środa, 31 sierpnia 2011

Zawodowe rozterki

Czas wychodzenia na zero przy dorywczych pracach się skończył, czas, niestety, wrócić na etat. Nie będę ukrywał, że wszelka rutyna zazwyczaj mnie miażdży i dobija, nawet jeżeli chodzi o tak zróżnicowaną pracę, jak praca nauczyciela.
Problem tkwi w tym, że zmieniają się tematy, nie zmieniają się zaś ludzie.
W konsekwencji, dzień za dniem trzeba widzieć te same twarze, dawać sobie radę z tymi samymi ludzkimi słabościami (i w sobie i w innych) oraz z głupotą. Jednostkową, ogólnoludzką i, znowu, własną.
Tym razem mam okoliczność łagodzącą. Udało mi się załapać na Uniwersytet Trzeciego Wieku ;). Nie pierwszyzna, gdy będę uczył osoby starsze od siebie, jednak będzie zabawnie przekonać seniorów, że wyglądający na jakieś dwadzieścia dwa lata chłopak, do któego wyglądu nijak da się przypisać siwe włosy na skroniach, jest Kompetentnym i Rzeczowym belfrem.
Cha! Mam nadzieję, że posłuch będzie lepszy niż u mojej babci, której nie jestem w stanie wytłumaczyć, że naprawdę nie jestem w stanie przejeść podanej przez nią porcji ;). Ech, o tempora, o mores! Zaraz będę się wdawał w jakieś pokoleniowe anegdotki, a nie o tym dzisiaj mówić pora.

Otóż najgorszym ciężarem pracy nauczyciela jest debilizm biurokracji.
Nie mówię nawet o głupocie, czy tam innych utrudnieniach.
W ministerstwie edukcji mamy zbiór kretynów i parweniuszy, którzy zasypują nas kolejnymi poronionymi 'reformami' i 'usprawnieniami'.
Przykład? Od obecnego roku oceny w dziennikach można wpisywać WYŁĄCZNIE jednym kolorem, wyłącznie od lewej do prawej i po kolei. NIE MOŻNA nanosić żadnych adnotacji, kolejność powinna być chronologiczna, wsyzstko ma być tip top.
I teraz powiedzcie mi, jak ja, roztargniony nauczyciel z mentorskimi zapędami, mam zorganizować sobie podział ocen w ramach wymagań oceniania wiadomości i umiejętności posługiwania się językiem angielskim?
Muszę uwzględnić znajomość słownictwa, rozumienie ze słuchu, umiejętność czytania ze zrozumieniem, komunikacje, pisanie, gramatykę, wymowę i takie tam.
Ocena ocenie nie równa, uczeń z dysleksją musi mieć inaczej brane pod uwagę oceny ze słownictwa i gramatyki, osoba z wadą wymowy nie może być 'szykanowana' ze względu na niemożność wymówienia niektórych dźwięków.
Oceny zaś wrzucone są do jednego worka. Sprawdzian, kartkówka, praca klasowa, zadanie domowa, odpowiedź ustna, zaliczenie działu.
Każda z tych ocen jest zunifikowana, zrównana, nie do odróżnienia. Ocena z aktywności, przyznawana za ileś tam 'plusów' równa jest ocenie z zamknięcia całego działu. To nie jest nawet chore, to już skrajny kretynizm oderwanych od rzeczywistości pajaców, którzy wydają uchwały i zalecenia bez najmniejszej znajomości realiów szkolnych.
A to jedynie wierzchołek 'góry lodowej'.

Plus jets taki, że w U3W nie wystawiam ocen, zaś dziennik jest prowizoryczny. W dodatku osoby które będą przychodziły na zajęcia, to ochotnicy (czy raczej ochotniczki; płeć męska to będą takie same rodzynki jakim byłem ja na swoich studiach licencjackich.... ech, dobre czasy ;) ). Wiadomo zaś, że ochotnik, nawet jeżeli sam się nie motywuje, to chociaż pozytywnie reaguje na motywację ze strony 'mentora'. A w to mi właśnie graj! Można rozwinąć skrzydła.

Podobno, również, od jutra (1 września), nauczyciele dostają 7% podwyżki.
PODOBNO, nauczyciel kontraktowy (więcej niż rok pracy, mniej niż 5 lat stażu) z przygotowaniem pedagogicznym oraz tytułem magisterskim (tu uprzejmie kłania się autor tego przynudnawego wpisu) otrzymywać będą 2246 złotych brutto. A więc, pi razy drzwi, niecałe 1600 złotych na rękę. Uwierzę, jak zobaczę.
Teoretycznie są to informacje oficjalne -> http://www.bip.men.gov.pl/images/stories/DS_opublikowane_stawkiminimalne.pdf
Szkopuł tkwi jednak w tym, że nasz kochany rząd lubi sobie odliczać co tylko może. Poza tym już teraz pojawiają się głosy, iż wspomniana podwyżka spotka się z opóźnieniem. Typowe ;). Naucyzciel przecież nie wyjdzie na ulicę z kilofem i koktajlem mołotowa, jak górnicy kilka lat nazad.

A ile to się trzeba nalatać! Wszędzie ta biurokracja. Gigantyczne kolejki do lekarza medycyny pracy, 50 zł na zaświadczenie o niekaralności, zmarnowane na radach pedagogicnzych godziny, 'mowa-trawa' rozporządzeń ministerialnych ("nauczyciel będzie sumiennie zwiększał wysiłki w nakłonieniu ucznia do przyjęcia postawy obywatelskiej i wyrobienia w nim poszanowania dla nabywanej wiedzy"; no proszę państwa, co za bełkot).

Nie ma lekko na rynku pracy. Bezrobocie jest. Duże. I będzie duże, w końcu mamy lewackie pomyje u władzy. Do czego piję? Do każdego, kto chce podnosić świadczenia socjalne, zamiast pozwolić godnie zarabiać. Hmmmm.... 'godnie'. Zdewaluowane słowo.

'Godnie' jest wtedy, kiedy nie mam powodu się dopraszać o nic. Kiedy własną pracą, czy to rąk, cyz umysłową, jestem w stanie się utrzymać. I teraz jestem. Tutaj. W rodzinnym miasteczku, gdzie mam własnościowe mieszkanko w bloku. We Wrocławiu była już lekka tragedia :).
Lecz 'godnie' pracuje się także, a raczej przede wszystkim, wtedy, gdy nie traktuje się mnie jak idioty, którego trzeba prowadzić za rączkę i patrzeć cały czas przez ramię.
Zasypany obwarowaniami, ograniczony zakazami, z presją inicjatywy, lecz przydeptaną kreatywnością. Tak wiele oczekiwań, tak mało narzędzi, za pomocą któym można kogoś naprawdę nauczyć, bo o 'ukształtowaniau' można zapomnieć.

Młode poklenie nie ma już 'Siłaczek'. To nie te czasy. Widziałem już największych idealistów, którzy przegrywali z głupotą systemu oswiaty i lesserstwem uczniów.
Tutaj nie ma już jak żyć pracą, to jest odklepywanie swojego. Brakuje motywacji, brakuje powodu. Czasem, w najlepszych szkołach, z ambitnymi uczniami - o, to tak.
Ale zapraszam kiedyś do technikum,czy przeciętnego liceum. Na 100 uczniów 20 to idioci, 50 to lesserzy, 15 to zdolne lenie, 10 to pozbawione kreatywności kujony, zaś 5 to zdolni, przykłądający się do swoich zainteresowań uczniowie.

I tak to wygląda. Dlatego ja wybiorę sobie rower, czy wypad w góry, zamiast wymyślić jakiś 'szkolny event', gdy mózg niemalże nie działa mi po 4 godzinnej radzie pedagogicznej, bądź użeraniu się z rodzicami na wywiadówce.
To, lub moje dalsze grafomańskie próby.
I zawracanie patykiem rzeki.
I sto innych rzeczy, które zrobię dla siebie, lub dla bliskeij mi osoby.
Ponieważ nie odczuwam lojalności wobec 1600złotych na rękę (niecałych).
Jeżeli jest dla kogo i warto to zrobić, to mogę zostać po godzinach i z kimś popracować. Bardzo miłe uczucie. Jednak narzucenie tego przez ministerstwo jest mrzonką, nie mającą oparcia w rzeczywistości marą dorobkiewicza.

Jak to już w Polsce bywa, biurokracja pożera sama siebie, ludzką pasję i to co dobre. Obym dożył czasów, gdy to runie, a ludzie będą mogli popisać się kreatywnością.

Czego i Wam życzę.

M.

środa, 24 sierpnia 2011

Chodź popedałować!

Dłuuuuugo ulicą prosto, skręcić w prawo, długo prosto, skręcić w prawo, zjechać na ścieżkę rowerową, pokonać Wzniesienie Szaleństwa (o którym już niedługo - ze zdjęciami!) i już jestem, niemalże, za tą swoją Legnicą.
Na szczęście jestem dzieckiem kilku miast, więc nie czuję się tutaj ani jak w klatce, ani specjalnie uwięziony, lecz...
Taka krótka magia. Czary mary i już duszę się pięknym, miedziowym smrodem huty.
Jeżeli ktoś nie zna specyfiki zDolnego Śląska, to mamy tu jedne z najpiękniejszych terenów i jednocześnie z najbrzydszych molochów socrealizmu stosowanego.
W sensie: należąca do KGHM Huta Miedzi Legnica. CZy jakoś tak. Szkoda mi czasu na wyszukanie ich pełnej, poprawnej nazwy.
W skrócie: śmierdzą (choć nie tak, jak przed założeniem filtrów na kominy), ze względu na stan dróg koło huty, istnieje ograniczenie prędkości do 40km/h (sic!).
Panowie i panie (oraz inne wynalazki, nie dyskryminuję), Wylotówka z miasta ma ograniczenie do 40 km na godzinę. Słownie CZTERDZIESTU.
Dzisiaj zaś, jadąc tam sobie spokojnie z dzybkoścą dwudziestu-paru kilometrów (rowerek to jest to), o mało nie zostałem zmieciony podmuchem pędzącego samochodu.
Ja rozumiem, naprawdę. Ktoś sobie przyśpieszy, nawet i do sześćdziesiątki. Ale tutaj jakiś kretyn walnął setką.
Panowie policjanci, moi niebiescy kochani chłopacy, zainstalujcie tam kamerkę. Od razu załata się dziurę budżetową. Przystanąłem sobie na chwilę i przyglądałem się spokojnie. Czterdziestką nie jechał dosłownie nikt.
Generalnie mi to nie przeszkadza. Jadę sobie dla przyjemności i czterdziestki i tak nie osiągnę. Zaś gdy jestem przygotowany, to można koło mnie i setką przejechać.
Lecz, na miłość boską, NIE NA TAKIEJ DRODZE!
Toż skręciłem sobie za hutą na Siemanowice, później w jakąś polną drogą, ubitą raptem przez traktory i ciągniki.... i była w lepszym stanie!

Tragedia. Powiadam Wam, mili państwo, cykliści wszystkich krajów winni łączyć się, gdyż to przekracza powoli granice absurdu.
Autentycznie bałem się poruszać moim ślicznym rozklekotanym jednośladem, by nei oberwać w skroń odłamkiem jezdni X_x.
Po jakimś czasie skręciłem w jakąś pseuddo-leśną ścieżynę, usłaną, na powitanie, koleinami i korzeniami. Dla roweru nei była zła, jedyny minus dla samochodów, jaki zauważyłem, to zbytnia 'wąskość'. W sensie - nie zmieściłyby się ;).

W końcu jednak! Wyjechałem.
I zupełnie inna Polska.
Cicha. Pod niebieskim niebem.
Z cykającymi świerszczami.
Rozległymi polami.
Odległymi górami.
Takie drugie oblicze zDolnego Śląska.
Jest naprawdę piękny. Miejscami zaklęty, miejscami bajkowy.
Posiada, bodajże, największy procent odrestaurowanych zamków na świecie!
Nie wierzycie? A proszę -> http://www.zamki.hm.pl/lista-4
Zamienionego w kolegium językowe Zamku Piastów w Legnicy, z wrodzonej skromności, nie wspomnę. Ups ;).

Nie pwoiem, abym w najbliższej okolicy miał idealne warunki do jazdy rowerem. Nie są one natomaist złe.
Nie to jest jednak ważne. Ani nie pieniądzę. O nie.
Anbi nawet portfel! (stawiam piwo pierwszej osobie, która odgadnie skąd ów, niemal, cytat)
To kolejny eskapizm. Jadę i zostawiam za sobą świat. Wszystko. Najlepiej, by za każdym razem dalej, inaczej. By się nie powtarzać.
Trochę jak Forrest Gump. Co robisz? - Jadę.
Dlaczego, gdzie, po co? Jadę.
Ruch, istnienie, ja i swoje myśli. Zmęczenie.
Tylko to istnieje. Troski, radości, smutki, zwycięstwa, porażki, nic z tych rzeczy się nie liczy. Jadę i... to jest to.
W ograniczonym zakresie, taki sens istnienia. Ucieczka i drobne zbawienie.
Ułuda, ale i reset od wszystkiego, co na mnie ciąży.

Każdy czegoś takiego potrzebuje. Jakiś czas temu, schodząc do Karpacza, po dość przedłużonej wycieczce do Czech przez Przełęcz Okraj, napotkałem, na niesamowicie skalistej ścieżce, w sensie typowym karkonoskim szlaku, rowerzystę.
Załamał się lekko, słysząc, że szlak dalej jest jeszcze gorszy. Natomiast uśmiechnął się i powiedizał jedno: 'I tak jest późno, a ja ot tak, po pracy sobie poszedłem pojeździć'.
Sprawiało mu to przyjemność. Czuł, że żyje.
Znalazł jedną z tych rzeczy, które go kompletują.
Każdy ma inny zestaw, rzecz jasna. Czym było by to życie, gdybyśmy mieli gotową receptę na wszystko?

Dlatego dalej szukam reszty swoich drobnych i wielkich radości. Kilka mam nieosiągalnych, ale trudno, kolejny urok życia ;).
Gdybym wszak miał wszystko, w końcy by mi się to przejadło.
Prawda?

M.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Majtki na spodniach, czyli....

Superbohaterowie!
Powiedzcie mi, kto nie chciał za małolata zostać jednym z nich?
Potrafić latać, być nadludzko silnym (czy też silną, nie dyskryminujemy), czy też dysponować inną 'supermocą'.
Być Supermanem. O tak. Nawet pomimo tych jego sławnych majtek zakładanych na spodnie. Marzenie chyba każdego chłopaka. Jak to z dziewczynkami było, to już nie jestem pewien. Wydaje mi się, że za czasów mojej młodości dalej panował patryiarchalny system wychowywania, według którego dziewczynka powinna siedzieć w domu.
No i pamiętajmy o jednym - Polska to nie Ameryka, u nas nawet Wonderwoman nie jest za bardzo znana :).

Tak, czy inaczej, chyba każdy chciał być w życiu kimś więcej. Kimś niezwykłym. Kimś 'super'.
Ale to tylko jeden z aspektów.
Popatrzcie na dwóch popularnych bohaterów kultury masowej - Batmana i Ironmana. Obydwaj to zwykli ludzie. No, może nie tak zwykli. Obydwaj byli bardzo bogaci. Bardzo, bardzo bogaci. Jeden wiec został Mrocznym Rycerzem Gotham, drugi zaś, po przeżyciu niemałej zmiany wewnętrznej, wybudował strój na zasadzie' pancerza wspomaganego', zostając obrońcą ludzkości, a jednocześnie celebrytą, eksportując swoją sławę i dobrobyt ;).

Och, jest o wiele wiecej takich archetypów. Niektóre są o wiele głębsze i ambitniejsze, jak np. koncept Spawna, skazanego na wieczne potępienie mściciela. Nie tyle bohatera, co właśnie mściciela.

Dziś jednak nie otym. Chciałbym skupić się nad tym aspektem, który przyświecał pierwszym komiksom o superbohaterach, a później bohaterach, jako takich.
O niesieniu pomocy.
O tzw. 'vigilantes', a wiec, z hiszpańskiego, strażnikach, obrońcach.
Zwykli ludzie, którzy, często w niezwykłych okolicznościach, wizeli na siebie, czy raczej, uzurpowali sobie, egzekwowanie prawa i dbanie o spokój w swojej okolicy.
Nie myślcie jednak, że jest to wymysł czysto literacki.
Jeżeli nie wierzycie, to odsyłam do poszukania informacji o grupie 'Bald Knobbers', która działała w latach 80-ych XIX wieku w Missouri, USA.
Założona przez Nata Kinney'a, wzięła 'na swoje barki' surowe karanie przestępców, gdy tylko uznano, że wymierzona im kara była zbyt łagodna. Generalnie za wystarczająco surową uważali karę śmierci :). Jako liberałowi (sic!) podoba mi się taka koncepcja, ale także nie o tym chciałem dzisiaj ;).

W mediach sporo było przez ostatnie lata podobnych idei.
Zaczynając od takich perełek filmu akcji z elementami kryminału, jak 'Święci z Bostonu', idąc przez fascynację ostatnią z realizacji Batmana, przez znakomitą dapatację 'Watchmen', po o wiele świeższe produkcje.
Takie jak 'Defendor' - http://www.imdb.com/title/tt1303828/ oraz 'Super' - http://www.imdb.com/title/tt1512235/.

Mała dygresja. 'Za małolata' miałem lekką obsesję na temat założenia małej paczki 'superbohaterów' :). Wiecie jak to z małolatami jest ;). Tajemniczy i szlachetni, niosący pomoc i dbający o porządek. Miało mi w tym pomóc m.in. chodzenie na karate :).
Tak to już było, że sam byłem spokojny i ugodowy, ale trudno mi było patrzeć obojętnie na różne 'niesprawiedliwości'. Że jednak moja szczytna idea nie została potraktowana przez rówieśników poważnie (mówiąc wprost - zostałem wyśmiany), całe przedsięwzięcie legło w gruzach. Może to i dobrze :). A może świat wiele stracił?
Teraz mam już inne podejście do świata. Jak już wspomniałem, bardziej liberalne. Co to oznacza? Jeżeli jeszcze nie wiecie, to być może w przyszłości to opiszę. Powiedzmy, że nie ma we mnie zapału do naprawiania świata 'na siłę'. To tak w skrócie.

Wracając zaś do wspomnianych powyżej filmów. Nie bez przyczyny mamy policję i służby im podobne. Człowiek, gdy podrośnie, zaczyna postrzegać wiele spraw inaczej. Staje się ostrożniejszy. Często mniej idealistyczny.
Jak to się mówi, 'dorośleje'.
Idea 'superbohatera' jest czysta i, czego by tu nie rzec, dziecinna.
Zaś 'vigilantes'... to już mroczniejsza ścieżka.
Czy zła? Powiedzcie, tak z ręką na sercu, czy nie chcielibyście, by na Waszym osiedlu był ktoś, kto karze ludzi? Wiecie... rozbijał szyby nielegalnie zaparkowanym samochodom. Obijał mordę wandalom i złodziejom. Mścił pokrzywdzonych.
Wahacie się, prawda? Kto taką osobę będzie kontrolował, gdy ów mściciel przekroczy granicę? Podobne pytania były pięknie przedstawione w 'Watchmen'.
Czy znalazły się tam odpowiedzi? Poszukajcie ich sami :).

Nie chcę Was namawiać do tego, byście przywdzieli maski i wyszli na ulice 'walczyć ze złem'. Zachęcam jednak, gorąco, do obejrzenia powyższych filmów i zadania sobie następującego pytania: 'Czy zgadzam się na wszystko, co mnie otacza?'

Gdy już poznacie odpowiedź, pomyślcie dalej. Co możecie i co chcecie zrobić, by to zmienić? Co bylibyście w stanie zrobić dla osób, na których Wam zależy?
Jak zawsze, każde pytanie prowadzi do kolejnego i następnego i następnego.
Gdy kończą nam się pytania, oznacza to, że gnuśniejemy i marnujemy swój potencjał. Nawet jeżeli macie rodzinę, karierę i psa. Czy co tam innego. Na przykład tuzin kotów.
Jeżeli stoicie w miejscu, to po prostu umieracie. Zaś jeżeli rozwijacie się... no właśnie :).

M.

piątek, 19 sierpnia 2011

Wolność słowa, sztuka i inne takie.

No i Dareczka uniewinniono. W sumie nie ma się co dziwić.
Muzyka bez polotu, teksty 'mroczne do bólu sutków', tapeta na gębie gorsza niż u Dody.
Zachciało się Dareczkowi 'pomerylinmansonować'. Z rozpoznawalnego, acz niekoniecznie nowatorskiego twórcy muzyki metalowej stał się, ehem... rżnącą plastik, podróbką ekscentryzmu (no nie podchodzi mi Behemoth, jeżeli chodzi o death metal, część twórczości Sepultury czy Soulfly jest o niebo - porozumiewawcze mrug mrug - lepsza).

Ma ów Dareczek coś przeciwko Kościołowi Katolickiemu, czy tam chrześcijaństwu jako takiemu. Ciekawym wielce, co myśli o judaiźmie, czy islamie.
Pewnie jaja ma za małe, żeby podrzeć koran :>.

No nic, Dareczek rozbroił mnie jednym.
On tworzył SZTUKĘ.
Wiecie, jego główna linia obrony. W sumie jedyna jaka mu została.
Ale powiedzcie mi, co to za sztuka?
Jakiś niedorobiony performance.
Stawiam to na równi z wyjściem na scenę i wysmarowaniem się gównem (o czym za chwilę).

Sztuka odwołuje się do uczuć, lub mysli, ewentualnie wywołuje jedne lub drugie. Jak można więc tworzyć sztukę podczas koncertu, na którym widownia spodziewa się takiego przebiegu, nei jest to dla niej nic nowego.
Nazwałbym to raczej rzemiosłem. Popadaniem w schemat.
Dareczek nie stworzył niczego nowego, kreatywnego. Nie poruszył sumień, nie przekazał świeżych, nowatorskich myśli. Zagrał pod publikę, do kotleta, sztampowo.

"sztuka' nowoczesna ma za 'zdanie' szokować. Nie skłaniać do refleksji, przemyśleń, czy wywoływać uczucia. Ma szokować.
Owo wspomniane wcześniej smarowanie się na scenie gównem może mieć większość wartość artystyczną, niż podarcie Biblii.
Kupił ją? Jest jego. Zrobił to publicznie? Powiedzmy, że pół-prywatnie. Ludzie, którzy tam szli spodziewali się podobnych scen, bądź nie zdziwili się, iż się wydarzyły (porównaj z powyższymi akapitami).

Dareczek poniżył się w moich oczach z kolejnego powodu. Otóż dołączył do niechlubnego grona ludzi, którzy niszczą książki.
Niszczą, ba. Zauważcie, że tak pogardzana przez niego 'sekta' księgi z indeksu zakazanego składowała, zamykała.
On zaś niszczy to, czego nie lubi. Przedkłada destrukcję nad dialog, nad myślenie.
Dlatego stawiam go na równi z hitlerowcami, stanilistami i inny, syfem historii, który chce zamykać ludziom usta.
Zauważcie, że sam broni się wolnością słowa i 'sztuką'.
Niszczy zaś piękne dokonanie literackie.
Chyba tylko idiota, lub osoba pozbawiona wrażliwości artystycznej może stwierdzić, że psalmy (no, większość psalmów), to jakiś badziew, niewarty przechowania w historii.

Moi drodzy. NIC nie tłumaczy niszczenia książek. W literaturze, poezji, prozie, kształtowało się człowieczeństwo, poczucie moralności, dobra i piękna.
Ja, osobiście, nie podarłbym, ani spalił, nawet Mein Kampf.
Ba! Zostawiłbym nawet ten tragiczny Kod Leonarda da Vinci.
- Dlaczego? - zapytacie zapewnie.
Otóż odpowiedź jest bardzo prosta. Tylko rozmową, dyskusją i argumentami można zwalczyć te myśli, które uznajemy za negatywne.
Jak inaczej podważyć chore założenia komunizmu? Tego odbierania ludziom wolności, rewolucji zbrojnej, nie mającej poszanowania dla dorobku literackiego.
Ktoś chce być lewakiem? Proszę bardzo. Byleby nie zabraniał mi wyrażać moich myśli, nie chciał ustawiać mojego życia. Byleby poszanował moją wolność.

Ja osobiście mam wiele zarzutów przeciw Kościołowi Rzymsko-Katolickiemu, a także innym około-fundamentalistycznym (że o pełnym fundamentaliźmie nie wspomnę) sektom, kościołom i religiom.
Dlatego właśnei uważam, że przeciw scjentologii należy dyskutować, dysputować i wskazywać ich nadużycia, a nie palić ich księgi.

Głupca da się zwieść łatwo. Osoba myśląca zawsze będzie poszukiwała prawdy.
Może błądzić, fakt. Będzie jednak poszukiwała prawdy. Chociażby swojej, prywatnej.

Co zaś prezentuje w swojej anty-wierze Dareczek?
Agresję, destrukcję, zakrzyczenie innych. Nie rozmawia, lecz wydaje nie podlegające dyskusji werdykty.
Ma w sobie potencjał na takiego samego despotę, jakimi są duchy i mary przeciw którym walczy. Dlatego też może porwać za sobą tylko tych, których nie stać na samodzielne myślenia.

Brakuje w nim, po prostu, mądrości. Nawet ja to widzę ;).

Dobranoc.

M.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Żółte kwiaty?

"Wolę róże". Chyba wiadomo, skąd to cytat.
Tak sobie ostatnio wracałem do tej książki. Od razu, też, zebrało się na przemyślenia.
Łut szczęścia, uśmiech losu w nieszczęściu.
Kwiaty w kolorze zdrady, trzymane przez nieszczęśliwą mężatkę.
Napotkanie kogoś, kto zrozumiał niemal bez słów.
Na ile jest to baśń, na ile zaś życie?
'Za małolata', miałem z tym fragmentem, a także z kryjącymi się za nim sprawami, niejaki kłopot natury światopoglądowej.
No jakże to... mężatka? A co z wiernością sobie i komuś, jak tu ma niby wyglądać przeznaczenie? Czy jest to zwykła farsa?
Ot, takie niedojrzałe majaczenia idealistycznego licealisty.

Nie powiem, bym dziś już nie miał problemu z tym fragmentem.
Zmieniły się jednak nie do poznania.
A nawet nie do Krakowa.
Sam nie wiem, czy starzeję się duchowo, czy dalej w duszy gra mi wiosna - lecz po prostu inną melodią.
W sumie i duszę i serce mam po przejściach.
Właśnie dlatego zastanawiam się, na ile Bułhakow oddał w uczuciu tej dwójki jakąś ponadczasową prawdę.
Można znać szczęście i można znać rozpacz. Można zaznać miłości od pierwszego wejrzenia, uczucia głupiego i silnego, od którego się nie ucieknie.
Można racjonalizować, postępować wbrew rozsądkowi, lub też starać się zdusić samego (czy też samą) siebie, odrzucić to co tak przejmuje, co nie daje spokoju.
Ale czy można od tego uciec?

Nie wiem jak się ustosunkować do tego 'przeznaczenia'.
Nie raz wydawało mi się, że mam wszystko, a tak naprawdę rozsypywało się to jak domek z kart. Pewnym razem tak naprawdę nie miałem nic, a i tak za to nic oddałbym chyba wszystko. Dziesięć lat życia za każdy dzień i każdą noc.

I tak głupio mi, że facetowi nie wypada wyjść z zółtymi kwiatami na ulicę.
Cha, no dobrze, może i pod latarnię bym pasował w takim wydaniu, chociaż bym miał jakieś dobre i pewne źródło zarobku, paskudny przecież nei jestem ;).

Zastanawiam się jednak, na ile 'Mistrz i Małgorzata' ukształtowała mnie, a na ile wypaczyła. Całe życie szukam w kobietach takiej właśnie Małgorzaty.
Mało którą jednak stać na poswięcenie.
Pal licho, jeżeli zdają sobie z tego sprawę.
Ja sam, jako egocentryczny i introwertyczny głupek, mam niejakie problemy z byciem w związku... hmmmm.... no, w zasadzie to generalnie z byciem w związku jako takim :).
Już nie będę się wdawał w szczegóły, to nie jest kącik zwierzeń, lecz ciężko jest dopasować oczekiwania dwóch stron.
Szczególnie, gdy ktoś, jak ja, nie oczekuje niczego materialnego, za nic ma jakieś presje społecznie i obyczajowe... w zamian chcąc, ba! egoistycznie wymagając całej duszy. I ciała. Jak w pierwotnych wierzeniach - oddechu. Takiego świętego połączenia dusz podczas pocałunku.

No i mam za swoje, wyczytałem sobie ideał nie do pogodzenia z otaczającym mnie światem. Z trudem jestem to pogodzić, chociażby, z potrzebami ciała ;).
Patrzę czasem na znajomych, pozostających w mniej lub bardziej formalnych związkach (wybaczcie kulawy eufemizm, ale nie chce mi się wysilać) i zastanawiam się...

Dlaczego im to wystarczy?
Jakieś umowy. Obietnice. Coś za coś.

Wszystko, albo nic. Fakt, czasem jedyne czego chcę, to po prostu nie spędzić samotnej nocy, ale... jak się decydujemy kogoś, hmmm, widzieć częściej, że się tak wyrażę...
Zdarzyło mi się 'dać palec', a zabrano rękę. I więcej.
Po cóż więc spędzać życie z księżniczką, która będzie wiecznie niezadowolona?
Taka klatka. Czasem złota. Czasem wygodna. Ale jednak klatka.
Dusiłbym się w tym.
Jeden z moich przyjaciół wziął, relatywnie niedawno, ślub. Dotąd wygląda na szczęśliwego, choć moim zdaniem jest przepracowany i nie ma jakiegoś specjalnego pomysłu na przyszłość.
Nie powiem jednak, bym i ja odnalazł złoty środek.
Tak czy inaczej, szukam sposobu by przetrwać dzień.

A co przyniesie jutro? Może żółte kwiaty. Może czerwoną różę.
A może taką małą, niebieską niezapominajkę?

Dobranoc.

M.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Cudze chwalicie, swego...

Po Karkonoszach, Sudetach i innych takich jeżdżę od 'małolata'.
Poważnie.
Miałem to szczęście, że mama zabierała mnie na różne wycieczki, rajdy i insze takie łazęgowe klimaty od... prawdę mówiąc wcześniej, niż mogę to pamiętać.
Taki mały kajtek ze smoczkiem w pyzatej buzi.
Mam gdzieś nawet takie zdjęcie, czarno-białe, w jednocześciowych śpioszkach, z jakąś głupią czapeczką na głowie :).

Zawsze byłem z przodu. Wiele szlaków poznałem jak własną kieszeń.
A jednak co roku poznaję coś nowego.
Co roku góry zachwycają mnie na nowo.

Czy to po polskiej, czy też po czeskiej stronie, czy to Karkonosze, Sudety, Izerskie, Sowie - nie ma to znaczenia.
Mam na tym punkcie fioła, hopla i fizia.

No, ale powiedzcie sami. Schodzicie sobie niebieskim szlakiem z Okraj na Sowią i...


A na żywo wyglądało to o wiele lepiej. Na prawo ode mnie rozciągały się ciężkie, ciemne chmury. Niestety, wyszły na zdjęciu badziewnie.

A dalej? Dalej było tak...


Aż strach się bać. Czy to lunie? Czy zbierze się na burzę? A może przejdzie bokiem? Tak, czy inaczej, z wrażenia o mały włos, a spadłbym ze szlaku. Oj, za dużo by się nie stało, dużo drzew po drodze, najwyżej bym się trochę poturlał :).

No i niżej, koło Karpacza, do którego schodziłem, pośród drzew, za szlakiem, na ścieżce drwali, czy innej (ob)leśników:


Udało się też, rzecz jasna, znaleźć prześwitlenie.


I ten towarzyszący spokój. Sam na sam z myślami, z górami.
Mogąc oddać się raz to kontemplacji, raz to zmaganiom, by przeć do przodu, nie robiąc przerwy. Chociażbym musiał stawiać nogę za nogą, człapać pod górę z wywieszonym językiem. Jednak warto jest tak przełamywać się. Pokazać i ciału i duszy, że można (i trzeba!) przekraczać granice.
Nie takie jak u Nałkowskiej, oczywiście ;).

Ledwo wróciłem i już mnie znowu gdzieś ciągnie. Ech, boję się co będzie od września, lub października, gdy trzeba będzie wrócić do pracy.

Mam nadzieję, że uda mi się jakoś zachować spokój ducha.
I przyzwyczaić do pustych nocy.

Good night.

M.

P.S. ale swe znacie, prawda?

wtorek, 9 sierpnia 2011

O rolnictwie i barbarzyńcach

Czyli, rzecz jasna o buractwie i wandaliźmie.
Burakiem, takim (mniej więcej) szczerym i prostym jak cios cepem, był śp. Andrzej Lepper.
Nie powiem, bym za tym politykiem przepadał, jednak miałem przeciw niemu zaskakująco mało argumentów na 'nie'.
Czemuż i miałbym mieć? Ot, chłopek-roztropek, który wykazał się przeciętną inteligencja, a za to ponadprzeciętnym zmysłem politycznym.
Z prostego, zaangażowanego społecznie rolnika, stał się szefem partii drugorzędnej i efemerycznej, ale jednak zaangażowanej przez pewien czas w większościowy rząd koalicyjny. Czy to mało? Dla kogoś kto nie wszedł do rządu 'z układu', to bardzo dużo, a przynajmniej po 1994 r.
Skąd taka data? Pozwolę sobie przypomnieć żart Janusza Rewińskiego, nazwany, ze swadą, Polską Partią Przyjaciół Piwa (PPPP). On oraz inni 'Skauci Piwni' weszli, ku swemu ogromnemu zdziwinie, do sejmu, po wyborach w 1991r.
Proszę państwa. 16 satyryków zostało wybranych do sejmu w imię demokratycznych wyborów. Dotąd nie wiem, czy ręce mają mi opadać, nad ludzką głupotą, czy też przyklaskiwać błyskotliwemu obserwatorowi świeżej polityki tamtych czasów.

Wracając jednak do śp. Leppera.
Był jaki był. Powiedzmy szczerze, człowiek prosty. Taki trochę 'wsiowy burak', nie potrafiący odnaleźć się w świecie inteligencji.
Świat polityki to co innego. Był przecież człowiekiem obrotnym i sprytnym, potrafił więc wpasować się w powstające układy (triumwirat PiS[d], LPRu i Samoobrony).
Nie przeszkodziło mu w tym bycie wandalem i przestępcą.
Ostre słowa? Cóż, wysypywanie cudzego zboża na tory kolejowe to zarówno wandalizm jak i przestępstwo. Zresztą został skazany prawomocnym wyrokiem sądu, więc nie ma o czym mówić. Nauczycielem, na przykład, by nie został.
Do polityki jednak można dostać się będąc skończonym łajdakiem, skurwysynem i złodziejem. Biorać zaś pod uwagę, że o Lepperze można powiedzieć co nieco złego, to akurat powyższe epitety raczej nie mają zastosowania.

Na swój sposób był uczciwy. Taki trochę niedorobiony Jakub Szela, ze zmysłem politycznym Lecha Wałęsy, acz z o wiele mniejszą legendą. O ile pierwszy prezydent po upadku 'komunizmu' (nie żeby w Polsce był kiedyś komunizm; tak per se) mógł 'pojechać' na entuzjaźmie inteligencji oraz (szeroko pojętych) robotników, to Lepper był takim... mini-Wałęsą nierozgarniętych rolników.
Chciał bronić świata jaki znał i ludzi jakich znał.
W to mu wierzę, ponieważ gdyby od początku chciał jedynie napchać własną kiesę, to wybrałby sobie szerszy 'target'. Tutaj zaś, tak naprawdę, był poważną konkurencją jedynie dla elektoratu PSL oraz co bardziej tępych małomiasteczkowców.

Ot, uroki 'demokracji'. Na rolnictwie znał się. Ba! Pewnie i do prywatnych interesów miał głowę. Wszak jego gospodarstwo prosperowało całkiem nieźle. Biedny nie był, nawet przed dietą poselską.
Czy jednak 'szlachcic na zagrodzie równy umysłem wojewodzie?' - że tak pozwolę sobie przerobić znane powiedzonko.

Otóż nie. Do polityki trzeba nam innego sortu ludzi. Inteligentnych, wykształconych specjalistów. SPECJALISTÓW.
Proszę państwa. Taki, dla przykładu, Romeczek Giertych, to podobno świetny prawnik.
Na ministra edukacji jednak nie nadawał się ani trochę. Zresztą nie pamiętam jednego kompetentnego ministra z tą teką, więc nihil novi (ale też młody jestem i mogę jakiegoś rodzynka zwyczajnie nie znać, gdyz wyrzucono go zbyt szybko za brak 'układowości').

Co tu więcej mówić (=pisać), drodzy czytelnicy?
Są ludzie, którzy nadają się na niektóre stanowiska, są też tacy którzy lecą na forsę, na sławę.
Śp. Lepper nie był ani tym, ani tym. Czuł potrzebę chwili. Czuł ludzkie problemu. Nie nadawał się jednak do ich rozwiązania. Szczególnie dobierając sobie takich współpracowników jak Renata Begger. Chyba nie muszę komentować - dlaczego.

Co zaś pisałem o barbarzyńcach?
Ach, od kilku lat to samo. Więcej nawet. Pamiętam, gdy raczej tępawa polonistka z mojego liceum zadała temat wypracowania. Dokładna jego nazwa wyleciała mi już z pamięci, dotyczyła jednak rewolucji, opierając się na Nie-Boskiej komedii Krasińskiego, lecz nie ograniczając się do niej - stawiała pytanie o własne rozumienie tego określenia, stosunek doń, etc.
Otrzymałem ówczas ocenę niedostateczną, umotywowaną krótkim: 'praca nie na temat'.
Rzeczywiście, odniesienie się do dzieł kultury innych niż lektura, a także do wydarzeń historycznych i własnych przemyśleń było zawsze piętnowane przez ową niezbyt lotną osobę.
Szczególnie, gdy zawarłem tam dwa (moim zdaniem) ciekawe przemyślenia.
Pozowlę sobie tylko zaznaczyć, że nie są one specjalnie odkrywcze, lecz miałem wtedy -naście lat i miałem pełne prawo być jeszcze bardziej górnolotnym, niż teraz :).

Po pierwsze - rewolucja jest zawsze ewolucją, zmianą. Zaś bez zmian i ewoucji nie ma rozwoju. Każde pokolenie dodaje coś od siebie, szczególnie gdy widzi...
(po drugie) ... skostnienie moralne, intelektualne, bądź dowolne inne, pokoleń starszych.
Jakiż więc był wniosek? Rewolucja jest potrzebna, niezbędna. Nieodzowna.
Często jednak krwawa i nie zawsze warta swojej ceny.
Rewolucja zawsze ma swoje dzieci, swe ofiary. Bohaterów i wrogów.
Często ciągnie za sobą bezmyslność i bandytyzm, nużając w krwii i błocie ideały ze swych haseł, idei i sztandarów.

Dzisiaj widać to szczególnie wyraźnie. Pokojowe manifestacje w Londynie przerodziły się w zamieszki, grabierze i burdy.
Bo taka jest natura 'pospólstwa'.
Durnego bydła gnanego żądzą posiadania, zemsty lub wyładowania frustracji. A często wszystkim tym na raz.
To jest właśnie neo-barbarzyństwo.

Brak przesłań, ideałów, wartości. Neo-barbarzyństwo na najwyższym i na najniższym szczeblu. Niezależnie od opcji politycznych, od statusu, często nawet i wykształcenia.
Bo czymże teraz jest wykształcenie wyższe? Każdy kto nie jest skończonym idiotą może mieć 'magisterkę lub ynżynjera'. Że o licencjacie z 'dizajnu' nie wspomnę.

Tylko, że to wszystko jest puste i prostackie. Kasiasty dorobkiewicz wsiada do drogiego samochodu i staje się na drodze prostakiem. Studenci to banda darmozjadów, którzy nie potrafią sklecić poprawnego wniosku o przedłużenie sesji. O politykach moje zdanie jest znane powszechnie.

Każdy naród potrzebuje elit. Ludzi wykształconych, obytych w świecie, otwartych i będących moralnym i intelektualnym kompasem, jednocześnie nie narzucając swjej wizji życia innym.

Zostancie więc swymi własnymi elitami. Najpierw osobistymi, następnie zaś lokalnymi.
Kto wie, może zmienicie chociaż własne życie :) ?
Mówiąc stanowcze NIE chamstwu, prostactwu i złodzijstwu.
Mówiąc stanowcze TAK pozytywnej sztuce, rozwojowi, kulturze.

Mamy ludzi którzy robią to od lat.
Zbigniew Hołdys, Jurek Owsiak, Wojciech Mann, że tak wymienię jedynie kilka z osób, które cisną się na myśl.
Ludzie którzy widzą w świecie i innych ludziach piękno.
Tacy, którzy doceniają różnorodność i kreatywność.
Tacy, którzy nie będąc świętymi, potrafią jednak powiedzieć stanowcze NIE, temu co uważają za naprawdę złe. Ponieważ mają swoje przekonania, których bronią, szanując jednocześnie przekonania innych.

Nie mam pojęcia, jak zostawić cały ciemnogród za sobą i zacząć wszystko od nowa, od podstaw. Niemniej jakoś trzeba.
Powolutku, po cichutku, nieśmiało.
Z taką małą, obandażowaną wiarą.
Na przekór wszystkiemu :).

M.

sobota, 6 sierpnia 2011

Ulises - by A. L. Tennyson

It little profits that an idle king,
By this still hearth, among these barren crags,
Matched with an agèd wife, I mete and dole
Unequal laws unto a savage race,
That hoard, and sleep, and feed, and know not me.

I cannot rest from travel: I will drink
Life to the lees: all times I have enjoyed
Greatly, have suffered greatly, both with those
That loved me, and alone; on shore, and when
Through scudding drifts the rainy Hyades
Vexed the dim sea: I am become a name;
For always roaming with a hungry heart
Much have I seen and known; cities of men
And manners, climates, councils, governments,
Myself not least, but honoured of them all;
And drunk delight of battle with my peers,
Far on the ringing plains of windy Troy.
I am a part of all that I have met;
Yet all experience is an arch wherethrough
Gleams that untravelled world, whose margin fades
For ever and for ever when I move.
How dull it is to pause, to make an end,
To rust unburnished, not to shine in use!
As though to breathe were life. Life piled on life
Were all too little, and of one to me
Little remains: but every hour is saved
From that eternal silence, something more,
A bringer of new things; and vile it were
For some three suns to store and hoard myself,
And this grey spirit yearning in desire
To follow knowledge like a sinking star,
Beyond the utmost bound of human thought.

This my son, mine own Telemachus,
To whom I leave the sceptre and the isle—
Well-loved of me, discerning to fulfil
This labour, by slow prudence to make mild
A rugged people, and through soft degrees
Subdue them to the useful and the good.
Most blameless is he, centred in the sphere
Of common duties, decent not to fail
In offices of tenderness, and pay
Meet adoration to my household gods,
When I am gone. He works his work, I mine.

There lies the port; the vessel puffs her sail:
There gloom the dark broad seas. My mariners,
Souls that have toiled, and wrought, and thought
with me—
That ever with a frolic welcome took
The thunder and the sunshine, and opposed
Free hearts, free foreheads—you and I are old;
Old age hath yet his honour and his toil;
Death closes all: but something ere the end,
Some work of noble note, may yet be done,
Not unbecoming men that strove with Gods.
The lights begin to twinkle from the rocks:
The long day wanes: the slow moon climbs: the deep
Moans round with many voices. Come, my friends,
'Tis not too late to seek a newer world.
Push off, and sitting well in order smite
The sounding furrows; for my purpose holds
To sail beyond the sunset, and the baths
Of all the western stars, until I die.
It may be that the gulfs will wash us down:
It may be we shall touch the Happy Isles,
And see the great Achilles, whom we knew
Though much is taken, much abides; and though
We are not now that strength which in old days
Moved earth and heaven; that which we are, we are;
One equal temper of heroic hearts,
Made weak by time and fate, but strong in will
To strive, to seek, to find, and not to yield.


Wiersz broniący się sam sobą.
Piękny, mądry i inteligentny - co nie zawsze idzie w parze.
Taki... po części o tęsknocie. Za wolnoscią. Za życiem.

'Nie spocznę od wędrówki: życia posmakuję
pijąc do dna: za każdy raz gdy radowałem się
wielce, gdy cierpiałem wielce, zarówno z tymi,
którzy mnie kochali, jak i w samotności (...)
Stałem się Imieniem;
Zawsze i wiecznie pchany na bezdroża wygłodniałym sercem.'

Wybaczcie wolne i amatorskie tłumaczenie, lecz wyjątkowo łatwo jest ubierać piękne słowa we własne odczucia i przeżycia. Następnie zaś trudno oddzielić je i ubrać w słowa nowe, szczególnie z innego języka.

Tak, czy inaczej, oto droga wzywa mnie po raz kolejny.

Bywajcie, wędrowcy :>

M.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Godzina "W"

Źródło - www.1944.pl

1 sierpnia, godz. 7.00 – łączniczki alarmowe otrzymują rozkaz Komendanta Okręgu Warszawskiego AK płk. dypl. Antoniego Chruściela „Montera” o ustaleniu Godziny „W” na 1 sierpnia, godzina 17.00. Mobilizacja natrafia na trudności w postaci braku broni, czasu na jej wydobycie i zebranie plutonów. W Godzinie „W”, o 17.00 – wybucha Powstanie Warszawskie, nazywane początkowo sierpniowym. W niektórych dzielnicach walki rozpoczynają się jeszcze przed Godziną „W” – najwcześniej na Żoliborzu, ok. godz. 14, w Śródmieściu Północ i na Woli – przed godz. 16. Do walki przystępuje ok. 30 tys. żołnierzy Okręgu Warszawskiego AK. Uzbrojenie Powstańców przedstawia się wręcz tragicznie: tylko ok. 10 proc. walczących ma broń. Przeciw sobie mają stały garnizon niemiecki w sile ok. 20 tys. w pełni uzbrojonych ludzi, z czego połowę stanowi regularne wojsko. Niemcy mają ponadto pancerne jednostki frontowe, skoncentrowane na obu brzegach Wisły, artylerię i lotnictwo. Sztab Okręgu Warszawskiego AK z płk. „Monterem” zostaje ulokowany w zdobytym przez Powstańców hotelu „Victoria” przy ul. Jasnej. Garnizon niemiecki odpiera szturm Powstańców. Z ważniejszych obiektów Powstańcy zdobywają tylko magazyny żywności i mundurów przy Stawkach, koszary w budynku szkoły św. Kingi przy ul. Okopowej, Wojskowy Instytut Geograficzny w Al. Jerozolimskich, gmach Miejskich Zakładów Komunikacyjnych na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, najwyższy budynek w mieście – Prudential przy Placu Napoleona oraz budynek Dyrekcji Kolei u zbiegu Targowej i Wileńskiej na Pradze. Znaczniejszą przestrzeń, wolną od nieprzyjaciela, Powstańcom udaje się uzyskać jedynie na Starym Mieście. Powstańcza Warszawa to kilka odrębnych ognisk walki, rozdzielonych siłami nieprzyjaciela. W rękach wroga pozostają tak ważne obiekty wojskowe, jak mosty na Wiśle, dworce, lotniska, liczne niemieckie budynki koszarowe. Brak łączności jest powodem opuszczenia miasta przez kilka tysięcy Powstańców z Żoliborza, Woli, Ochoty i Mokotowa. Nocą udają się do pobliskich lasów. Do akcji powstańczej spontanicznie przyłącza się ludność cywilna, udzielając walczącym pomocy w budowaniu barykad i umocnień, kopaniu rowów przeciwczołgowych, aprowizacji itp. Według dowódcy niemieckiego garnizonu Warszawy, gen. por. lotn. Reinera Stahela, straty w ludziach 1 sierpnia wynoszą 2 tys. żołnierzy po stronie polskiej i 500 żołnierzy po stronie niemieckiej.

Pierwszy dzień i nie ma już, szacunkowo, dwóch tysięcy polskich dusz.
Hitlerowców zginęło zdecydowanie za mało. Brakuje mi zresztą dla nich choć krzty współczucia. To co działo się z wojskiem niemieckim w piątym roku wojny wyrugowało ze mnie jakiekolwiek jakiekolwiek pozytywne uczucia, jakąkolwiek litość.
Te pięć lat przekreśliło wszystko. Właśnie dlatego teraz z niedowierzaniem patrzę na bełkot E. Steinbach z Powiernictwa Pruskiego. Właśnie dlatego gdy widzę starego we Wrocławiu Niemca, drącego na ulicy mordę, zachowującego się jak u siebie, mam ochotę splunąć i wyzwać go od 'verfluchte Deutsche Schweine'.
O ile w czekającej za rzeką Armii Czerwonej było pełno tępych, prymitywnych soldatów, o tyle naziści byli wyrachowani, mieli dostęp do kultury wyższej, mogli opierać się na tylu pięknych ideach.
Wybrali zaś mrok i powinni być potępieni na wieki.

Nie ma zmiłuj się, nie ma przebacz.

Każdy naród ma krew na rękach, rzeczy których powinni się wstydzić jego spadkobiercy.
Także i Polacy, rzecz jasna. A co? Zajęcie Zaolzia było aż tak uczciwe? Fakt, że przebiegało to w o wiele bardziej cywilizowany sposób, ale nikt nie jest kryształowo czysty.
Są jednak tacy, którzy w gównie unużali się po uszy. I są też tacy, którzy świadomie w to gówno skaczą, wykręcając się tym, 'iż jest to przeszłość'.
To nie ja... to moi przodkowie. A teraz oddajcie mi moją kamienicę.
Ech... wara.
A zresztą... możemy wypłacić 'poszkodowanym potomkom' tyle, ile się domagają. Co do grosza.
Jednak wtedy RZĄDAMY pełnego odszkodowania za wszystko. Pełnego i bezlitosnego.
Za agresję, za zburzone budynki, za przelaną krew, za utracony kwiat młodzieży i inteligencji, za ranę na duszy.
Nie stać na to obecnej Republiki Federalnej Niemiec.
Nie stać i nigdy nie będzie stać.

I tego właśnie nie można zapomnieć. Indywidualnej tragedii jednostek.
Powstanie Warszawskie było jedynie kroplą w morzu tragedii, którą rozpętali naziści wraz z komunistami. Pokłosiem II wojny światowej.
Po każdej stronie ktoś kogoś stracił, ktoś ucierpiał.
Dlatego powinniśmy wybaczać, lecz nigdy nie wolno nam zapomnieć.
Zapomnienie doprowadzi tylko do nadużyć, bądź, co gorsza, do powrotu takich strasznych czasóe, gdy ludzkie życie będzie warte tyle, co splunięcie.

Bez wybaczenia zaś, kim będziemy? Przeżartymi nienawiścią, żyjącymi w przeszłości cieniami tego, kim być powinniśmy.
Znam kilku Niemców, młodych i starych. Większość z nich to otwarci, serdeczni ludzie. Nie mają nic przeciwko, ba, wręcz lubią Polaków.
Mało który Niemiec byłby dumny z tego, jak Hitler wpisał się w los jego przodków.
Tak samo jak my, Polacy, nie jesteśmy dumni Feliksa Dzierżyńskiego.

Dlatego więc nie zapominajmy, wybaczajmy to, co należy do przeszłości i patrzy ma na to, co dookoła. Wiele z odpowiedzi na pytania dotyczącego tego 'dlaczego jest tak, a nie inaczej', znajduje się w przeszłości.
Jednak zbyt mocne zakotwiczenie w niej to przysłowiowa kula u nogi.

A przecież oni gineli za wolność... 'którą kocham i rozumiem. Której oddać nie umiem.'

M.