczywiście w uproszczonym rozumieniu tego pojęcia.
Aby namydlić oczu szaremu obywatelowi nazywa się to 'demokracją pośrednią'. Sprowadza się to w skrócie do tego, że możemy łaskawie wybrać ludzi którzy będą mogli nami rządzić bez żadnych gwarancji, że wypełnią swoje obietnice wyborcze, czy też chociaż nie będą wykorzystywali immunitetu aby bezkarnie sikam nam na wycieraczkę.
Proszę państwa... 'demokracja pośrednia' to taki sam kretynizm jak 'masło roślinne'. Nie można tego nazwać po imieniu, margaryną? Ewentualnie idiotokracją pseudo-reprezentatywną?

Patrzę ja sobie na skład naszego parlamentu i widzę tam imć Jacka 'Buldoga' Kurskiego. Automatycznie krew mnie wtedy zalewa, że ktoś takiemu melepecie umożliwił w jakikolwiek sposób wpływanie na mój los.
Wolność słowa powiecie? Ma on prawo wyrażać swoje zdanie, nawet jeżeli jeżeli dotyczy to dziadka w Wermachcie? Cóż, dlatego ja wyrażam swoje zdanie nazywając go melepetą. Ja przynajmniej mogę to udowodnić ;).

RozPiSuję się jednak o pierdołach, zamiast przejść do meritum.

Otóż 'miałem piękny sen'. W tym śnie zwykły człowiek mógł cieszyć się życiem, a ważne decyzje podejmowali specjaliści.
Tak oto w skrócie można streścić technokrację (z greki: tekhne oznacza 'umiejętności/zdolności').
Pojęcie to wprowadził bodajże 1919 roku William Henry Smyth, jednak podobne koncepcje przewijały się już wcześniej.
Największą bolączką technokracji jest to, iż jako system polityczny/ustrój społeczny nikt nie wyprowadził jej ponad stopień hipotetyczny.
Oznacza to więc, że nikt nie wymyślił sensownego sposobu wybierania owych specjalistów.
Mimo wszystko połączenie technokracji, a więc rządów specjalistów, z minarchizmem Samuela Edwarda Konkina, wydaje mi się niezwykle kuszący.
(zaś sam minarchizm to koncepcja odwrotna do biurokracji, głosząca iż aparat państwowy powinien być minimalistyczny i w ogóle nie rzucać się w oczy obywatelowi ;) ).

Wyobraźcie sobie że za budowę autostrad w RP odpowiedzialni są wybrani, czołowi inżynierowie oraz doradzający im logistycy i ekonomiści. Pierwsi wiedzą jak należy je budować aby były wytrzymałe i niespecjalnie drogie, drudzy wiedzą gdzie są one potrzebne, zaś ekonomiści powiedzą na które z tych planów mamy w tej chwili fundusze :).

Czyż to nie piękne? O szkolnictwie decydowali by ludzie mający świadomość jak wyglądają szkolne realia.
W szpitalu lekarz powiedziałby tak: 'że niby nie zapłaciliśmy podatku za prąd? Tylko spróbuj nam go odłączyć, ch***, to dostaniesz wilczy bilet do każdej kliniki w naszym kraju. Przysięga Hipokratesa nakazuje nam leczyć wszystkich, więc nie pluj się teraz, tylko przyjmij do wiadomości, że jak będziesz potrzebował pomocy, to ją otrzymasz. A kosztami zaś nie ma co się przejmować.'

No i przede wszystkim... już nigdy więcej nasz minister rybołówstwa i gospodarki wodnej (sic!) nie będzie wyglądał tak następująco:



Myślę, że to wystarczy za wszelki komentarz a także i za podsumowanie.

wtorek, 6 lipca 2010

Niektórym nie dogodzisz!

Dzisiejszy wpis jest, chyba na szczęście, bez spójnego tematu przewodniego ;).
Ot takie luźne odczucia i komentarze na temat niektórych faktów.

Ku mojej ogromnej radości prezydentem elektem NIE został tw. 'Jareczek', tfu, imć Jarosław Kaczyński. Jednocześnie ku memu ogromnemu rozczarowaniu prezydentem będzie pełniący obowiązki prezydenta... hmmm... 'Broneczek'? Biedroneczek?
Dobrze że nie Biedroń :D.
W każdym razie niech miłościwie nam panuje Bronisław Komorowski.
Zgadzam się w pewnym zakresie z JKM, jakoby skupienie 'całej' władzy w rękach PO (a w zasadzie koalicji PO-PSL, ale też ludowców nie traktuję poważnie ;) ) było nieszczególnie ciekawe, ale...
No właśnie, owo ale jest proste. W tej chwili PO nie może się już chować za wygodną (i poręczną, hehe :D ) Sylwetką Siejącą Grozę i Spustoszenie, a więc czepiającym się wszystkiego Kaczyńskim w wersji takiej lub takiej.
Teraz mają mniejszy lub większy monopol i powinni być w stanie przeforsować dowolną trzymającą się kupy ustawę.
Co najważniejsze nie mogą już narzekać, że 'i tak by to zostało zawetowane przez prezydenta' (chyba że 'Bronkowi' coś odwali).
W końcu i tę część bandy będziemy mogli z czystym sumieniem obsobaczyć, tak jak mamy święte prawo sobaczyć na PiS, LPR, Samoobronę oraz SLD (+ jako bonus AWS i UW).

Niestety wybór między kiłą i cholerą to nie jest moja specjalność, więc II turę przyznam się, że olałem ;).

Wiązało się to także z drugim aspektem mojego malkontenctwa - upałem.
Przygotowuję sobie wyjazd do Norwegii, a tu taka fala upałów, że ani kondycji dobrej złapać nie idzie, ani mózg nie działa z planowaniem (dopiero wczoraj na listę dopisałem krem z filtrem UV :) ).
Wymodliłem więc deszcz i teraz siedzę obrażony na świat, jako iż nie mogę iść pobiegać :). Nie żeby moje umiejętności związane z joggingiem były szczególnie wysokie, ale nie uśmiecha mi się zasuwanie w górę i w dół 10-piętrowego blokowca. Ongiś nie działała tu przez miesiąc winda i fakt, kondycha była od wchodzenia po schodach, ale panowie i panie, litości ;).

Śmiać mi się chce z samego siebie, a także z reakcji moich rodaków. Tak źle i tak niedobrze. Pal licho, że ograniczony wybór najczęściej gotujemy sobie sami.

Jako jasną stronę obu 'problemów' powiem tak:
Nie mamy powodzi.
Prezydentem nie został tw. Napieralski.

Widzicie, moi drodzy ;) ? Mogło być gorzej :).

PS. w którymś z kolejnych wpisów omówię proste, tanie i uniwersalne osobiste zestawy survivalowe. Po co, jak złożyć, ile to może kosztować? Jeno samemu skończę kompletować mój zestaw :).
Będą zdjęcia!

sobota, 3 lipca 2010

Pogoda i ochłoda

Jako że temperatura przyjmuje powoli poziomy zupełnie dla mnie nieakceptowalne, podam dwa (sprawdzone!) sposoby radzenia sobie z upałem. A także, rzecz jasna, ochłody.
Żadną z nich nie jest zimny prysznic lub kąpiel, to by było zbyt banalne ;).

Pierwszy patent to piña colada. Podobno dosłowne tłumaczenie z hiszpańskiego to 'przecedzony ananas' ;). Cóż, trzeba przyznać, że coś w tym jest :).
Wszystko czego nam potrzeba to:
- butelczyna białego rumu (jest delikatniejszy w smaku; lepiej się komponuje);
- mleczko kokosowe (łatwo dostać takie w puszce);
- przeogromny ananas, dwa duże ananasy, albo też pójście na łatwiznę i kupienie soku ananasowego z Tymbarku (bądź innej firmy która sprzedaje taki z miąższem);
- pełno lodu, najlepiej kruszonego.

I co my z tym robimy? Lód kruszymy, dodamy na końcu do drinków. Proporcje są 'bananalne'. Na półtora szklanki rumu musimy mieć dwie szklanki mleczka i dwie szklanki soku ananasowego.
Dla ułatwienia podpowiem, że z przymrużeniem oka na pół litra rumu potrzeba 700-800ml mleczka kokosowego (a więc dwie puszki), no i tyle samo soku.
Wychodzi więc nam naprawdę dużo dobroci za względnie niską cenę (rum 20-24zł, mleczko 10-12zł, sok około 7 zł). W przybliżeniu tak z dwa-trzy razy taniej niż za 'kupną' piña coladę.
W dodatku tracimy wtedy na autentyczności, no chyba że kupujemy dobrą gatunkowo jamajską... no ale kto będzie kupował gotowe drinki X_x ?

Robimy więc tak - sok ananasowy i mleczko kokosowe (wraz z masą!) wrzucamy do blendera (czy tam innego miksera). Następnie miksujemy do znudzenia (dla mnie to _/- minuta).
Dolewamy hojnie rumu, miksujemy ponownie.
Dodajemy lód i idziemy wstawić pranie.
...
Czyli miksujemy przez jakieś dwie sekundy i zaczynamy rozlewać.

Proszę państwa. Piña colada będzie gęsta, słodkawo-rumowo-ananasowa (a więc z kwaskowym posmakiem). Znakomicie ugasi pragnienie i w dodatku przyjemnie zaszumi w głowie.

Co więcej - jest to autentyczny południowo-amerykański przepis. Przez mleka, bez cukru trzcinowego, bez niepotrzebnych dodatków.
Dla mnie to esencja Karaibów. Niestety nie byłem tam jeszcze, więc tak sobie po prostu gdybam ;).

...

Jaki zaś jest drugi patent?

Chłodzenie w dwie minuty! Jeżeli chodzi o puszki z napojami, to sprawdzałem - działa.
Nie mam pojęcia czy zadziała to na tzw. 'flasię', ale w sumie czemu nie ;) ?

Rozpisywać się nie będę, podsyłam bezpośredni link:

http://www.spryciarze.pl/zobacz/jak-szybko-schlodzic-napoje

...

Jako bonus zaś... aż sam się dziwię że na taki portal zajrzałem, aczkolwiek było to przypadkiem :). W sumie nie jestem jakimś wojującym szowinistycznym i antyfeministycznym knurem, ale jakoś tak mnie wysokie obcasy nie kręcą. Ani jako portal, ani jako część obuwia :).

O czym zaś prawię? O gazpacho, hiszpańskiej wersji chłodnika.

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,951954.html

Chłodnego życzę :)

piątek, 2 lipca 2010

Wyprawa książkowa, lecz nie książka wyprawowa ;)

Pokornie proszę o wybaczenie za niezwykle czerstwy tytuł dzisiejszego wpisu ;).
Niestety mimo pory (i wiatraczka) gorąc ogranicza w sposób znaczny moje zdolności kognitywne i elokwencję.

No nic, trzeba sobie radzić z tym co mamy, a nie narzekać.
Nie męcząc więc przydługim wstępem przechodzę do rzeczy.

Otóż chcę polecić serię książek znakomitego niemieckiego autora (sic! - tak, naprawdę polecam coś niemieckiego!).
Ech, zresztą autora to mało powiedziane. Walter Moers, gdyż tak ów (podobno) skromny i sympatyczny człowiek ma na imię, w swoim mieszkaniu w Hamburgu zajmuje się rysowaniem komiksów, tworzeniem scenariuszy (także do animacji), malarstwem, a także pisaniem powieści.
Z tego co się zorientowałem jest to człowiek bardzo niepoprawny polityczne, a swoimi ironicznymi tekstami zyskał sobie sporą sympatię w Niemczech.

Ja jednak chciałbym zwrócić Waszą uwagę na tzw. serię camońską (od wymyś... przepraszam! Odkrytej przez niego krainy - Camonii)
Obecnie składa się ona z następujących powieści:
13 ½ życia kapitana Niebieskiego Misia (1999)
Ensel und Krete (2000) - nieznana mi; nie wydana w Polsce
Rumo i cuda w ciemnościach (2003)
Miasto Śniących Książek (2004)
Kot Alchemika (2007)

O czym też cała ta 'saga' traktuje? Są to powieści 'przetłumaczone' przez Waltera Moersa, znawcę i 'odkrywcę' Camonii oraz Zamonii.
Począwszy od 13 ½ życia kapitana Niebieskiego Misia opisują one życie i przygody kolejnej niesamowitej postaci. Nigdy człowieka! Jak na kawał porządnej literatury eskapistycznej przystało, piękne i filozoficzne przemyślenia podane są w tryskający humorem i lekkością sposób. Nie tylko moim zdaniem Walter Moers powinien być zaliczany do ścisłego grona najwybitniejszych współczesnych powieściopisarzy.
Osobne brawa należą się zaś tłumaczom, którzy (podobno!) zachowali ducha oryginału. Ze względu na słabą znajomość (ale jednak ;) ) języka niemieckiego nie wypowiem się tutaj, powiem jedynie, że polski tekst stoi na wysokim poziomie.

Jak zaś mogę Was jeszcze zachęcić? Pozwolę sobie przytoczyć mały cytat z okładki wspomnianej powyżej powieści.

'Niebieski niedźwiedż, jakiego nikt nie zna, uprowadza Czytelnika w świat, w którym fantazja i humor wymknęły się spod wszelkiej kontroli. To kontynent Zamonia, gdzie inteligencja jest chorobą zakaźną, a burze piaskowe są czworokątne, gdzie za każdą idyllą czyha śmiertelne niebezpieczeństwo i gdzie mieszkają wszystkie te istoty, które zostały przepędzone z naszej codzienności. w 13 i pół odcinka swego życia bohater przedziera się przez baśniowe królestwo, w którym możliwe jest wszystko - tylko nie nuda.'

Ze swojej strony dodam jeno, że to co napotykają na swej drodze bohaterowie owych powieści to nic innego, jak nasze codzienne demony.
Strach, ból, samotność, słabość.
A jednak nawet gdy przegrywają, to okazują się w tym po prostu ludzcy.
To są baśnie, proszę państwa. Napisane w sposób przepiękny, chwytający za serce i duszę. Jednocześnie także przemawiające do rozumu.
Czy można chcieć czegoś więcej od książki?

Tak, proszę państwa ;). Aby było taką łatwiej schować do kieszeni, gdyż gabaryty kilkusetstronicowych molochów zaiste trudno upchać do małego bagażu.
Zapewniam jednak, że warto!