niedziela, 31 października 2010

Samhain?

Dzisiaj miałem wyjątkowo silny atak mojego słowiańsko-mistycznego nawiedzenia. Niby nic dziwnego, prawda? Wystarczy przeczytać jakikolwiek z moich postów, by się przekonać o tym, że jednak jestem nawiedzony.
Z owym pociągiem do mistycyzmu też nie ma większych problemów.
Możecie więc się pozżymać, że jestem zbyt blady i zbyt ciemnowłosy na Słowianina.
Niemniej! Do kaduka :D. Mam zielone oczy, a przynajmniej w większości, a to cecha wybitnie słowiańska ;).

Przejdźmy jednak do sedna. Otóż, w przypływie typowego do mnie fałszywego altruizmu, udałem się swym zwyczajem 'na groby'.

W mieście w którym mieszkam nie mam w zasadzie rodzinnych grobów, nie oznacza to jednak, że nie mam na cmentarzu nic do roboty.
Wręcz przeciwnie.
Khem, nie bierzcie mnie jednak za nekrofila, czy innego 'gotha', co to, to nie!
Moje zainteresowanie cmentarzami akurat w szeroko-pojęte samhain, czy też inną wigilię Wszystkich Świętych, ma, paradoksalnie do niskich pobudek, bardzo duchowe podłoże.

Mianowicie już od paru lat mam pewną 'tradycję', by wypełnić piersiówkę jakimś alkoholowym płynem, do plecaka wrzucić od cholery podgrzewaczy (takie małe świeczki), do kieszeni wrzucić pudełko zapałek...
I iść.

Zawsze lubiłem cmentarze. Były ciche, spokojne, można było tam pomyśleć, zadumać się i generalnie nie miałem im nic do zarzucenia.
Jedyne osoby z mojej rodziny, które umarły, to uczyniły to w tak wczesnym dla mnie wieku, że niemalże ich nie pamiętam. Miejsce to więc nie wiąże się mi podświadomie ze stratą, lecz raczej z jakąś spokojną (i w zasadzie pozytywną) melancholią.

Lubię więc od czasu do czasu przejść się na spacer przez STARY cmentarz. Nowe to... hmm... temat na innego posta, który, miejmy nadzieję, nigdy nie powstanie (ach, czcze nadzieje).

'Po co mu te podgrzewacze?' - zapytało zapewne kilkoro z Was, których dotąd nie zanudziłem na amen.
Otóż, waćpanny i bracia, o tej porze roku cmentarze są pełne światła, a w zasadzie blasku... płomienie świec nie pozwalają im pozostać w spokoju, przyciągając i ludzi... i, być może, kogoś jeszcze.
Są jednak na cmentarzach miejsca ciche, mroczne i opuszczone.
Stare groby. Popękane płyty. Zarośnięte trawą pagórki.
Niektóre mają przewróconą tabliczkę.
Niektóre mają jeszcze krzyż.
Niektóre są maleńkie.

Koło tych ostatnich najtrudniej jest mi przejść obojętnie. Pal licho, jeżeli leży koło nich wiązanka kwiatów, czy też płonie znicz.
Jest wiele takich, o które nikt nie dba.
Nie mam pojęcia, czy to coś zmienia, czy nie...
Ale ja się lepiej po tym czuję.
Po czym, zaś?
Otóż spędzam przy takim grobie kilka minut. Czasem jedną. Czasem więcej.
Samo zapalanie podgrzewacza i ustawienie go tak, by nie zgasł od wiatru to nie lada wyzwanie. Oczywiście nie można tego zrobić za pomocą innych zniczy.
Każdy podgrzewacz... każda świeczka, każde światełko, wymaga odrobiny zaangażowania.
I chociażbym miał poparzyć sobie palce od tańczącej na wietrze zapałki, a potem siedzieć przez kilka minut osłaniając ogień...
To chyba warto.

Nie mam pojęcia, czy komukolwiek 'po tamtej stronie' robi to różnicę.
Ja się czuję po tym odrobinę bardziej człowiekiem.
100% egoizmu.
Ale nawet jeżeli jest to egoistyczne, to sam chciałbym, żeby ktoś kiedyś zrobił coś takiego dla mnie. Nie oszukuję się, materiał na ojca ze mnie żaden.
Nie dość, że jestem mizantropem, to dzieci męczą mnie niemiłosiernie.
Fakt, do pewnego momentu radzę sobie z nimi dobrze... ale nie 24/7.

Odbiegam jednak od tematu. Dotąd takie chodzenie między grobami uspokajało mnie.
W jakiś sposób pozwalało mi myśleć lepiej o samym sobie, postrzegać siebie w korzystniejszym świetle.
Dzisiaj jednak mnie przerosło.
Tych grobów było zbyt dużo.
Czasem pocieszałem się, że w takim grobie leży małżeństwo.
W zasadzie czego chcieć więcej?
Gdybym mógł położyć się i być zawsze przy osobie którą kocham, bez trosk, bez zmartwień o jutro... czy trzeba byłoby mi czegoś więcej? Wątpię.

Ale tutaj było zbyt dużo. Opuszczone, zaniedbane groby. Pobite tablice.
Brak krzyży. Pęknięcia. Ciemna wyrwa w świetle pamięci.
Nie wytrzymałem. Musiałem zdezerterować z większością podgrzewaczy w plecaku.

Wcale nie pomogło mi, gdy siedząc sobie na ławce, popijając whisky z piersiówki i gadając do dalekiej rodziny (nie jestem spokrewniony, ale co mi szkodzi?), stałem się obiektem podrywu dwóch nieletnich gotek.
Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać.

Już pal licho, że dosłownie 10 metrów obok był niepodpisany, opuszczony grób, o którym nikt nie pamiętał.
Ani nie boli, ale nie podbudowuje mnie to, że byłem dla nich na 'pan'.
Sam nie wiem już czy wyglądam na gówniarza, czy na swój wiek. Ani jedna, ani druga opcja mnie jakoś nie urządza.
Najgorsze chyba było to, że te małolaty chciały poderwać kogoś, kto nawet kątem oka na nie nie spojrzał, kogo uważały za WYRAŹNIE starszego od siebie... i w dodatku były w takim miejscu.
W taką noc.

A ja byłem w dodatku po takim zdjęciu...



Wiem, że w sumie na nim nic nie ma. Ot, skopałem ustawienia i pojawiła się kaszka.
Tak to wygląda dla kogoś z zewnątrz. Kogoś, komu nie śni się już po raz któryś pewien sen.
Wiem, kretyńska sprawa, robić zdjęcia na cmentarzu.
Cóż, poczułem nagłą potrzebę, by zrobić właśnie zdjęcie... tam... zaraz po tym, jak zapaliłem pierwszy podgrzewacz, paręnaście metrów dalej.
Nie wiem co mam o tym myśleć, ale po prostu nie mogłem.

Zdezerterowałem. Palę teraz podgrzewacz w udającej starą latarni i czekam.
Trochę boję się iść spać. Jeszcze bardziej boję się pomedytować.

Lepiej by było, gdyby wypaliła dzisiejsza impreza, ale tak jakoś wyszło, że po raz pierwszy od urodzenia jestem w tę wigilię sam. Przez cały dzień widziałem tylko ludzi w sklepach i na cmentarzu.

Rzuca się to na wyobraźnię. Bogato, fakt.
Lecz negatywnie.

Śpijcie spokojnie,

M.

sobota, 30 października 2010

Uno, dos, tres...



Czasem te mniejsze uliczki nie są wcale gorsze od Rambli...



Zaś Lovecraft bynajmniej nie jest ograniczony do mgły i podobnych klimatów, przedwieczni ukazują się także i w słońcu...



Tam, gdzie ludziom nie chce się nawet wyjrzeć przez okno, można znaleźć coś godnego uwagi...



Samo zaś słońce jest tak piękne, szczególnie w ostatnie dni października.

Nie potrafię napisać więcej, mimo że słowa same cisną się do ust... i swędzą pod opuszkami...

Niemniej nawet ja nie jestem tak ekshibicjonistyczny.

Dobranoc.

M.

piątek, 29 października 2010

Barcelona w mojej głowie...

... brzmiała różnymi rytmami, mówiła i śpiewała w różnych językach.
Teraz zaś, retrospektywnie, kojarzy mi się z Benem Harperem i jego...



I jeszcze ta wersja jest tak cholernie dobra, ech.
Trochę brudna, trochę popękana, trochę pod górkę. Jak moja droga do Barcelony.
Tak samo jak ona, w pewnym momencie się urywa.
Chyba nie potrafię myśleć już innymi kategoriami, jak symbolicznie, poszukując ukrytych znaczeń i osobistych odniesień.



Chodziłem, szukałem, coś mi zawsze przesłaniało widok. A gdzieś nisko, głęboko, szydził głos brzydkiej twarzy.



Świeciło słońce, nieodłącznie było ze mną wino, w głowie zaś mętlik... przecież to tylko kilka dni.



Było pięknie, mimo tego, iż z każdą godziną było bliżej końca. Jednak wraz z każdą upływająca godziną, coraz wyraźniej dostrzegałem to piękno...
I tak właśnie zwykłe, proste rzeczy...



... zamieniały się w piękne. Tylko dlatego, że to było jej miasto.
To śmieszne, ale we wszystkim dostrzegałem jej obecność... zmieniało to percepcję.
Sami spójrzcie...



Lecz dopiero przy niej, wszystko we mnie budziło się do prawdziwego życia...
... i wyglądało tak:



Mam nadzieję, że nie utracę tego zachwytu nad światem. Nad każdą głupią, małą rzeczą, którą większość omija, śpiesząc się do 'życia'.
Przez te kilka dni żyłem mocniej, intensywniej i piękniej, niż przez większość tych 26 lat...
Dalej więc chcę widzieć świat takim:



Jutro (a w zasadzie dzisiaj) postaram się wrzucić jeszcze kilka ciekawych (mam nadzieję) ujęć barcelońskiego zaplecza.
Żadnych znanych widoków.
Alternatywa, mocium panie.

M.

środa, 27 października 2010

'Odwyk'

Nalał sobie szklankę whisky i zalała go fala wspomnień.
Spojrzenie tych ogromnych oczu, uśmiech i głos.
Wiatr znad morza rozrzucający włosy, butelka wina. Wspólne gotowanie.
Smak jej ust, gorąca skóra, parząca opuszki palców.
Splecione dłonie, splecione ciała, jej paznokcie drapiące plecy.
Mocno.
Dotknął palcami karku, wyczuwając pokryte strupkami szramy.
Koszulka dalej nią pachniała. Będzie tak pachniała jeszcze przez kilka dni.
Pamiętał smak jej łez, zadziwiającą neutralny, pozbawiony słoności.
Nie mógł się powstrzymać.
Nie mógł wyrzucić z pamięci jak bardzo ich to bolało.
Wtulił twarz w materiał, chłonąc łapczywie jej zapach.
Jak narkoman.
Nie mógł przestać.
Czasem przeszkody są nie do przeskoczenia. Chociaż coś rozrywało mu duszę na wspomnienie smutku odmalowanego na jej twarzy, gdy odjeżdżał, to...
Wiedział, że ona wie.
Nie ten czas, nie to miejsce.
Jednak na zawsze zapisała się w jego sercu.
Czasem tak jest, że można niemal czytać sobie w myślach, gdy ma się drugą osobę w ramionach... ale to za mało.
Pozostał więc odwyk, czekał na fizyczny ból, towarzyszący odstawieniu narkotyku.
Patrzył jednak z nadzieją w przyszłość.
Zmysły mu nie stępiały. Nie odczuwał świata tak wyraźnie, tak żywo i pełnie jak przy niej...
Niemniej czuł dalej smak, kolory nie zbladły, a czarny pies nie wył mu nad uchem.
Życie toczyło się dalej, a oni siedzieli przytuleni do siebie.
W innym miejscu.
Innym czasie.
Innym życiu.


...

(jutro w zależności od siły mojego charakteru - kolejne ekshibicjonistyczne wynurzenia, bądź subiektywna relacja z zaplecza Barcelony)

środa, 20 października 2010

'Urlop'

Jako iż kolejny tydzień spędzę w Barcelonie, przez ostatnie dni nie miałem za bardzo głowy do dodawania wpisów, zaś kolejnego można się spodziewać najprawdopodobniej około 21.10.
Możliwe, że pojawi się coś w międzyczasie, lecz niczego, póki co, nie obiecuję.

Później można się jednak spodziewać mojego subiektywnego odbioru tego miasta 'po latach' oraz kilku amatorskich zdjęć.

Hasta luego,

M.

niedziela, 17 października 2010

O sztuce dla sztuki

Witam i zaznaczam, iż motywem przewodnim ma być jedynie zarysowanie moich poglądów na pewien temat, nie zaś dokładna rozprawka, czy też esej.

Z dość wyświechtanego tytułu można wywnioskować, że, z właściwym sobie brakiem subtelności, będę filozofował na temat tego czym jest, bądź czym nie jest sztuka.

Jako przykład, 'na tapetę', rzućmy sobie muzykę, a także następujących wykonawców: Feel, Dead Can Dance i .... Dodę.
Tragiczne zestawienie, nieprawdaż?
Mamy tutaj zespół z tragiczną muzyką i tragicznymi tekstami, uderzający w gusta mas i generalnie 'jest już ciemno, wszystko jedno'. Graaaargh, uszy mi krwawią gdy przypomina mi się to wycie gwałconego skowronka.
Przeskoczmy kawałek. Mamy Dodę.
Moim zdaniem, tragicznie tandetna, brzydka i z okropnymi, 'serdelkowatymi' paluchami. Dałoby się to przeżyć, gdyby nie próbowała wszystkim wmówić, że jest seksowna.
Zresztą nieważne, promować się może jak chce. Niestety muzykę ma wyrobniczą i przeciętną (choć dobrą technicznie), zaś głos marnuje na kretyńskie teksty. Cóż, pecunia non olet, jak zapewne myślała Maria Peszek wstając rano na kacu i pisząc co głupsze rymowanki, 'byleby z takim tekstem, co by je w radiu puszczali'.
Powiedzmy sobie wprost: Doda jest w stanie być artystką, lecz tylko jako odtwórczyni sztuki. Poza pomysłem na tandetny image, nie jest w stanie zostać Twórcą.

Nie jest trudno tworzyć sztukę. Wystarczy jakaś wizja, przekaz, ładunek emocjonalny i umiejętności na poziomie chociaż rzemieślniczym. Ba! Nawet amator jest w stanie tak dobrać warsztat, by przekazać swe myśli, bądź uczucia, w sposób... hmmm.... który nie rani zmysłu piękna osób o wrażliwości o poziom wyższej, od tej prezentowanej przez homary.

Czym więc jest Sztuka? Czymś rzadkim.
Nie każdy artysta jest twórcą, a jeszcze rzadziej bywa Twórcą.
Kimś, kto dysponuje przeogromnym i przebogatym warsztatem, wizją i wrażliwością.
Taka osoba może budować dzieła monumentalne, czy będzie to Sagrada Família Gaudi'ego, symfonie Beethovena, przełomowe malarstwo Dali'ego....
Czy też chociażby 'rytm serca' Marley'a.
Kopia Gaudi'ego będzie tylko kopią. Dali zaryzykował i eksperymentował, lecz był w stanie w prostej formie zmieścić genialną kreskę i ekspresję.
Natomiast w muzyce... genialny pianista może odtworzyć Beethovena, bądź 'ukazać go w subiektywny sposób'. Heh, a nie można by samemu stworzyć w takim wypadku jakiejś symfonii, zamiast udawać, że taka aranżacja jest odkrywcza?
Jazzmani podeszli do takich tematów 'po ludzku'. Nie ważne było, kto wymyślił dany motyw przewodni, wszystko było improwizacją, współzawodnictwem.... i pracą zespołową.
Na początku polegało to na: 'jak on to, cholera, zagrał?'
To była ich sztuka. 'What a wonderful world' Armstronga jest piękny, prosty i chwyta za serce. Trudno jest to podrobić, ponieważ to iskra geniuszu.
Podobnie teraz, gdy zespoły typu Habbakuk podchodzą do tematu reggae...
Cóż, dzieje się z nimi (i to od dawna), to samo, co z hip-hope.
Kiedyś to było coś nowego, przełomowego, z przesłaniem i pasją.
Teraz są to powtarzalne rytmy, zubażanie znaczenia i symboliki, brak synergii między przesłaniem utworów, a życiem i zachowaniem 'artystów'.

Naprawdę trudno jest tworzyć coś przełomowego, niestety od zawsze, naprawdę od zawsze, przełomowe idee ulegały degradacji.
Każda jedna forma ekspresji, rzecz jasna mówimy o tych, które uzyskały popularność, de-ewoluowała wraz z czasem.
Spójrzcie na to, co tancerzom robi syf pokroju 'You Can Dance'.
Popularyzowane jest puste show, w którym nie ma miejsca na przekaz.
Czy myślicie, że spośród wszystkich ludzi, którzy oglądają tańczące osoby, chociaż 10% analizuje emocje, które ów taniec w nich wzbudza?
Jest to kolorowa, odmóżdżająca papka, która krzywdzi każdego, kto chce być prawdziwym artystą.
Aby brać udział w sztuce, trzeba ją samemu tworzyć, interpretować, bądź ukazywać w nowatorski sposób. Kolejny z powodów, dlaczego po Idolu ludzie nie są w stanie się wybić. Oduczono ich myśleć, oduczono tworzyć.
Nauczono zaś lansować się i odtwarzać.

Na koniec mała myśl...
Czy rozwiązaniem nie była by więc 'sztuka dla sztuki'?
Jedyna czysta i nieskalana komercją jej forma?

Odpowiem w następujący sposób: sztuka tworzona tylko i wyłącznie dla innych artystów pozostaje zwykłą sztuką... bądź jest zbyt hermetyczna i eklektyczna, by przebić się jako nowatorska ('artystę docenia się dopiero po śmierci').

W dodatku wielu takich 'awangardzistów', tworzy de facto papkę dla 'ahtystów', rozsiewających 'ochy i achy; na temat tzw. 'sztuki nowoczesnej'.

Ja (proszę zwrócić uwagę na niezwykle silny egocentryczny wydźwięk), pragnę tutaj równowagi...
Sztuka przez duże 'Sz' powinna być dostępna dla szarego zjadacza chleba, by przekazać mu podstawowe znaczenie... i na tyle subtelna, by osoby wrażliwsze mogły ją badać i odkrywać na nowo.
Tylko tyle, aż tyle.

Czy więc zaliczam 'Dead Can Dance' do Sztuki?
Oczywiście. Nie każdemu podoba się cała ich twórczość, lecz, podobnie jak z whisky, każdy w końcu znajdzie coś dla siebie, coś, co dotknie jego lub jej duszę.

Bez tego wszak jesteśmy tylko powoli umierającym mięsem, udających, że nasze istnienie ma jakąś wartość...

Tym optymistycznym akcentem kończę...
... i pozdrawiam ;)

M.

sobota, 16 października 2010

When some things're over



Nie mogę się oderwać od muzyki Dead Can Dance nawet w 'normalnych' warunkach.
A już szczególnie trudno mi to uczynić tej jesieni, pełnej melancholii nad czasem minionym. Śmieszna sprawa, szukam (nie ważne czego), codziennie poznaję nowy kawałek siebie, a tak naprawdę budzę się codziennie bez jakiegoś przewodniego motywu w życiu.

Driven by a strange desire...

Najgorzej jest wiedzieć, czego się szuka, a nie móc tego znaleźć.
Bądź nie móc do tego dotrzeć.

Zadałem sobie jakiś czas temu pytanie, czy warto jest być idealistą, mieć nadzieję i wierzyć? Czasami to trudne, kiedy 'rzeczywistość' kopie po nerkach.
Tylko co mi po codzienności, kiedy jest szara i banalna?

Jednak wolę to, czego nie da się dostrzec tylko szkiełkiem i okiem, to, co kryje się tuż za granicą pola widzenia.
Bez tego byłbym pustą skorupą.
A tego, rzecz jasna, bym nie chciał.

Podążam więc za paradą dziwadeł, nie dla mnie sztywne ramy codzienności.
Zapraszam na tę wędrówkę wszystkich szukających czegoś więcej.
Tej nocy (znów) księżyc wstaje po raz pierwszy.

M.

czwartek, 14 października 2010

Do wszystkich 4w5



Moim zdaniem postać przedstawiona przez autora (nie mylić z autorem), to nie potrafiąca sobie poradzić z własnym ego i własnymi uczuciami cipa, ale podkreślam: to MOJE zdanie.
I tak, sam jestem 4w5 i to niemalże 'podręcznikowa'.

awesomesauce: http://www.demland.info/dem/

A very important remark: the strip has been taken out of context.

Zdjęcia

Aparaty cyfrowe dokonały absolutnego gwałtu na fotografii jako takiej.
Nie ma zresztą co się dziwić, jak każda forma ekspresji dostępna dla (domyślnie: ciemnych) mas, także i robienie zdjęć zdewaluowało się już jakiś czas temu do okolicznościowych, tandetnych pamiątek, lanserskich zdjęć z wakacji, czy też 'słitfoć'

Nie mówię tu, rzecz jasna, o samej technice wykonywania zdjęć, która przy automatycznych ustawieniach ostrości, kontrastu i innych dupereli, przestaje być w jakikolwiek sposób sztuką.
Mimo wszystko nie odrzucam też pamiątek jako takich, wszak sam mam czasem ochotę wrócić do sentymentalnych wspomnień z minionych chwil. Nawet jeżeli zdjęcia te są tandetne, źle wykonane i tak dalej. Niemniej są to pamiątki, więc mają jakąś wartość emocjonalną.

To, czego brakuje fotografii jako takiej, to właśnie ekspresja i przekaz.
Wiadomo, że ukazując statyczny obraz (nawet jeżeli jest to klatka z dynamicznej sceny), możemy odnosić się do wielu z jego aspektów.
Impresjonizm, wspomniana wcześniej ekspresja, symbolizm, dosłowność, parodia, kalambur... możliwości są tak naprawdę nieskończone.

Dlatego właśnie kolejne z wczorajszych zdjęć, również słabe warsztatowo, podoba mi się ze względu na to, że przekazuje sobą ogromną część mojego prywatnego, jesiennego klimatu. Jest szar0-bure, lecz przebija nieśmiało kolorami. Zrobione zostało w parku, niegdyś jednym z najpiękniejszych na całym Dolnym Śląsku. Ba, nawet teraz 'daje on radę'. Ma więc także wartość sentymentalną.
Co zaś przekazuje Wam? To już czysty impresjonizm :).



Wiadomo, że nie jest to Sztuka, lecz przekaz artystyczno-emocjonalny. Nic specjalnego pod względem 'technicznym', lecz zdjęcie to posiada odpowiedni ładunek i kontekst, by wywrzeć choć minimalny wpływ na odbiorcę.
A czy potrzeba nam czegoś więcej?

Na zakończenie zaś podaję link to digartowej galerii osoby, która również ma fotograficzne aspiracje, robi to zaś zdecydowanie lepiej ode mnie ;).
Cywilizacja, która przestaje tworzyć i rozwijać się, umiera.
Uważam prywatnie, że to samo dotyczy człowieka...
Życzę więc wszystkim czytelnikom, by odnaleźli swą artystyczną niszę.
Być może będzie to fotografia?

http://liosalfar.digart.pl/

środa, 13 października 2010

Dym, mgła i liście

Z tym właśnie kojarzy mi się jesień.
Zawsze był spokojna, na swój sposób melancholijna. Miała, i dalej ma, specyficzny zapach.
Liście, te zielone, złote, brązowe i czerwone, są już dosłownie wszędzie.
A mimo to, jesień jest też szara.
Szara od dymu palonych liści, dymu ognisk.
Szara od mgły i chmur.
Muszę podczas niej szukać czegoś, co mnie budzi z marazmu, co przykuwa wzrok.
Trudno jest wstać, nie mając gdzieś na świecie czegoś, co tak przyciąga wzrok i myśli, jak kwiat z poniższego zdjęcia.
Wybaczcie amatorską jakość i małą rozdzielczość, ale to ma przemawiać symboliką. Nie mam zamiaru chwalić się moją nieistniejącą techniką ;).



No i ta mała, cicha melancholia która szepcze, że każdy kwiat kiedyś umiera...

Jesienny spleen

Oto cały powód braku postów na blogu.
Niemniej, nie jest to wytłumaczenie. No i nie jest to depresja, lecz, właśnie spleen.
Zaistniało wiele czynników, które do tego doprowadziły.
W kompletnej zaś 'czarnej nędzy' pozostawiły mnie wypowiedzi i decyzje naszych ukochanych debil..., przepraszam, polityków.
Takie... coś... pozbawione honoru i zasad moralnych, co zwie się Jacek Kurski, przeżywając zapewne jakiś kryzys wieku średniego i rozkład resztek szarych komórek, wypowiedziało następujące słowa:

Nie ma w polityce większego biedaka niż poseł krajowy. Publicznie się tego nie powie, ale to jest upokarzający status. To jest upokarzające, żeby poseł zarabiał jedną dziesiątą tego, co prezes banku.
(źródło - http://www.pardon.pl/artykul/12676/kurski_zarobki_polskich_poslow_sa_upokarzajace )

Panowie, panie...
Brak słów. Powiem tylko jedno... człowiek, który wypowiada takie słowa i w nie wierzy, jest dla mnie zwykłym śmieciem, odpadkiem społeczeństwa.
Tak, Jacuś, jesteś bezwartościowym śmieciem.
Pazerny, pozbawiony honoru, opluwający innych melepeta.
Z góry podkreślam, że nie są to pomówienia, lecz prywatne poglądy które mogę w każdej chwili podeprzeć faktami i argumentami.
Szkoda mi jednak czasu na dalsze zajmowanie sobie głowy tym (cytat z PiSu) 'zerem'.

Sprawa druga.
O ile się orientuję, od jakiegoś czasu (1 października, bodajże), nie powinno się sprzedawać herbaty, kawy, alkoholu (nawet denaturatu do celów nie-konsumpcyjnych), papierosów, tabaki... hmmm... czekolady?
O czym ja, do cholery, mówię?
Otóż za nielegalne uznano sprzedawanie czegokolwiek, co można określić jako:
substancję pochodzenia naturalnego lub syntetycznego w każdym stanie fizycznym lub produkt, roślinę, grzyba lub ich część, zawierających taką substancję, używane zamiast środka odurzającego lub substancji psychotropowej lub w takich samych celach jak środek odurzający lub substancja psychotropowa, których wytwarzanie i wprowadzanie do obrotu nie jest regulowane na podstawie przepisów odrębnych
Abstrahując od tego, że pewnie jakieś 95% to straszny (i w dodatku drogi) syf, powyższa uchwała (czy też ustawa, dla mnie to żadna różnica) jest rodem z ZSRR.
Według niej, jeżeli coś nie jest uregulowane w 'przepisach odrębnych' (a, de facto, nie jest, gdyż wątpię, by istniały np. przepisy regulujące handel czekoladą gorzką Z CHILLI), można zanegować i zabronić sprzedaży dowolnego produktu organicznego.
Teraz tak... wyobraźcie sobie, że nie jesteście bogaczami z lobbystami dyszącymi Wam uroczo w kark (tak, bardzo nieprzyjemna pozycja, cóż...)...
Chcecie natomiast wprowadzić na rynek fairtrade'ową czekoladę. Albo herbatę.
Oba te produkty są znane z oddziaływania na człowieka, ba, technicznie rzecz biorąc herbata jest substancją potencjalnie narkotyczną.
Biorąc pod uwagę, że nasza 'kochana' Unia Europejska wydała specjalny dekret sprawiający, iż wszystkie marchewki (puff! jak za dotknięciem czarodziejskiego pióra!) zamieniły się z warzyw w owoce (sic!), zaczynam się obawiać, jak daleko pójdziemy w stronę lewactwa.
Przecież zakazanie dopalaczy jako takie, nie mówiąc o wszystkich potencjalnych bonusach dla malwersantów i łapowników związanych z ową ustawą, to potencjalny zamach na dowolne, LEGALNIE działające przedsięwzięcie w Polsce.
FAKT! Dopalacze to syf, ale kawa, papierosy i alkohol wcale nie są lepsze.
Albo pozwalamy ludziom brać co chcą i ładować sobie herę w oko, albo zabraniamy wszystkiego i prowadzimy owce na rzeź... tfu, strzyżenie (podatki).
Nie ma środka, proszę państwa.
Niemalże wszystko jest dla ludzi, o ile się do tego podejdzie w sposób umiarkowany.
Palisz? Dostajesz raka? Nie mój problem, Twoje płuca, nie moja, nie płacz u lekarza, lecz się za swoje.
Pijesz? Jedziesz po pijaku? Masz wypadek? Dożywocie robót publicznych.
TO jest, proszę państwa, wolność.
Wolność do robienia tego, co tylko chcesz, o ile nie krzywdzisz przy tym innych.
Zaś jak skrzywdzisz... to masz prze******.
Niestety, z tą bandą oszustów, padalców i złodziei, nie uda nam się dojść do tego modelu.
A szkoda.

Aby zaś nie zatruwać Wam powrotu do bloga, zamieszczam link do najwspanialszego skeczu świata.
Nie, to nie Monty Python.
O to Mann i Materna wraz ze znajomymi z K.O.C.a, w bardzo... jesienno-impresjo skeczu poetyckim ;). Ostrzegam, jest długi, ale wspaniały.



Dobranocnywieczór,

M.