wtorek, 31 maja 2011

Wilk (nie) stepowy

Ano, znowu posucha w tekstach. Wena łapie mnie na rowerze, w pociągu, w poczekalni. Zawsze wtedy, gdy nie mam przy sobie kartki papieru, nie mam laptopa, gdy jest ulotna.
Dym i lustra.
Próbuję nie śmiać się, czytając ukraińskie zwroty.
Próbuję ogarnąć plan podróży autostopem na Krym.
Mam nadzieję, że i z powrotem :D.

Nie medytowałem przez jakiś czas. Cóż, przyznam, zę znajomi strasznie nerwowo podchodzą do 'mojej' medytacji, tego dziwnego, opartego na rytmie transu... niemniej jest to dalej medytacja. I basta!

Dzisiaj właśnie, całkiem przez przypadek, udało mi się trafić na nowy utwór Fever Ray.
Podobno film, na potrzeby któego został on ułożony, to straszny gniot.
Cóż, nawet jeśli, to ta muzyka go rozgrzesza :>.

Kapitalne, pierwotne dźwięki. Muzyczny orgazm.
Fakt, mam dziwne poczucie estetyki i dziwnej muzyki słucham, ale...

Oceńcie sami.

'Wolf' by Fever Ray

piątek, 20 maja 2011

Wcześniej niż powinny

Jeszcze nie ma czerwca, a już skwar i spiekota. Ajwaj, można by rzec, ot się miastuch żali, że betonowe ściany nagrzewają się powoli, a jego osiedle zamienia się w klatkę dla powietrza, nieruchomego, dusznego, odbierającego siły...
No i mielibyście rację :]. Może oprócz tej części o miastuchu, nie mam wszak problemów ze spaniem pod namiotem, gołym niebem, lub, wręcz, mostem (sic!) :D.
Mamy, moi drodzy czytelnicy, problem innego kalibru.
Otóż wyłażą z nas różne demony i rozpleniają się po świecie ;).
Nie wierzycie? A było to tak...
Gorącego, majowego popołudnia, pojechał sobie biedak przed siebie, hen, kaj go oczy poniosą, ulubionym rowerem. Najpierw miastem, później jego skrajem, następnie bezdrożami.
Gdy tak jechał, owiewało go ciepłe powietrze, jak oddech, nagrzane i falujące, duszne i nie przynoszące ulgi. Na niebie bezlitośnie grzejące słońce, zaś w bidonie coraz mniej wody.
Wiadomo więc, że i coraz bardziej wysuszone podniebienie, coraz bardziej kusi wizja kufelka zimnego piwa. Acz! Nawet rowerzysta nie może był 'pod wpływem', więc dzielnie się ów człek bronił.
Niestety, przegrał z tym całym gorącem, z bezruchem powietrza, ze zmęczeniem.

No, nie owijamy w bawełnę. Zatrzymałem się koło jakiegoś drzewa, pośród pól i nawet nie patrząc czy nie ma tam jakiś mrowisk ległem jak pół trupa, w cieniu ;).
I powiedzcie mi teraz.... niebieskie niebo, że strach. Kilka małych chmurek. Prażące słońce przedostające się bezlitośnie przez rzucające skąpy cień liście. Wreszcie moje zmęczenie, brak wody i temperatura...
I mamy ją. Południcę.
Demona mojego własnego zmęczenia, spersonifikowana niechęć do gorąca i do przebywania na dworze w takiej temperaturze.
Masochistyczne zafascynowanie jazdą na rowerze, kiedy nie mam nawet siły robić czegoś innego, poza kolejnymi lemoniadami i zimnym prysznicem :>.

Tak, marudzę, niemniej naprawdę jest zbyt duszno, a ja nie lubię wysokich temperatur.
I właśnie w takich okolicznościach ludzie przyzywają swoje demony.
Każdy ma jakieś. Czy będzie to zmęczenie, czy samotna noc, czy też cokolwiek innego, co obciąża nam duszę.
Słowianie kiedyś wierzyli w całe ich zastępy.
Ja... niekoniecznie. Mam tę swoją wyśnioną Laurę, któej nijak nie ogarniam czym lub kim jest naprawdę i jakoś sobie układam resztę świata.
Cóż. Każdy ma swojego bzika, mój jest taki bardziej... metafizyczny :>.

Ponieważ... powiedzcie sami... taki antropomorficzny wir powietrza, powstały podczas duzego skwaru, to zjawisko jak najbardziej fizyczne.
Prawda?

M.

poniedziałek, 16 maja 2011

Nocne myśli o

Czasem coś woła mnie, wyciąga z czterech ścian, nie daje spać, siedzieć, myśleć.
Po prostu czuję, że muszę ruszyć się, wyjść, oddać się drodze chociaż na chwilę, chociaż na kilka minut.
Nie patrzę wtedy, czy pada deszcz, czy jest dzień, czy noc. Jedyne co może mnie powstrzymać to krańcowe zmęczenie, lub gorąc.
Tego ostatniego szczególnie nie lubię. Nie żebym był jakimś zimnolubem, ale w temperaturach powyżej 25 stopni Celsjusza zaczynam powoli się wyłączać. Najpierw fizycznie, później zaś psychicznie. Po prostu nie jestem do tego stworzony. Cóż, nie mogę być istotą doskonałą ;).
Odbiegam jednak od tematu. Dziś właśnie był taki wieczór.
Nie mogłem, po prostu nie mogłem wysiedzieć.
Znoszone trampki na nogi, słuchawki w uszy, Fevera Ray na playlistę, softshell na plecy i już mnie nie ma. Zbiegam po schodach z tego swojego dziesiątego pietra i ze zdziwieniem zauważam, że po szybach spływają krople deszczu.
No to ślicznie - myślę sobie - zmoknę.
I uśmiecham się do siebie. Czyste, pachnące powietrze. Jakże przyjemniejsze od nagrzanego betonu blokowiska. Nawet mimo tego, że o kwadrans drogi w tę i we wtę są pola i insze okoliczności podmiejskiej przyrody. Że o parku nie wspomnę.
Mnie jednak goni nad rzekę.
Przez stację benzynową, rzecz jasna, gdzie woła już puszka jakiegoś piwopodobnego trunku. Wszak chmielu w sztandarowych produktach szumnie zwanych polskich 'browarów' nie uświadczę. Nawet 'ważone' w Polsce Heinekeny i inne Pilsner Urquelle to teraz, wybaczcie określenie, szczyny.
Tak czy inaczej, jest to jakaś namiastka buntowniczej wolności, która towarzyszy mi na spacerze. Brzeg ciemnej, odbijającej pomarańczowe światło latarni rzeki. Most pod jedną z głównych arterii komunikacyjnych mojego miasta...
Cha! Nawet oświetlony neogotycki kościół, niegdyś protestancki, można by rzec, bunt się wywrócił na nice ;).
No i zachmurzone niebo z księżycem tuż przed pełnią. Może to właśnie mnie tak gna?
A może... pusty pokój? Fakt, wypełniony wspomnieniami, obrzucony książkami, kołysany muzyką, ale jednak pozbawiony drugiej osoby.
Oj, no wiem, na własne życzenie, tak naprawdę.
Na własne życzenie też mam zamiar wybyć, jutro znowu gdzieś rowerem, każdego dnia dalej. A gdy już oswoję się z tą myślą (a jaką, to już nie powiem), dalej.
Hiszpania? Krym? Aj, nie wiem jeszcze. Zależy kogo się uda namówić.
Czerwiec coraz bliżej i coraz bardziej pociąga mnie po prostu droga. I coraz mniej związny czuję się z miejscem w którym mieszkałem, mieszkam i pewnie będę mieszkał.

Powiedzcie sami, kaj dom człowieka? Tam gdzie się wychował, gdzie mieszka, czy gdzie jego serce? Czy jest to miejsce, czy może osoba?
Coraz bardziej skłaniam się do tego, że raczej stan umysłu, choć to mój prywatny, egocentryczny pogląd.

No i tak sobie siedzę dzisiaj, z resztką Glenlivet w szklance i duszą pełną marzeń, na przekór rozumowi. Jak zwykle ;).

Także salut! wędrowcy, niech i Was ta noc nastroi do tego co gra w duszy i sercu.

M.

sobota, 14 maja 2011

R.I.P. Stopa...

Stało się. Piotr Żyżelewicz, w środowisku muzycznym znany jako "Stopa" nie żyje.
"Przychodzą i odchodzą..."
A on odszedł tak prozaicznie, tak przedwcześnie.
46-latek dostał wylewu jadąc na rowerze.
Kapitalny bębniarz, znany CHOCIAŻBY z Izraela, Armii i Voo Voo nie żyje.
No, cóż, zapewne jest teraz szczęśliwy i jamuje sobie w najlepsze z innymi muzykami hen w niebiosach, ale smutek pozostaje.
Ktoś inny będzie teraz musiał tworzyć takie perełki jak...



Ten kto kiedykolwiek próbował robić coś na bębnach, bądź ogółem zajmował się sekcją rytmiczną wie, jak trudno jest stworzyć coś ambitnego. Świeżego. Dobrego.
To dlatego część dzisiejszych 'muzyków' korzysta z gotowych sampli, podkładów i wstawia proste, toporne bity.

Odszedł kapitalny muzyk i musimy poradzić sobie bez niego. Dramatuzyję?
Odrobinkę. Po prostu wychowałem się na muzyce zespołów, w któych grał.
Dlatego czuję smutek.

Stopa, gdziekolwiek jesteś, piję Twoje zdrowie.

M.

środa, 11 maja 2011

Poszukiwania

Nie wiem jak tam u Was, drodzy czytelnicy, lecz u mnie poszukiwanie nigdy się nie kończy. Trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie, zawsze też chcę poznać nowy smak, zapach, dźwięk.
A także odkryć na nowo znane już doznanie.

Nim jednak poruszę ten temat dalej, tak, w końcu wróciłem, syn marnotrawny ;).
Kraków, Biały Dunajec, Tatry, Wrocław... i w końcu u siebie, 'na starych śmieciach'.
I tak jakoś dziwnie jest nie mieć planu na jutro. Wiedzieć, co będzie się działo podczas najbliższych dni. Wrócić do ustalonego planu. Do codzienności.

Nie wiem jak to wygląda u innych, lecz ja się tym odrobinę męczę. Bez zmieniającego się wokół mnie świata czuję się przytłoczony. Nie jestem pewien czy to uczucie często występujące u innych, by nie rzec: 'popularne'.
Wiem, że są tacy, którzy dążą do stabilizacji, do rutyny. Mnie zaś ona zabija.

No i teraz pytanie... czy ta stabilizacja, bądź rutyna, to coś dobrego? Wszak tacy ludzie mają spokojniejsze życie.
Ja tego próbowałem i... nie skończyło się to dla mnie dobrze. Umierała mi po kawałku dusza, traciłem uśmiech, z dnia na dzień zamykając się w jakiś chorobliwych lękach o utracie siebie.

Ilu z Was myślało z lękiem o przyszłości? O tym, co będą robić, co się z nimi stanie. Wiem, że kilka z osób które to najprawdopodobniej przeczytają, ma za sobą różne nieciekawe sytuacje. O niektórych nawet wiem.

Zastanawiam się, ile w tym wszystkim jest tęsknoty za tym co było? U mnie, na pewno, sporo.
Ile jest marzeń o przyszłości? U mnie z dnia na dzień coraz mniej, wszak im mniej oczekiwań, tym mniej rozczarowań.

Głównym zaś pytaniem, które mnie ostatnio dręczy jest bardzo prosta myśl: czy życie z dnia na dzień naprawdę jest pozbawione sensu? Widzę przecież, że planowanie jest skazane na porażkę. Nie przewidzimy niczego. Bojąc się przyszłości, rozmyślając o przeszłości, boimy się tego co nas otacza.
Tyle zahamowań, tyle strachu o to, co ktoś pomyśli. Czy nie nazwą nas niebieskimi ptakami.

Czas zaś płynie nieubłaganie. Spytajcie się sami, czy chcecie go tracić, czy wykorzystywać? Ja próbuję to drugie. Poza nieszczęsną alergią daje mi to dość dobre rezultaty.

Czego i Wam życzę, wszak poszukiwania to wszystko co mamy. Poszukiwania szczęścia, ukojenia, wytchnienia. Nowych środków wyrazu. Siebie. Może duchowości?
Są miliony rzeczy do poznania metodą naukową, ale bez uczuć będziemy jedynie robotami. Być może to wszystko czego ktoś potrzebuje, lecz nie jest to moją drogą.
Jak więc ona dla mnie wygląda? Jest trudna, kręta i wyboista.
Niemniej, podoba mi się. Bardzo.

Miłego dnia,

M.

niedziela, 1 maja 2011

Majówka i wcześniejsze

Cóż, moje przemyślenia na temat Wielkanocy jako takiej poszły w bardziej kontemplacyjną stronę. Wydarzyło się coś, co odciągnęło moje myśli od typowego przebiegu tego okresu.
Jedni idą po święconkę, gdyż taka jest tradycja.
Obojętnie czy są wierzący, czy też nie. Czasem są innowiercami, a także to czynią.
Hmmm... tradycja. Cóż, pozwolę sobie nie skomentować dalej :).
Kto mnie zna i tak wie, co myślę o ślepym podąrzaniu za czymkolwiek, z frazesem o tradycji na czele.
Kto mnie zaś nie zna, może się łatwo domyślić.

Tymczasem zaś, aby nie obrazić czasem czyiś odmiennych uczuć i poglądów moimi własnymi uczuciami i poglądami, powiem krótko: Majówka.
Nie będzie mnie przez jakiś tydzień, za to mam nadzieję naładować umysł i duszę kreatywnością.
Jednocześnie zaś, nie zabić zbyt wielu szarych komórek.

Najpierw Kraków... hmmm... może i odwiedzę Michalikową jamę? Kto wie?

Później zaś, Tatry. W związku z nimi zostawię Was na noc z oklepanym w szkole, a więc często niedocenionym wierszem - Melodia mgieł nocnych.
Kto nie wie czyj ów utwór, ten kiep ;).

Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie...
Okręcajmy się wstęgą naokoło księżyca,
co nam ciała przeźrocze tęczą blasków nasyca,
i wchłaniajmy potoków szmer, co toną w jeziorze,
i limb szumy powiewne i w smrekowym szept borze,
pijmy kwiatów woń rzeźwą, co na zboczach gór kwitną,
dźwięczne, barwne i wonne, w głąb wzlatujmy błękitną.
Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie...
Oto gwiazdę, co spada, lećmy chwycić w ramiona,
lećmy, lećmy ją żegnać, zanim spadnie i skona;
puchem mlecza się bawmy i ćmy błoną przezroczą,
i sów pierzem puszystym, co w powietrzu krąg toczą,
nietoperza ścigajmy, co po cichu tak leci,
jak my same, i w nikłe oplątajmy go sieci,
z szczytu na szczyt przerzućmy się jak mosty wiszące,
gwiazd promienie przybiją do skał mostów tych końce,
a wiatr na nich na chwilę uciszony odpocznie.
nim je zerwie i w pląsy znów pogoni nas skocznie...