poniedziałek, 28 lutego 2011

Karkonosze, luty 2011

Brak wpisów przez ostatnie kilka dni nie wynikał z wrodzonego (lub nabytego) lenistwa, czy też zwykłego 'niechciejstwa'. :)
W pamiętny (przynajmniej dla mnie) czwartkowy poranek rozpoczęła się moja kolejna już tej zimy górska wyprawa.
Z tytułu łatwo wywnioskować nasz ogólny cel, dodam tylko, że zakończyliśmy w Górach Izerskich. A więc, działo się ;). Szczególnie, że w plecaku spoczywała sobie bezpiecznie butelczyna Old Krupnik.

Kto nie wie czym jest kilkudniowa łazęga po zasypanych śniegem górach, ten nie zrozumie towarzyszących mi emocji. Szczególnie, że w zależności od warunków panujących w docelowych terenach, doświadczenia związane z taką wyprawą mogą się diametralnie różnić.

Napiszę więc, zachowując typowo egocentryczny punkt widzenia, jakie wrażenia towarzyszyły mojej skromnej osobie.
A także - co autor miał na myśli ;).

Zacznijmy więc od tego, że pogoda była przewspaniała. Bezchmurne, niebieskie niebo, ostre słońce. Wyobraźcie więc sobie mnie, okutanego w ciepłe ubrania od stóp do głów, przecierającego co kilkadziesiąt metrów przeciwsłoneczne okulary ;).
Tak, było to zdecydowanie męczące, aczkolwiek wolałem widzieć cokolwiek, niż mrużyć oczy i iść na ślepo.
Aby nie pozostawać gołosłownym, oto poglądowa 'słitfocia z zakrytym rrrryjem', jak by to określiła pewna znana mi osoba.


W tle, rzecz jasna, widok ze zbocza Śnieżki. Kto rozpoznał, może sobie wpisać plusika.

Jako że na górze pizgało, dawało mocno po oczach i w dodatku w czeskim schronisku nie można było płacić złotówkami, postanowiliśmy mykać spowrotem do DOmu Śląskiego, gdzie (jakże sprytnie) pozostawiliśmy plecaki.
Cóż, ego zostało nasycone szybkim wejściem, widoki znaliśmy już od dawna, więc nie pozostało nic innego, jak propagować nasze szanowne siedzenia ku 'chekpointowi' piwnemu (przypominam, że autor w żaden sposób nie pochwala życia w nietrzeźwości, bądź zachowań nieodpowiedzialnych; reasumując: prowadzisz, nie pij, wywalasz się w górach na trzeźwo, też nie pij).

A oto w jaki sposób mykaliśmy:


Towarzyszyły temu, rzecz jasna, odgłosy pokroju 'bziuuum, ziuuuum' i pochodne.

Niestety, posiliwszy się kapitalną kwaśnicą (pozdrowienia dla ekipy z Domu Śląskiego, dobre jedzonko), mieliśmy mniej kapitalny pomysł chekpointów co schronisko, a więc przejście jakiś 20 kilometrów ze Śnieżki do Schroniska 'Pod Łabskim Szczytem' zajęło nam trochę zbyt dużo czasu.
Sczególnie, że końcówkę pokonywalismy już po zmierzchu, przy bardzo niskiej temperaturze. i tragicznej widoczności.
Tutaj autor szczególnie chce podziękować firmie Petzl za robienie kapitalnych czołówek. Poważnie, bez nich byłoby ciężko :).

No i powiedzmy sobie szczerze, poza skręcającym kiszki głodem, brakiem muzyki oraz przenikliwym wiatrem, właśnie ta nocna część eskapady podobała mi się NIEZMIERNIE.
Trochę trudno jest mi wytłumaczyć, dlaczego przedzieranie się przez zaśnieżone górskie szlaki sprawia mi taką frajdę.
Wysiłek fizyczny, pokonywanie własnych słabości... nie mówię tutaj o jakimś ekstremalnych przekraczaniu barier, daleko mi do tego.
Niemniej jest coś oczyszczającego w tym zmęczeniu. W wyczekiwaniu kolejnego zakrętu, w determinacji do stawianiu kolejnych kroków, w tej ciszy i skrzypiącym śniegu. I w pięknych gwiazdach nad głową.

Cóż, można wtedy zapomnieć o wszystkich problemach i być przez chwilę sam z sobą.
Nie powiem, przydało mi się to, by zobaczyć, że jednak w środku mam też kilka działających części, zaś wnętrze mam nie aż tak zgniłe i czarne jak by się wydawało ;).

Tak czy inaczej, mniej więcej tutaj wiedzieliśmy już, że będziemy szli po ciemku. Czemu? Byliśmy jeszcze przed schroniskiem 'Odrodzenie' :). Jakieś... 3 godziny drogi od 'Łabskiego', czy też innej Szrenicy.


Naukę jazdy na biegówkach pozostawię bez komentarza, generalnie dostanie się na nich z Jakuszyc do Chatki Górzystów było dla mnie osobistą tragedią, ze wzgkędu na odmawiające posłuszeństwa prawe kolano.
Niestety, czasami determinacja i ambicja powodują, że pcham się gdzie nie powinienem i ryzykuję zdrowiem.
Cóż, w sumie nie żałuję. Wygląda na to, że nic poważnego się nie stało, zaś pobyt w 'Chatce Górzystów' w Górach Izerskch, bez prądu, opalanej kominkiej i niemalże wyłożonej książkami to coś kapitalnego.
Szczególnie z czeskim piwem za piątaka i opcją 'gleba na podłodze przy kominku' ;).

Ech, długo by opowiadać. Kto nie jest w stanie odnieść swoich przeżyć do powyższych sytuacji, traci wiele. Podobnie jak ja tracę wiele nie uprawiając sportów ekstremalnych ;).
Lecz cóż, nie do wszystkiego jest okazja, także nie wszystko jest dla każdego.

Ja na pewno nie żałuję tej wyprawy, co więcej, dołącza ona do zestawu wspomnień 'nie do zapomnienia'.
Co mnie cieszy, szczególnie że te wspomnienia będą na pewno pozbawione nostalgii i melancholii, której nawet ja, typowy bohater tragiczny z powołania i wyboru, mogę mieć przesyt ;).

No to... moi czytelnicy...

Do zobaczenia na szlaku?

M.

środa, 23 lutego 2011

Warsztacik #5

To naprawdę dziwne uczucie, gdy nie obchodzi mnie otoczenie, a skupiony jestem tylko na tym, co dzieje się we mnie. Co się we mnie zepsuło.
Przymierzam do siebie, pogrążony w zdumieniu, kawałki tego, co na codzień tłucze się w mojej duszy. Wszystkie te ciche lub głośne, ale tak naprawdę w większości błache sprawy. Tak właściwie, to niemal żadne z nich nie ma znaczenia.
Każdy z moich problemów tak łatwo rozwiązać. Bądź zakończyć.
Z tej introspekcji wyrywa mnie czyjś głoś. Pytanie, które zrodziło się w podobnej formie w moim umyśle, łącząc mnie z rzeczywistością:
- Kim ty właściwie jesteś?
Odkładam ostrożnie tę układankę własnego 'ja' i wyglądam z siebie.
Przez chwilę muszę przyzwyczać oczy to nieznośnej, niemalże oślepiającej jasności i dopiero po pewnym czasie dostrzegam stojącego przede mną mężczyznę.
Nie jestem jednak w stanie odpowiedzieć. Nie wiem, jak dobyć z siebie głosu.
Nie wiem też, co mu odpowiedzieć.
Podać moje imię i nazwisko? Powiedzieć gdzie pracuję? A może starczy PESEL?
Patrzę więc na niego i powoli dostrzegam szczegóły.
Takie drobne, ludzkie detale. Pożółkłe lekko od tytoniowego dymu palce silnym męskich dłoni. Niedbale, pośpiesznie zawiązany krawat, zostawiający zbyt dużo miejsca pod szyją, by być eleganckim. W dodatku niedobrany do koszuli i marynarki.
Zagniecenia na mankietach, zarost na policzkach, podkrążone oczy.
Setki drobnych detali, takich jak zmarszczki, jak siwizna prósząca jego ciemne włosy.
No i w sumie pewnie bym wzruszył ramionami i na powrót zamknął się w sobie, gdybym nie napotkał jego spojrzenia.
Przepełnionego bólem i smutkiem spojrzenia szarych oczu. Innych, o zupełnie innym wyrazie, ale jednak tak podobnych.
Zamiast więc wzruszyć ramionami, otwieram usta... i nie mogę wykrztusić słowa. Gardło mam wysuszone, obolałe...
Machinalnie unoszę do ust kubek i upijam łyk wody. Mam wielką nadzieję, że nie poczyta mi tego za lekceważenie. Przełykam wodę, odkaszluję i odpowiadam:
- Co z nią?
Przez chwilę przez głowę przebiega mi myśl, czy zacisnął pięści z gniewu?
Ale nie, widzę jak wciąga powietrze i rozluźnia dłonie, wraz z wydechem. Wygląda na to, że mój nos zostanie cały.
- Operują - odpowiada - ale nie wygląda to dobrze.
Gdy siada obok mnie, wygląda jakby zeszło z niego całe powietrze. Sam nie należę do ułomków, acz przy nim wyglądam raczej kruchawo, ale teraz on sam wygląda jak porcelanowa rzeźba. Wystarczyłoby ruszyć palcem, by się rozpadł.
Powoli dociera do mnie, że nie jestem sam na świecie. Że są też inni, których to co widziałem może boleć wcale nie mniej.
Tylko właśnie, ja to widziałem...
Siedzę więc tak, starając się nie dopuścić by te obrazy zaczęły wracać do mojej pamięci. I staram się zmusić zwichrowany umysł by wymyślił jakiś delikatny sposób jak o to spytać.
O Jej imię...

sobota, 19 lutego 2011

Dobro i zło, a moralność

Ostatnio załopotała mi w głowie następująca myśl: Czy wszystko co moralne, jest od razu dobre? Czy wszystko co niemoralne, musi być złe?
Pewnie narażę się wielu i powiem wprost: Nie. Moralność nie jest rzeczną względną, natomiast, w dosyć abstrakcyjny sposób, dobro i zło są to, jako definicje, pojęcia generalnie aksjomatyczne.
Wiadomo, że dla każdej indywidualnej osoby to co dobre i to co złe, może się różnić. Tak samo będzie w przypadku rzeczy moralnych i niemoralnych.
Tylko że uczynki dobre i złe są nierozerwalnie związane z czyjąś krzywdą, bądź czyimś dobrobytem.
Moralność zaś... to oczekiwania społeczeństwa, odgórne przyzwolenie na takie, bądź inne zachowanie.
Przyznaję, w skrajnych sytuacjach podejście moralne jest zbieżne z pojęciem dobra i zła, weźmy np. tutaj za przykład publiczne piętnowanie gwałtu, czynu jednozacznie złego.
Natomiast wielokrotnie słychać cichsze lub głośniejsze głosy, że 'mogła nie prowokować'. I tutaj właśnie zaczyna się problem moralności. Wiadomo, że piętnujemy jedną ze stron za wyrządzenie fizycznej krzywdy.
Jednocześnie jednak podkreślany jest jakiś tam stopień winy ofiary. Czy słusznie? Wątpię. Ale to jest właśnie ta przeważająca szarość moralności.
Szarość i hipokryzja. Wiadomo, seks przedmałżeński (i pozamałżeński) jest oficjalne piętnowany. Jednak pierwszy to faktycznie norma, zaś drugi... istnieje w pewnej sferze.
Czy któryś jest dobry bądź zły? Moim zdaniem, to zależy od konsekwencji.
Natomiast nie dam Wam gotowej odpowiedzi, gdyż całym założeniem tego bloga jest, przede wszystkim, zadawanie pytań i skłonienie do myślenia.
Często kontrowersyjnego.

Smacznego,

M.

czwartek, 17 lutego 2011

Setka, na zdrowie

Dawniej, dzieckiem będąc, na swiat czas cały patrzyłem z zachwytem
W chmurach zwierzęta dostrzegając, marząc o tym, co za zenitem
Ukryte w ludzkich duszach i rozumach tajemnice rozwikłać pragnąłem.
Każdy dzień niósł kolejne pytania i odpowiedzi
Każda chwila pozwalała niewinnością poznania się cieszyć.
Od tamtego czasu wielokrotnie upadałem
Nadzieję traciłem, lecz znów powstawałem.
Zgubiłem w sobie i wiarę i miłość i nadzieję
Odnalazłem je na powrót, choć czasem umniejszone wcale niewiele.
Lękam się teraz nieczułej ciemności
Tej we mnie i tej w Was, która czasem w każdym gości.
Ciągle jednak tęsknię za tą dziecięcą wizją
Za czystym pięknem świata, niezmąconym ludzką krzywdą.
Sam świat, przecież, jest piękniejszy niż ludzie
Niż zło czy dobro, co tkwi w nas, a nie w stworzenia cudzie.
Cóż mi zostaje, jak nie z pokorą czekać?
Wykorzystać czas mi dany, by duszę wzbogacić
By do reszty niegdysiejszej wrażliwości nie stracić...

wtorek, 15 lutego 2011

Warsztacik #4

Czas nie istnieje, dopóki nie pojawiają się wokół mnie czerwone anioły.
Słyszę ich głosy, a czyjeś łagodne lecz silne dłonie odciągają mnie do tyłu.
Spoglądam w zmęczone, ale pełne spokoju oczy, pozwalam się prowadzić. Powoli dociera do mnie, że przyjechała już karetka. Okolica rozbłyska co chwilę wielokolorowymi światłami, wszędzie dookoła zbierają się ludzie.
Przepełnia mnie uczucie odrealnienia, mam wrażenie, że stoję kilka centymetrów za sobą, wyglądając sam sobie zza ramienia.
Widzę niemal wszytko, 'prawie' absolutnie wszystko. Zbierających się gapiów. Ich miny. Ubrania. Gesty i mimikę. Słyszę istną kakofonię dźwięków, układających się w mojej głowie w upiorne crescendo.
Widzę wszystko, poza nią. Zniknęła za plecami czerwonych aniołów, za lścniącymi, dziwne prostokątnymi skrzydłami okrywającymi ich plecy.
Któryś z nich coś do mnie mówi, ale nie jestem w stanie się na nim skupić. Jego jasność kłuje mnie w oczy, nie mogę, albo nie chcę, zogniskować na nim spojrzenia.
Odruchowo zaciskam dłonie na okrywającym mnie kocu i przez chwilę nawet zastanawiam się, skąd wziął się na moich ramionach.
Potykając się, pomagam niemalże wciągnąć się do wnętrza karetki i posadzić się pod ścianą. Właśnie wtedy tracę kontakt z reczywistością.
Zawieszony w przeżywaniu raz po raz każdego Jej uśmiechu staram się uchwycić tę właśnie chwilę, zatrzymać czas, nie pozwolić na to, by jeszcze raz stało się jej coś złego.
Przegrywam, raz za razem.
Czuję, że zaczynam się trząść.
Obraz wnętrza karetki przebija się powoli przez majaki mojego umysłu. Ktoś chyba właśnie skończył mnie badać, ponieważ kątem oka dostrzegam oddalający się, czerwony kształt.
Dalej jednak nie wszystko dociera przeze mnie jak z jakiegoś surrealistycznego snu.
Wszystko na czym się skupiam, to kosmyki na jej czole, zamknięte oczy, zakrywająca usta maska tlenowa.
I tak naprawdę nie istnieje nic innego. Brudne, paralizujące uczucia utraty czegoś, na co czekałem całe swoje życie.
Trwa długo, nieprzerwanie, całą wieczność. Trwa dalej, gdy otwierają się drzwi, gdy zalewa nas światło, gdy innobarwne anioły próbują ją ratować.
A ja po prostu daję się prowadzić przed siebie. W kieszeni wibruje komórka, ignoruję ją przez dłuższą chwilę. Dzwoni jeszcze raz i jeszcze.
W umyśle coś mi się przełącza. Moje ciało działa jak automat, niemal bez udziału świadomości. Zaś gdzieś głęboko, zaczynam analizować sytuację. Wiem, że muszę zadzownić do pracy. Do domu. Zrobić tyle rzeczy.
Ale po prostu nie mam siły. Właśnie przestało mi zależeć na czymkolwiek, poza tym, żeby przeżyła.
Pozwalam się więc poprowadzić gdzieś, przez czyste, rozświetlone korytarze.
Od raz ubolą mnie oczy od nadmiaru światła, ale nawet ich nie mrużę, po prostu pozwalam, żeby wzrok mi się rozogniskował i przestał działać.
Ktoś chyba wcisnął mi do dłoni kubek z wodą. Chyba nawet podziękowałem.
Dookoła tłoczą się ludzie, ale mnie już tam nie ma.
Zamykam się w sobie i staram się powolutku pozbierać z okruchów, na które się rozsypałem. Krok po kroku...

niedziela, 13 lutego 2011

Walętynki

Ten wpis jest właśnie dla Ciebie, piękna pani.
Dla Twojego uśmiechu i dla Twojego grymasu. Dla każdego gestu i każdego kaprysu.
Dla każdej godziny kiedy wstawałem wcześnie na zakupy i gdy będę to robił w przyszłości.
Każda chwila którą spędziłem przy obie jest błogosławieństwem. Każda minuta po obudzeniu się przy Tobie jest piękniejsza, niż wszystko czego doświadczyłem przez całe życie.
Każde muśnięcie palcem, każdy pomruk to odkupienie za każdu grzech, który dotąd popełniłem.
Wiesz doskonale, że pójdę za Ciebie w ogień, nawet jeżeli nie widziałem Cię dotąd nigdy w życiu.
Jesteś moim aniołem, moim prywatnym zbawieniem,
Każdy błąd który popełniłaś w życiu tak naprawdę znaczy tyle co pył na wietrze, tyle co popiół rozwiany jego podmuchem.
Każdy dzień bez Ciebie jest pusty i bezbarwny.
Pozbawiony smaku,
Nie potrafię cieszyć się codziennością, nie tak naprawdę.
Czym jest mężczyzna bez kobiety? Czym jestem bez Twojego zapachu?
Bez ciepła Twoich palców, bez ciepła Twojego ciała?
Wszystkie jesteście piękne i niesamowite, lecz tylko Ty jedna jesteś moim snem
I nigdy Cię już nie spotkam, pieprzony Werter...

Nigdy już...

M.

piątek, 11 lutego 2011

Warsztacik #3

Z zamyślenia wyrywa mnie jakieś niejasne przeczucie. Podnoszę wzrok i czas staje w miejscu, tak filmowo, tandetnie i tanio.
Wszystko co widzę, to zielony sweter, burza rudych włosów i przepiękne, ogromne szare oczy. Cała reszta dziewczyny też jest niczego sobie, ale ja tonę w nich z miejsca i bez opamiętania.
Tonę w tym nagłym wyrazie zmieszania i zdziwienia, w uniesionych lekko brwiach, w rozchylających się lekko ustach, ni to składających się do uśmiechu, ni to chcących ułożyć się w 'o'.
Trwam tak przez całą wieczność, całą rozciągniętą na skraju rzeczywistości sekundę.
Wiem i czuję, że na moich ustach wykwita uśmieszek, oczy same mi się mrużą, przechylam lekko głowę i cały oddaję się Jej wzroku. Motylom, które uwolniła w moich brzuchu. Ciepłu, które rozchodzi się falą od bijącego nagle jak oszalałe serca.
Nie zrozumcie mnie źle, ja generalnie zakochuję się jak wariat, co pięć minut lub co sto metrów, czasem w geście, czasem w uśmiechu. Czasem w oczach.
Ale tutaj w tych oczach widzę całą duszę, uliczka jest mała, jesteśmy tak blisko, że na pewno czuję już jej feromony.
I wiem, cholera, że ona czuje moje. To po prostu widać.
Już układam nasze wspólne życie.
Wariackie kilka lat narzeczeństwa, później znalezienie sobie jakiejś zarobkowej niszy, żeby mieć z czego się utrzymać, a nie tracić radości z bycia ze sobą i nie rezygnować z pasji...
Jeszcze chwila i odpowie mi uśmiechem, a ja padnę na kolana i oświadczę się.
Cholera, tu i teraz, po co czekać?
Zapominam kompletnie o kimś, kto tak dawno temu został w domu. Niegdyś dający wytchnienie i wolność ptak, teraz ktoś kto zaciąga mnie do klatki, czyniąc dni takimi samymi, nieznośnie monotonnymi.
Jest kilka dróg ucieczki, ale tylko jedna dobra.
Te szare, przepiękne oczy.
Oczy w któych nagle dostrzegam coś niedobrego. Uciekające w bok, tak doskonale współgrające z czającym się na granicy wybuchu okrzykiem.
I nagle jej nie ma.
Zostaję sam, z głupią miną, nie wierząc w to co właśnie się stało.
Wszystko powoli wraca, rozsypując ostatnie kilka sekund i składając je w jakąś chorą, makabryczną układankę.
Pieprzone puzzle z łożone z pisku opon, krzyku i odgłosów tak mdłych, tak paskudnych, że chcę wymiotować.
Nawet nie wiem jak się przy Niej znalazłem. Dłonie drżą mi niemiłosiernie, nie jestem w stanie wystukać na komórce numeru. Staram się jednocześnie zbadać Jej puls, pogłaskać ją po głowie, dodać otuchy i wskrzesić.
Zaś w jej oczach widzę niedowierzanie, ból i strach. Ogniskuje je gdzieś za mną, obok mnie.
Z kącika jej ust wypływa krew. Sama wygląda jak szmaciana lalka, ciśnięta o bruk w przypływie złości przez krnąbrne dziecko.
W klatce piersiowej zbiera mi się ciężka, brudna gruda, dusząc i dławiąc. Nie wiem sam czy chcę płakać, krzyczeć czy wyć.
Nie wiem do kogo się dodzwoniłem. Nie mam pojęcia co mówię, podaję chyba właśnie ulicę. Wszystko to bez znaczenia, widzę przecież, że ona gaśnie.
Z trudem łapie oddech, krztusi się, zaś na jej malinowych wargach wykwitają krwawe bąbelki.
Serce mnie boli i sam mam problemy z oddychanie gdy widzę jak zaczyna płakać z bólu. Cichutko, pojękując, nie mogąc zmusić połamanego ciała do czegoś więcej niż łkania.
Nie wiem jakim cudem, ale zaciska drobną, zimną i osobliwie szortską dłoń na mojej dłoni. Niemal nic już wtedy nie widzę, łzy przesłaniają mi spojrzenie.
Może to i lepiej, nie widzę jak gaśnie, jak cierpi.
Mogę tylko czekać, patrząc przez łzy jak gaśnie przede mną...


Dzisiejszy fragment pragnę pozostawić jedynie z jednym komentarzem: powyższy fragment to swego rodzaju kolaż różnych scen i emocji które pojawiały się w różnych sytuacjach z mojego życia. Na swój sposób są prawdziwie, chociaż nigdy nie wystąpiły w takiej właśnie sytuacji.
Cieszę się z tego powodu.

Oíche mhaith agus codladh sámh,

M.

wtorek, 8 lutego 2011

Warsztacik #2

Trzymając pod ramieniem kubek termiczny z gorącą kawą, staram się zamknąć drzwi. Zapewne komicznie wyglądam stojąc tak, siłując się ze starym zamkiem, balansując w ustach nadgryzaną kanapką.
Multitasking pełną gębą.
Klucze lądują w kieszeni gdy zbiegam po schodach. Bezkolizyjnie wymijam siwiejącą sąsiadkę, rzucając jej zdawkowe 'bobry'. Ludzie i tak nie słuchają, co się do nich mówi. Coś o tym wiem, w końcu nauczyciel, ba, kwiat polskiej młodej inteligencji.
Gdy wychodzę z klatki od razu czuję się lepiej. Następne pół godziny należy tylko i wyłącznie dla mnie. Dość ekwilibrystycznie wciskam do uszu słuchawki, wciskam play na komórce i odpalam własnego autopilota.
Drogę znam jak własną kieszeń, najpierw osiedlowe uliczki, opcjonalnie zahaczenie o kiosk albo sklepik osiedlowy, później długo parkiem...
I będę na miejscu.
Ale teraz moje myśli dryfują na granicy świadomości, odpływają sobie leniwie.
Przez uszy prosto do mózgu sączy mi się muzyka Jelonka, nogi same wpadają w wyuczony, szybki rytm...
I już jestem gdzieś indziej.
Cały świat stworzony w głowie. Tak prawdziwy, jak to co jest dookoła.
Wszystkie marzenia, wszystkie lęki, każda jedna myśl jaka we mnie zaistniała, każdy bodziec, który odebrałem.
Skatalogowane, poukładane, czasem poukrywane.
Właśnie dlatego radośnie sięgam ręką i ściągam z regału opasłe tomiszcze.
Przeglądam chaotyczne zapiski wspomnień i staram zaaranżować je jeszcze raz.
Tak to już mam, wszystko trzeba poddać reewaluacji.
Heh, moja anielica musi mieć ze mnie niezły ubaw. Albo i stracha, gdy przechodzę przez ulicę.
Ale to przecież zwykła osiedlówką, nic tu nie jeździ.
Nic nie jeździło...
Aż do teraz...


Krókie, ale alternatywa była zbyt osobista i przez to nie pasowała mi do warsztaciku. Zresztą i to opisywanie scney w czasie teraźniejszym jakoś średnio mi podchodzi, coś mi tu nie gra.
Zobaczymy jak będzie wyglądała alternatywa. I mam nadzieję, że nie zanudzę ją śmiertelnie.

Aha, w Egipcie już ludzie w najlepsze chcą robić porządek z pewnym darmozjadem.
Ciekawe, kiedy u nas polytycy przestaną lepić pierogi i ze strachu zaczną robić coś pożytecznego.
Pewnie nigdy ;).

Oíche mhaith agus codladh sámh,

M.

PS Tak, wiem że krótkie, ale nie byłem w nastroju na większy ekshibicjonizm, naprawdę nie wypadało. Także decydowałem się tylko na mały kawałek, reszta tradycyjnie poszła do kosza.

wtorek, 1 lutego 2011

Warsztacik

Poniższy tekst jest ćwiczeniem literackim i nie ma większego związku z rzeczywistością. Cóż, przynajmniej nie jest pamiętnikiem ;).

A więc, do dzieła...

Boję się obudzić. Tak po prostu. Wiem, że śnię, zaś otaczające mnie majaki męczą mnie swoją powtarzalnością, powolnością i przewidywalnością. Znam je już niemal na pamięć, ledwo się między sobą różnią.
Wczoraj padał śnieg, dzsiaj zaś panuje skwar.
Dalej jednak wszystko obraca się wokół zagubionej perły.
Pieprzony symbolizm.
Przewracam się na łóżku z boku na bok, boleśnie świadomy zawieszenia między jawą, a snem. Ucieczka od rzeczywistości, eskapizm w pełnej krasie.
Wsiąkam w ten sen i przyjmuję go jako część siebie. Akceptuję ten bajzel, który panuje w moim umyśle. Przeżyłem raptem pół wieku, a już nie mam siły wstawać.
Praca wysysa ze mnie całe siły, obowiązki zwalają się na głowę.
A w domu...
Nawet o tym nie myślac, sięgam dłonią po komórkę.
Drzemka, głupie dziewięć minut ucieczki więcej.
Mija jak z bata strzelił, kolejny dzwonek budzika musi mnie obudzić.
I budzi. Choć czynię to z niechęcią.
Otwieram oczy i budzę się w swoim prywatnym koszmarze.
Tak to już bywa, że człowiek coś naobiecuje i później unosi się honorem, że tej obietnicy dotrzyma. Chociażby miało go to po kawałku zabijać.
Takie właśnie myśli przechodzą mi przez głowę, gdy na nią patrzę, pogrążoną we śnie.
Najgorsze jest chyba to, że całuję ją z przyzwyczajenia, nawet nie zadaję sobie trudu, by to ukryć.
Te kwiaty z którymi wrócę, choć żywe i piękne, też będą puste.
Tak samo puste jak jej dzień, spędzony na oglądaniu głupot w Internecie.
Przywitają mnie porozrzucane po pokoju ubrania, lista zakupów, niepozmywane naczynia.
Ech, żeby chociaż je wyniosła do kuchni.
I tak sobie powolutku umieram.
Po kawałku, duszę w sobie całą gorycz.
I naprawdę nie rozumiem, dlaczego mam nadzieję na poprawę sytuacji.
Cóż, nadzieja matką głupich - myślę, przyglądając się pracy ekspresu do kawy.
W lodówce czeka zrobiona wczoraj kanapka, kawę przelewam do podróżnego kubka.
Jest dobra. Mocna. Czarna jak noc. Gorzka jak wyrzuty sumienia.
Zarzucam na siebie kurtkę i przez ramię przewieszam torbę.
Na głowie ląduje kaszkiet. Teraz tylko rower... i jadę z Anglii.
Witajcie dzieci, nadjeżdża pan od angielskiego.
Żadnego z was dzisiaj nie zabiję, nie, jeszcze nie.
A taka ładna jest pogoda...


No i proszę państwa, jak tu pisać, kiedy cały czas wychodzą mi ekshibicjinistyczne wstawki? Ech, koniec eksperymentu na dzisiaj.