czwartek, 24 listopada 2011

(Znowu) o wolności słowa.

Powiedzcie mi, moi drodzy, mamy coś takiego, w naszym kraju (i na świecie), czy nie? Teoretycznie, istnieje wolność wyznawania poglądów, swoboda religijna i insze takie inszości. Niestety, owa swoboda ni jak się ma do faktycznej wolności poglądów, wymiany ich, głoszenia... i wolności od bycia indoktrynowanym.

Marzy mi się taki kraj (i świat) w którym każdy może głosić to, co uważa, to, w co wierzy. Jednocześnie marzy mi się, bym mógł prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, wyśmiać czyjej debilne pomysły.
W Stanach Zjednoczonych szkolnictwo ma za zadanie głosić kreacjonizm jako teorię równorzędną teorii ewolucji. Probloem jest taki, że o ile Darwin faktycznie podał jedynie podstawowe informacje i zasugerował jak mechanizm ewolucji z niego wynika, to powstała na podstawie jego badań teoria mówi o faktach, nie dowodząc w zaden sposób (gdyż tego dotyczyć nie może), tego skąd wzięły się mechanizmy owej ewolucji. Dlaczego wodór posiada takie, a nie inne właściwości, które kazały mu (niemalże na deterministycnzy sposób) przeistoczyć się w... coś.
Teoria ewolucji mówi nam wiele. Jest kapitalna, rzecz jasna. Ale też i dziurawa jak ser szwajcarski, jako że nie ma potencjału odpowiedzieć na to, jak to wszystko naprawdę wpostało. Bada jedynie, jak napisałem powyżej, jak zmieniały się gatunki.
A kreacjonizm... ech. Proszę państwa, jako osoba, hmmm, uduchowiona, wierzę sobie osobiscie w jakąś tam wersję Architekta, czy innego Demiurga. Niemniej, kreacjonizm w swej oficjalnej szacie, w wydaniu, które jest prezentowane w systemie edukacyjnym Stanów Zjednoczonych, to kretyństwo bezbrzeżne :).

I tutaj właśnie dochodzimy do sedna. Są na świecie ludzie, którzy chcą manipulować i zmuszać innych do swoich poglądów. Do swojej wersji wiary. Z jednej strony fundamentalista, z drugiej zaś wojujący ateista. Jeden i drugi to, dla mnie, kretyn o zawężonym spojrzeniu na świat.
Spójrzmy na Dareczka Nergaleczka, czyli mojego ulubionego chłopca do bicia, jeżeli chodzi o oskarżenia związane ze sprzedawaniem się. Ponieważ nie potrafi on dostrzec różnicy między religią a wiarą, ponieważ działalność artystyczna nie pozwala mu zostać kimś szanowanym i znanym za tworzoną sztukę... musi szokować.
Chce? A kij z nim, nikomu się nie dzieje krzywda. Ja go dalej będę wyśmiewał za 'rżnięcie plastiku' i za antagonizowanie ludzi. Pamiętajcie, że ja sam jestem antyklerykałem. Nie cierpię instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego, jako stwrzonego dla mas bezrozumnych owiec. Co to jednak ma wspólnego z prawdziwą wiarą (której w KRK doszukać się można, choć z trudem), to już tylko podupadłe szare komórki Dareczka raczą wiedzieć.
No i mamy też jego antagonistów. Ludzi obrażonych jakąś tam formą ekspresji, pokazaną zamkniętej (i specyficznej) widowni na płatnym koncercie. Można się było spodziewać, co tam będzie prezentowane. Mnie nie było tam, gdyż ani nie kręcą mnie dźwięki, które on szumnie nazywa muzyką, ani prezentowane przez niego poglądy.
To jak pójść do gay clubu i płakać, że jakiś homoś podrywa.
Dorosłemu, świadomemu człowiekowi krzywda w takim wypadku dzieje się tylko na własne życzenie.

Jest wiele rodzajów 'sztuki', które mi nie leżą. Upraszczam sobie, że są badziewne, ponieważ mi się nie podobają. Oznacza to jednak, że nie jest to działalnosć artystyczna przeznaczona dla mnie. Nie odpowiada mi ona.
Jestem w stanie dostrzec potecnjał np. w muzyce hip-hopowej, nie przekonuje mnie jednak ona. Podobnie z techno. 'Nie leży mi'.
Tym bardziej plastik-fantastic, w klimatach Dody, czy innych badziewnych, lecących na jedno kopyto, mdłych gwiazdkach. Nie preentują sobą nic ambitnego, nic świeżego, nic nowego.
Jestem pełen podziwu dla osób, które mają wizję. Które prezentują coś nowego. Mogę to polubić, być wobec tego obojetnym, mogę też poczuć się (czymś tam) urażony.
Chociażby te czytadła od Kodu Leonadra. Teoretycznie jest to dobrze napisana powieść sensacyjno-kryminalna. I tyle. Nie powala na kolana językiem, a powinna.
Wiecie dlaczego? Ponieważ jej autor wiedział, że nie obroni i nei wybije swego "dzieła" uczciwie. Musiał te popłuczyny zachwalać skandale.
Czemu zaś piszę popłuczyny, choć przyznałem, że powieść ta jest napisana dobrze? Ponieważ to niczego nie tłumaczy. Tłumaczy tylko i wyłącznie chęć zbicia kasy. Taniąsensację. Ot, ksiażka wybija się od reszty rzemiosła na tym poziomie tylko, powtarzam, tylko skandalem.
Autor jej więc nie zasługuje na więcej, niż splunięcie.
Wsadza kij w mrowisko dla prywaty.

Z ludźmi pracującymi dla idei można się zgadzać, lub nie. Można ich poglądy uważać za niebezpieczne, lecz dopóki nie nawołują do popełniania przestępstwa, nie wolno kneblować ich ust. Nie zaknebluję ich też Nergalkowi, Dodzi-lodzi, ani Danowi Brownowi. Ponieważ sam nie chciałbym być przez kogokolwiek cenzurowany (szczególnie, że blog ten jest niszowy i wyraźnie ostrzega o niebezpiecznych treściach).
Jednocześnie zastrzegam - gdy ktoś spyta mnie o moją opinię na jakiś temat, mam święte prawo zjechać to to jak burą sukę. Bylebym nie wchodził w czyjeś życie z buciorami.
Ponieważ na tym polega wolność cywilizowanego człowieka.
Kończy się tam, gdzie zaczyna się faktyczna wolność drugiej osoby, nie zaś jej (czy tam jego) wyimaginowane fobie i obraza uczuć.

Shalom!

M.

środa, 23 listopada 2011

Inny człowiek niż...

Zastanawiałem się ostatnio nad pewną, ciekawą lub nie, sprawą. Mianowicie nad postrzeganiem siebie. Siebie jako... istotę, jednostkę. Człowieka odmiennego od kogoś, kto stoi z boku. A także, odmienngo od tym, kim byłem - kiedyś.

Namieszałem? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Otaczający mnie ludzie istnieją dla mnie jako coś pośredniego między własną projekcją, a moimi wyobrażeniami i odczuciami. Czym w końcu są innym, jeżeli nie zbiorem informacji? Popatrzcie, drodzy Czytelnicy.
Weźmy na tapetę Zosię (osobę fikcyjną). Zosia jest ładna i ruda, bo tak lubi autor. Jak mam o kimś myśleć, lub sobie kogoś wyobrażać, to wolę ładną osobę. A że ruda? Taki niewinny, leciutki fetysz.
No i owa Zosia ma swoje wyobrażenie o sobie. Ja zaś mam wyobrażenie o niej. Składa się na nie pierwsze wrażenie, jej słowa, jej czyny, to co o niej usłyszałem. Dodajmy wrażenia, odczucia, myśli (te grzeczne i te grzeszne), marzenia (jak wyżej) oraz insze bodźce.
Zosia ma podobnie (nie żebym sugerował, że musi mieć o mnie grzeszne myśli). Także ma jakieś wyobrażenie o mnie, rzecz jasna, najważniejsze jest jednak, że posiada także wyobrażenie o sobie samej.

I teraz pytanie - który punkt widzenia jest prawdziwy?
Oczywiście - żaden z nich.
Oba są subiektywne. Oba to wyobrażenia, emocje, a nie fakty. Dla jednych Zosia może być osobą dobrą. Inni mogą jej nie lubić, gdyż, według nich, zadziera nosa.
Jaka jest prawda? Cóż, najpewniej jest osobą miłą dla jednych, zaś niemiłą dla drugich. Czy jest więc zła, czy dobra? Zosia jest Zosią. Nie da się tego ocenić, jest to rzecz niewymierna, a przynajmniej w kontekście ludzkiego pojmowania.

Wraz z ubiegiem lat, lubię siebie coraz bardziej. Zastanawiam się, czy jest to pomimo, czy też z powodu błędów które popełniam. Najprawdopodobniej i jedno i drugie ma tak samo silny wpływ. Niemożliwe jest jednak zmierzenie tego. Paradoksalnie, jestem tą samą osobą. Zmieniam się, fakt, lecz to jest po prostu dojrzewanie. Logiczna i spójna ścieżka rozwoju. Na swój sposób, opisuje mnie jakiś ogromny, niemożliwy do pojęcia wzór. Zrobiłem to, spotkałem taką, a taką osobę, zdarzyło mi się to, a tamto nie. I bam! Odpalają się po kolei konsekwencje. Wpływają na mnie i - pozornie - zmieniają mnie. Tak naprawdę, zaś, zmienia się moje postrzeganie mnie samego. Zmienia się to, jak inni mnie postrzegają.
Ja zaś jestem taki sam, po prostu dojrzalszy... a może bardziej zagubiony?

Pachnie predestynacją, prawda? Z fizycznego punktu widzenia, jest to bardzo możliwe. Historia oraz czas płyną do przodu i wydarzają się, ponieważ mają się wydarzyć. Niemniej, tworzone są na bieżąco. A w zasadzie, stwarzane.
Niestety, ten mój pseudofilozoficzny wywód sprowadza się do jednego. Możemy, póki co, rozmawiać o tym wsyzstkim tylko i wyłącznie w kwestiach wiary.
Wierzę, że mam wolną wolę. Wierzę, że nie jest to przypadkiem.
Nie jest to jednak stwierdzenie naukowe. Nie jest to nawet teoria. Ot, taki postulat. Wręcz - postulacik.

Kiedyś byłem bardzo nieśmiały. Chorobliwie wręcz. Dla niektórych z moich znajomych jest to naturalny obraz mojej osoby. Pewna przyjaciółka dotąd śmieje się, gdy mówię, że za takiego się uważam. W pracy staję przed zapełnioną klasą i... robię co trzeba. Czy jest to gra aktorska? Czy wpłynąłem na siebie na zasadzie autokreacji i zmieniłem się w kogoś, kto potrafi przekonująco opowiadać i tłumaczyć?
A może raczej w końcu odkryłem w sobie to, co drzemało we mnie od... zawsze?

Kto wie :). Nie podam żadnej odopowiedzi, gdyż jej nie znam. Każda z nich, zrestzą, jest prawdziwa dla danej wartości oraz definicji prawdy. Wszystko, nawet postrzeganie istnienia wszechświata, jest subiektywne. Nie przeszkadza mi to jednak myśleć... być może jestem tylko myślą? Cóż, tego jednego jestem pewien. "Myślę, więc jestem".

Jedyna prawda. Ostateczna. Nie bójcie więc się myśleć i zachęcajcie do tego innych.

M.

piątek, 18 listopada 2011

Niepodlegli od tygodnia.

Tydzień temu w Warszawie zebrała się sitwa. Nie mówię tutaj, tym razem, o "p-osłach i poślinkach" z Wiejskiej. Rozchodzi mi się o tatałajstwo, które wyległo na ulice w jakiś pomylonych marszach i demonstracjach.
Marsze niby były tam dwa. Jeden zwany dwugiegunowo patriotyczno-narodowym. Drugi zaś, dla braku jakiejkolwiek odmiany, równie dwubiegunowo zwany antyfaszystowsko-lewackim.

Jaki jest wspólny mianownik patriotów, narodowców i faszystów, to już zostawiam Czytelnikowi do rozważenia. Generalnie, człowiek może być jednym, drugim, trzecim, żadnym, bądź dowolną kombinacją wymienionych. Dochodzą tu, rzecz jasna, dodatkowe niuanse, jak na przykład bycie skończonym idiotą, czy też rasistą.

Niestety, bycie skończonym idiotą (lub rasistą) nie ogranicza się do pseudo-prawicy. Lewactwo wcale nie jest lepsze. Czy lepsza jest prawdziwa prawica? Oczywiście. Tylko jakoś jej nie widać nigdzie ;). Ale o tym za chwilę.

Czy kojarzycie państwo takie naziska jak Marek Jurek, Janusz Korwin-Mikke, czy (podaję z premedytacją) Roman Giertych?
To są, drodzy Czytelnicy, trzy przykłady polskich prawicowców.
Pierwszy to prawicowiec umiarkowany. Taki...hmmm... nienachalny i niewyraźny. W PiS się nie odnalazł, gdyż był zbyt na to inteligentny. To jest, proszę państwa, naprawdę porządny człowiek. M.in. dlatego nie ma go już w PiSie ;).
O drugim z panów wypowiadać się nie muszę, gdyż jest osobą znaną w kraju, choć nie koniecznie traktowaną poważnie. A szkoda. Ponieważ jego wizja liberalizmu konserwatywnego bardzo mi odpowiada. Dlaczego? W skrócie brzmi tak: masz wolność ograniczoną tylko wolnością drugiej osoby; podejmujesz decyzje za siebie i ponosisz za to konsekwencje; masz prawo do swoich poglądów i przyjmujesz, że inni mają także do nich prawo; prawo ma być proste, dotyczyć spraw ważnych i poważnych, zaś być egzekwowane surowo. I tyle.
Zaś co do Romana Giertycha. Ech. On chyba jechał na prochac będąc w LPR. A może po prostu, wreszcie, dojrzał? To taki prawicowiec-katolik. Kiedyś to chciał narzucić, był, na swój dziwny sposób, ideowcem. Bardzo polepszyło mu się po odejściu z polityki. Naprawdę. Posłuchajcie państwo, jak się teraz wypowiada.
Stonowane wypowiedzi. Celne i przemyślane uwagi. Przedstawia swoje przekonania, lecz nie chce ich narzucać. Normalnie jak ideał. Że też pomyśleć, że to on przygotował 'mundurkowy niewypał'.

Proszę państwa, a jak się mają powyżsi przedstawiciele prawicy do lewactwa? Nie napiszę przecież, że do lewicy, gdyż:
a) lewicy nie ma (już; i na szczęście)
b)to co obecnie lewicuje, to banda przesiąkniętych sloganem kretynów (zupełnie jak zdecydowana większość tzw. 'narodowców')

No bo co to jest teraz 'lewica'? Głównie stare pryki, pokroju Millera (jedyny jego plus - nie śmiał się z pseudo-lapsusa językowego kolorowego Biedronia).
W anty-marszu zaś udział brała zbieranina zadymiarzy, wcale nie lepsza od skinheadów.
Jedni i drudzy nie potrafią dostrzec świata, w którym nie używa się przemocy. Jedni i drudzy chcą zmieniać na siłę, dostosowywać do siebie. Nie chcą dostrzec różnorodności.
I tutaj właśnie lewicowcy są mi tym wstrętniejsi. Jakoby protestują przeciw wolności słowa. Ha! Co za brednie.
Wolność słowa powinna być absolutna i niezaprzeczalna. Osobisty ostracyzm, to co innego. Popieranie i nawoływanie do zbrodni, znowuż, rzecz kolejna.
Ale nikt nie zmusi mnie do przyjęcia bezkrytycznego stosunku do czegokolwiek. Będę analizował, przyglądał się i badał. By w końcu wydać swój osąd. Często bardzo ostry, bardzo krytyczny. Dlatego zapoznałem się z poglądami faszystów, nazistów, rasistów i narodowców. Pierwsi, teoretycznie, mogą istnieć w państwie demokratycznym. Są głupi, lecz mogą. Drudzy mają w głowie sieczkę. Poważnie. To podpada pod psychiatrę. Rasiści to kloaka, niegodni komentarza. Narodowcy zaś... ech. Chcą dobrze, ale na ogół nei są zbyt bystrzy ;). Więc błądzą.

Lewactwo zaś jest takie same. Małe, ślepe i zarozumiałe. Chcą zmieniać, narzucać i krzyczą. Och, jak oni krzyczą. O niesprawiedliwości, o złym podziale dóbr i innych pierdołach. Tak, pierdołach, gdyż to to gospodarki centralni sterowane, często para-totalitarne, często post-socjalistyczne, doprowadzają do pogłębiania się biedy. Popatrzcie na taki Microsoft. Monopolista? Nie do końca. Ale wiecie, jaki ma wpływ na komputeryzację świata? Dawanie równych szans krajom drugiego świata? Ile miliardów dolarów przeznaczył sam Bill Gates z prywatnych środków na pomoc ubogim?

Tylko indywidualne działanie ma sens. Tylko wyjmując coś z mojej własnej kieszeni, patrząc na to i będąc świadomym komu, na co to daję... Tylko taki gest, taki czyn, ma sens.

Cała reszta to substytut moralności. To jakaś chora, wypaczona wersja panaceum na bolące sumienie.

Na pewno nie jest nim robienie zadymy i wybijanie szyb w sklepach.

Jak chcecie cos zmenić, bando czerwonych, czarnych, czy jakichkolwiek tam, debili, to weźcie się za terroryzm bezpośredni - taki krwawy lobbing na politykach.
"Szary" człowiek nie jest tutaj winny, zaś osoba do której chcecie tutaj dotrzeć, bimba sobie z tych wybuchów frustracji.
Do czasu.

M.

PS. nie nawołuję tutaj do przemocy. Chcę pokazać bezsens działań siłowych, które są, w rzeczywistości, jedynie ujściem frustracji.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Ja, idiota :) ?

Ludzie, którzy podchodzą do świata optymistycznie, którzy wierzą, że za okazaną dobroć spotka ich także coś dobrego, czesto bywają nazywani wariatami.
No, powiedzcie sami, jak to? Jak Polak mógłby nie dbać o własne cztery litery, a przeciwnie, wyciągnąć do kogoś rękę.
Ja, jak mi się wydaje, stoję gdzieś po środku.
Tak naprawdę nie mam do ludzi cierpliwości, ale nie potrafię być żołędnym dupkiem. Po prostu takie zachowanie jak, dla przykładku, uprzykrzanie komuś życia w celu poprawienia sobie humoru, jest dla mnie obce.
Fakt, mogę kogoś irytować dla śmiechu czy zabawy, lecz musi być to wtedy osoba znajoma. Ewentualnie będzie to rodzaj mechanizmu obronnego. Cóż, powiedzmy sobie szczerze, jak była najskuteczniejsza obrona w czasach liceum :) ? Ośmieszyć kogoś. No i trudno to potem wyrugować. Oj trudno.

Do czego to ja jednak dzisiaj zmierzam?
Otóż tak do końca sam nie wiem, gdyż czuję jeszcze działanie środków przeciwgorączkowych ;). Miałem wczoraj straszną noc, z bólem głowy, temperaturą i telepaniem z zimna pod kołdrą i trzema kocami. Za to z zimnym okładem na czole. Taki mały, prywatny armagjedon.

Przemyślenia zaś nasłał na mnie całkiem ciekawy film, Our Idiot Brother.
http://www.imdb.com/title/tt1637706/
http://www.filmweb.pl/film/Our+Idiot+Brother-2011-571888

Nie nazwę go wiekopomnym dziełem, nie nazwę też głupią komedyjką. Jest to taki odrobinę niezręczny dramacik obyczajowy z akcentem komicznym. Sam w sobie nie powala, lecz i nie odrzuca. Nie poleciłbym do obejrzenia w kinie, w sam raz jednak na długi, jesienny wieczór, szczególnie w gronie rodzinnym (choć raczej starszej rodziny, bez zbytniej dziatwy).

Bez podawania zbytnich spoilerów spytam, czy jest w naszym (Twoim konkretnie, Czytelniku/Czytelniczko) miejsce na spontaniczność, otwartość i ufność?
No, wiecie... uśmiechnięcie się, bo tak. Kochanie bliźniego, gdyż czemu nie? Przystanięcie, ponieważ pachną kwiaty. Zjedzenie czegoś dobrego, ponieważ to lubicie. Po prostu bycie sobą.

Bo jeżeli nie to co, do cholery, Wam zajmuje w życiu tyle czasu, że brakuje go na te czynności :) ?

M.

wtorek, 8 listopada 2011

Klata, mata, patrzymy na wariata.

Dziś poniedziałek, znaczy że znowu się 'autokreowałem' (jak by pewna bliska mi osoba określiła) w kinie. Osoby nie w temacie odsyłam do:

http://para-kultura.blogspot.com/2011/10/paradoks-kin-studyjnych.html

Całą resztę (oraz tych i te, którym sie nie chciało liknąć), przepraszam z góry, za długość (a w zasadzie krótkość), wpisu. Jakoś tak zmęczonym trochę, a i refleksje po dzisiejszym filmie dość głębokie. No i nie nastawione na uzewnętrznianie się.
Tak, proszę państwa, naprawdę nie jestem ekstrawertykiem, to jeno taka zasłona dymna.

Wracając jednak do sedna. Zapaśnik.
http://www.filmweb.pl/film/Zapa%C5%9Bnik-2008-461946
http://www.imdb.com/title/tt1125849/

Film, bez mała, genialny. Bałem się tandetnej podróby, czy tam raczej parafrazy, Rocky'ego. A tu niespodzianka i to jaka!

Na w pół emerytowany zapaśnik, niegdyś wielka sława, dziś, po zawale, wrak cżłowieka. Postać z jednej strony niesamowicie pozytywna, otwarta dla ludzi i uśmiechnięta. Z drugiej zaś odrażający obraz staczającego się człowieka, wraka. Cień samego siebie, krzywdzący tych, którzy są mu bliscy.
Cóż, w końcu główną rolę zagrał Mickey Rourke :).

Film poraża naturalizmem. Wiecie, tak jak z lekcji języka polskiego. Wygląda niesamowicie realistycznie. Tak codziennie, szaro do bólu.
Gdzie mu tam do kolywoodzkiego rozmachu. Tylko czasem, podczas walk na ringu. Bądź przy scenach tańczących na rurze stripteaserek.
I to tyle. Poza tym zdjęcia są, same w sobie, "brudne". Tak samo dźwięk. Taki... zniechęcający, a jednocześnie grający lekko na duszy. Nie powiedizałbym, że nachalnie. Ot, tak na granicy.

Słowem, kapitalna realizacja. Zaś jak sama fabuła?
Poznajcie człowieka, który swoje życie poświęcił fanom. Każdą jego chwilę, każdą wolną godzinę, nie potrafiąc zrezygnować z ringu. Nawet za cenę zdrowia.
Nie potrafiąc odnaleźć się w relacjach z córką.
Podrywając stripteaserkę.
Wychodząc ponownie na ring.

Spodobał mi się w tym filmie także uniwersalizm.
W końcu opowiadał też o pasji, która wypala i niszczy.
Co ja bym mógł poświęcić, dla największego z marzeń?

Ech, niestety najistotniejszych przemyśleń zamieścić tu nie mogę, ze względu na 'spoilery'. Cóż, niemniej zachęcam do obejrzenia.
Kapitalne kino.

Namaarie,

M.

niedziela, 6 listopada 2011

Górskie refleksyje

Niebieskie niebo i ciepłe promienie słońca. Czego chcieć więcej w piękny, wczesnolistopadowy dzień?
Rzeźkie, górskie powietrze, wielokolorowe liście, słomiano-złote trawy, szczyty pokryte puchem utkanym z chmur. Ech, żyć nie umierać. I ta połamana droga przed nami. Nami. Heh, no właśnie. Wszystkich przygodnych turystów, co piszę nie bez narcystycznej dumy, zostawiłem hen, daleko za sobą. Wszystkich czterech, czy tam sześciu, których wyminąłem po drodze. Z góry schodziło o wiele więcej osób.
Niemniej, aż sam się zdziwiłem. Karpacz, a właściwie ta jego nieprzyjemnie asfaltowa część, ciągnąca się od Białego Jaru aż do Wang, nie sprawiła mi żadnej trudności.
Och i ach! :)
Autorski i naiwny sposób złapania formy, czyli codzienny jogging po schodach na dziesiąte pietro - i z powrotem - przyniósł wymierne rezultaty. A więc, nienajgorszą kondycję i brak zadyszki. (tutaj proszę sobie wyobrazić niżej podpisanego w pozycji odem z Tańca Zwycięstwa)
Cóż, kto wie? Może powróci mi też w końcu, miła dla próżnego ego, sylwetka modela ;) ?
Póki co, zaś, usiadłem sobie w Samotni (takie schronisko w Karkonoszach - przyp. dla mieszczuchów) i popijałem herbatę. Własną, rzecz jasna. Taki już ze mnie snob, jak na wagabundę, przynajmniej :). Na szczęście, tym razem, udało mi się powstrzymać przed kolejnym gwałtem na twórczości Gaimana. Znaczy, nie rzuciłem czerstwym tekstem, że herbata ma być ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia. Stanowczo tego wyświechtanego tekstu nadużywam.
Ale ale! Ja tu lecę z prywatą, a Czytelnik zapewne chciałby (bądź chciałaby Czytelniczka), dostać we wpisie trochę "mięsa".
Zaproponuję więc danie główne złożone z opisu i wrażeń z podejścia na Słonecznik, z Pielgrzymów. Trasa, co prawda, krótka, lecz działo się, działo. Choć, jak to w życiu bywa, mój heroiczny bój z owym żółtym szlakiem bynajmniej ekspresją, ni zwrotami akcji nie porywa. Wszak to nie tanie cyztadło, a rodzaj rozbuchanego dziennika :).
Nie twierdzę, że takie trzymanie się faktów jest "lepsze". Licencia poetica wyciągnęła wszak niejedn badziewny tekst,. Postaram się jakoś nie zanudzić. Zbytnio ;).

Akt I - Pielgrzymy

Pełen werwy i młodzieńczego zapału, wyruszyłem z Polany na podbój dawno zapomnianego (przez autora) szlaku. No i dostałem za swoje. Z początku piękne widoki, a jak! Wspołmniałem o zasnutych chmurami zboczach gór? Wspomniałem, a jak. Muszę oduczyć się tych retorycznych wtrąceń. Ale nie dzisiaj, hehe. Cóż, taki już mój (wątpliwej jakości i nadwątlony) urok osobisty.
Niemniej, widoki widokami, a przede mną schodzy! Dosłownie i w przenośni. Otóż cały czas miałem pod górę (różnica wysokości to jakieś 200 metrów), pod nogami jakieś niewymiarowe kamedrulce, potrzaskane drewniane stopnie, obsunięta ziemia... Że się tak wyrażę - pełen wypas, jak ktoś jest kozicą, rzecz jasna, bądź masochistą. Jak nie, to, hehe, używając młodzieżowego, lib a(u/r)tystycznego, "przejabane" :).
Nic to! Się zapieprza po schodach, się ma kondychę. Fakt byłem mokry jak mysz (skąd takie powiedzenie, swoją drogą?), lecz jakie to zagwarantowało wspomnienia! Ciężkie, znaczy, ale im więcej mija czasu, tym pozytywniej je zabarwiam.
No i w końcu - Pielgrzymy. Skałki pikne, można sobie wejść, można zejść, można zabić się, spadając. To ostatnie, co nietrudno wywnioskować, autorowi się nie przytrafiło.
Co tam o nich więcej? Ano niediżo, nie miałem pomysłu na dobre zdjęcie, więc jak kto ciekaw(a), to niech sobie "wygoogluje".
Ja, pisząc w skrócie, ruszyłem dalej.

Akt II - na Słonecznik

No dobrze, na pielrzymy było przez jakiś tam lasek. Mało widać, bo drzewa. Zgrzałem się, zmachałem i tyle. A tu? "Bożesztymój". Masakra.
Wiatr mi wył w uszy i wiał w twarz, a dookoła jakieś kosodrzewiny przyczajone. No i z nienacka wyskakujące pod nogi schody. Pośró owych kosodrzewin, czy co to tam za krzaczory były. Nie ważne. Sprytne bestyje.
Przysięgam, była masakra. Pizgało, gwizdało, zrywało kaptur, zaś widoczność w porywach dochodziła do metrów 20. Znaczy do przodu, w tył przez jakiś czas było ładnie. Niestety, z wrodzonym szczęściem, lazłem porsto w chmurę.
No i tak sobie człapałem, biedny żuczek, chusta na głowie, softshell zapięty pod samą szyję, w kieszeni dodająca otuchy "małpka" żurawinówki.
Człapu człap. A pot kapu kap.
Minął kwadrans. A ja człapu.
Minął kolejny, a pot dalej kapu z czoła.
Ot, taka zwykła, ludzka głupota. Nie zna ona wszak granic. Żeby mi ktoś jeszcze za to płacił, ale nieeeee! Sam wydaję pieniądze, żeby się pomęczyć.
I tak sam pcham się, wyżej i wyżej, a w dodatku podobało mi się to.
Gdy zaś dotarłem już pod sam Słonecznik, to i tak nawet widoków nie miałem. Fakt, swoisty mentalny orgazm nastąpił, ale stałem w środku chmury. A więc jeno wiatr i dookoła mglista chmura, które to towarzyszyły mi aż do Domu Śląskiego - i dalej, tym razem w dół, z wiatrem w plecy, do Samotni.
W uszach muzyka Fever Ray (czasem komórki się przydają), na ustach banan, w brzuchu jakiś ciepły posiłek... właśnie o tym myślałem, idąc szlakiem nad przepaściami.
Tam właśnie ciepłe papu, książka, piwo. Cywilizacja. Żyć nie umierać.

To było wtedy. A dzisiaj? Ledwo wróciłem, a już mnie ciągnie znowu...

M.

czwartek, 3 listopada 2011

Jak mówić o zmarłych?

Jedni powiadają, że nie mówić o nich źle. Inni zaś, że wcale. Jeszcze inni, czując się obrońcami własnej moralności, poczuwają się do obowiązki wieszania na kimś psów.
Mało to takich przypadków mamy dookoła?
Pal licho, gdy ktoś o zmarłych mówi prywatnie. Gorzej, gdy robi z tego sprawę polityczną.
Ot chociażby córuchna Kaczyńska, imć Marta.
Wiecie, Drodzy Czytelnicy, co też ta białogłowa wymyśliła?

Otóż miast cieszyć się z kapitalnego manewru, jakim było wylądowanie niedawno samolotu linii LOT w Warszawie, niewiasta ta odkryła kolejną z teorii spiskowych.
Zaraz zaraz, słów kilka o samym lądowaniu, nim przejdę dalej.
Wszak wychodzi, póki co, że wielkie halo robię ze zwykłego faktu wylądowanie samolotu. A to przecież rzecz bardziej skomplikowana ;).

Po szczegóły odsyłam do pierwszego lepszego linku 'zapodanego' przez wujaszka Google -> http://kontakt24.tvn.pl/temat,samolot-krazy-nad-warszawa-bedzie-ladowal-awaryjnie,151025.html
W skrócie zaś, pilot wykazał się kapitalnymi umiejętnościami (oraz 'żelaznymi jajami') lądując bezpiecznie BEZ PODWOZIA. I nie mówię tutaj o brawurze. Podwozie owo uległo awarii, nie była to jego ułańska fantazja.

Tak, czy siak, czapki z głów przez kapitanem Tadeuszem Wroną.

Co ma tam jednak nasza dziewoja, o również około-ornitologicznym naziwsku, z całą sprawą wspólnego? Otóż ta miernota umysłowa walnie przyczyniła się do tego, że uznałem niegdysiejszą 'po-alkoholową' sugestię znajomego, jakoby cała ta rodzina miała predyspozycje do stanów chorobowych na podłożu paranoidalnym.

Jak inaczej można potraktować poniższą wypowiedź? (źródło - facebook; nie nie mam tam konta)

Boeing awaryjnie wylądował - bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń. Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154M, obniżywszy się znacznie poniżej 100 m., po zderzeniu z błotnistym podłożem, miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.

Otóż komentarz mój: przygotowanie pasa poprzz pokrycie go specjalną pianką; przygotowanie pilota, który spodziewał się takiego manewru i miał długi czas na przygotowanie się, w tym psychiczne; współpraca z obsługą naziemną.

I najważniejsze. Wybaczcie dosadność.

Nie przypieprzył w drzewo.

I tutaj właśnie mam pewien kłopot. Dałbym już Kaczyńskim, całej rodzinie, spokój. Niech znikną gdzieś i żyją szczęśliwie, z dala od polityki, z dala od toksyczności i jadu, którymi skazili pół Polski.
Ale nie. Nie Martusia Kaczusia nie da swojemu ojcu spokojnie spoczywać.
Trzeba szukać wroga. Trzeba węszyć spiski. Trzeba, wreszcie, mieć przeogromny tupet, by nie pogratulować w/w kapitanowi niebywałego wyczynu.

Ludzie umierają codziennie. Jedno szlachetnie, drudzy prozaicznie, inni zaś niegodnie. Po każdym z nich pozostaje pamięć. Pamięć o tym co zrobili, zarówno dobrego, jak i złego.
Bywają osoby, które zostaną wybielone. Czy słusznie - nie wiem. Chociażby śp. Karol Wojtyła, vel Jan Paweł II to osobistość nietuzinkowa, bardzo poztywna i medialna... acz nie pozbawiona ciemniejszych stron (jak chociażby bierność w sprawie rozwiązania pedofilii w Kościele Rzymsko-Katolickim).
Druga, czerwona, strona barykady. Edward Gierek. Czy to człowiek, który utopił 'nas' w długu, czy też taki, który 'Polskę wiejską, a zostawił miejską' ? :)

Trudno jest prowadzić takie osądy. Czasem wręcz nie wypada, ponieważ, fakt!, osoby te nie mogą się bronić, nie mogą (już więcej) przekazać swoich intencji.

Wiadomo, dobrymi chęciami piekło wybrukowane, jednak, niemniej...

O zmarłych należy, po prostu, mówić uczciwie, operować faktami i nie odnosić się do emocji. Jako o polityku, mam tragiczne zdanie o zmarłym Kaczyńskim.
Czy żałuję, że umarł? Przykro mi, ale nie. Mogę żałować jego rodziny, że nie potrafią sobie z tym poradzić. Niemniej, każdy kiedyś umiera. Jego czas skończył się nagle, być może zbyt szybko, przynajmniej z punktu widzenia osobistego.
Jednak uważam, że polityczne i społecznie, to 'myśmy' na tym nie stracili. Czy zyskali? Nie mnie oceniać.
On po prostu umarł. Tak samo jak wiele innych osób tamtego dnia. Chociażby z głodu, w Arfyce. A wcale nie jest to mniej straszna śmierć.

Zdaję sobie sprawę, że część z zaprezentowanych tu poglądów może być ździebko drastyczna i niepopularna, lecz tzw. 'polityczna poprawność' jest czymś sztucznym i zaburzającym wymianę poglądów.
Najgorsze jest jednak to, że śledząc 'codzienność', jestem zmuszony wracać do różnych kontrowersyjnych sytuacji, bywa, że na siłę ktoś bombarduje mnie sprawami, które powinny ulegać przedawnieniu. Niestety, tylko mnie to dalej antagonizuje...

M.