sobota, 31 grudnia 2011

Noworoczna mondrość

Tytuł z błędem, a jakże. Zamierzonym, rzecz jasna.
A czemuż li to? Otóż nic odkrywczego przez te święta mi do głowy nie przyszło. Ot stagnacja, trochę spotkań z przyjaciółmi, miłe, spokojne dni spędzane na słodkim lenistwie. No dobrze, trochę biegania po schodach i wypad na basen, żeby nie wyglądać w nowym roku specjalnie tragicznie także mi się przydażyło.

Nawiązując jednak do samego tytułu: ludzie od dawien dawna podejmują się karkołomnych postanowień. Wiecie jak to jest. 'Schudnę'. 'Będę się uczyła'. 'Nie będę już marnował czasu'. Same klasyki.
Jak co roku, także, nic z tego nie wychodzi. Widziałem jakiś czas temu cąłkiem bystry pasek komikoswy z bohaterką płci żeńskiej postanawiającą w nowym roku przytyć i generalnie zostać strasznym trutniem. Czemu? W końcu wszystko co postanowi, nie tyle się nie spełnia, co dzieje się odwrotnie. Ot, żelazna kobieca logika ;).

Aby więc nie powielać jednego ze starych postów, oszczędźcie mi i sobie takich postanowień, a także życzeń noworocznych. Niech będzie dobrze, a jakże. Ale nie tyle w następnym roku, co po prostu jutro. Miejmy nad tym kontrolę, wprowadzajmy to w życie już teraz. Odkładanie czegoś na później nic nie da. Nic a nic, gwarantuję, empirycznie potwierdzam swoim (skromnym) przykładem.

Po prostu cieszcie się swoim życiem, nawet w chwili smutku można znaleźć czy to w przeszłości, czy też w teraźniejszości, coś ciepłego. W ostateczności nadzieję, że 'jutro też jest dzień'. Ba, nawet nihilizm jest lepszt od apatii i trwania przy złych myślach.

Życzę więc tylko jednego - cieszcie się chwilą i korzystajcie z potencjału, który daje otwierający się przed nami świat.
I niech niebo nie zwali Wam się na głowy ;).

M.

piątek, 23 grudnia 2011

Życzenia właściw(i)e

Jako (przekwitły) kwiat polskiej młodzieży oraz Ostatnia Nadzieja w/w inteligencji, pozwolę sobie dzisiaj złożyć czytelnikom mym, a także zbłąkanym wędrowcom, swego rodzaju życzenia świąteczne.
Z góry ostrzegam, że poniżej znajdziecie głównie pseudo-filozoficzne wynurzenia, z czystym sercem możecie więc przyjąć skróconą wersję:

Wesołych Świąt oraz szczęśliwego nowego roku!

Odbębniwszy zaś wersję dla nieuświadomionych klasowo, przechodzę do meritum, zwanego gdzieniegdzie laniem wody.
Tak naprawdę życzenia składa się niezmiernie ciężko, cóż, przynajmniej ja to tak odbieram. Najprawdopodobniej jest to spowodowane moją szczerością. Tak się składa, że nawet przy szarej sytuacji stawiam sobie za punkt honoru, aby owe życzenia dobrać personalnie, indywidualnie. Pamiętacie o moim braku empatii, prawda? Wyobraźcie sobie więc, jaką to męką jest to dla mnie. Nic to.
Obowiązek wzywa. Ale, ale... do czego? Jakaś tam przeważająca część Rzeczpospolitej Polskiej składa się z (fikcyjnych/praktykujących/niepraktykujących/innych - niepotrzebne skreślić) katolików. Mamy też inne denominacje, mamy różne sekciarskie nowomody, mamy też religje zdziebko bardziej 'egzotyczne', jak islam, judaizm, buddyzm i tak dalej.
I tutaj właśnie dochodzimy do największego kretynizmu świąt, kompletnego odrzucenia ich znaczenia, jednocześnie z zagarnięciem dni wolnych oraz tradycji nie tyle przez laicką, czy wręcz ateizującą część społeczeństwa, co przez innowierców.
Przykład akurat wielkanocny, acz dość dobrze ilustrujący tę paranoję: buddyjscy rodzice wysyłający dzieci z koszykami do katolickiego kościoła po tzw. święconkę. Następnie dzielący się jajkiem. To jest autentyk.
Niby każdy ma prawo do robienia czego chcę, prawda? Ja tego nie zabraniam, daleko mi do tego, Zastrzegam sobie jednak prawo do nazywania podonych spraw śmiesznymi. Tak, śmiesznymi właśnie.

Po pierwsze: życzę więc, zbiorczo, aby te święta, ten czas wolny, czy cokolwiek tam dla Was była, spędzone zostały z rodziną i/lub bliskimi. W dodatku spędzone w taki sposób, by odbudowały się pomiędzy Wami nadwątlone więzy. Nie mydlmy sobie oczu, przymusowe spotkania rodzinne to ciężar dla każdego. Nie bądźcie więc dla siebie ciężarem.

Po drugie: odnajdzcie tę duchową iskierkę. To część Was, która patrzy na świat oczami dzecka. Pamiętacie mickiewiczowskie szkiełko i oko? Dzieci widzą inaczej, podobnie dorośli. Największym skarbem jaki można mieć to wyrosnąć poza infantylne fantazje, nie zostając jednak przeżartym przez cynizm dorosłości. Odrobina zachwytu życiem należy się każdemu.

Trzeciego życzenia już nie będzie. Takie rozdrabnianie się to pochodna słowiańskiej wylewności, dowodzi jednak tylko i wyłącznie klepania utartych schematów o 'zdrówku, szczęściu i pieniążkach'. A tego 'nie zniesę'.

Mi zaś, drodzy czytelnicy, możecie życzyć tego, bym jednak polubił ludzi. I nie nudził się nimi tak szybko.

No i - małego kaca pierwszego stycznia ;).

M.

wtorek, 20 grudnia 2011

No i idą święta

Dwa prezenty już dostałem. W sumie to nawet i trzy. Pierwszy to naprawione połączenie z Internetem. Ot, pan technik ponaprawiał starą, zaśniedziałą skrzynkę i okazuje się, że w całym bloku hula lepiej niż kiedykolwiek. Czuję się, tak prywatnie, małym bohaterem.
Drugi z prezentów to brak słuchaczy na ostatnich dzisiejszych zajęciach. Posiedziałem sobie kwadransik z książka, zszedłem do sekretariatu, pośmialiśmy się chwilę, po czym zaś mogłem pobawić się w kuriera. Nieważne co i gdzie, prywatna sprawa :).
Trzeci prezent zaś, ha! Cała stopa. Mogła być płaska. Poważnie! Wepchał mi się taki burak samochodem na pasy, jak akurat przekraczałem w dozwolony sposób ulicę. Myślałby kto, że przepisy drogowe dają pierwszeństwo pieszemu, ooo, srogo się można pomylić. Nawet wielkie i ciężkie pudło nie zatrzymało naszego szlachetnego inaczej kierowcy. Nic to, stopa cała, chodzić po dalsze zakupy mogę.

W końcu nie zostało nam ze świąt nic innego, prawda? Wymiar religijny zniknął już chyba całkowicie. Szczególnie, że podawany jest w absolutnie dziecięco-kretyński sposób. Zamiast pamiątki narodzin założyciela chrześcijaństwa mamy plecenie pierdół, że oto rodzi się Bóg, jak przez ostatnie 2000 lat. No błagam, ani to mistyczne, ani to racjonalne, ani to nawet w żaden sposób duchowe.
Ot tradycja i bezrefkelsyjny rytuał. Tak, proszę państwa, rytuał, którego znaczenie odchodzi w niepamięć. Z ręką na serci, powiedzcie, jaki katolik przeżywa tzw. święta Bożego Narodzenia jako święto religijne, duchowe?
Liczy się, w najlepszym przypadku, rodzina. Żarcie na wigilijny stół. Prezenty. Leki na przejedzenie.
Trzeba posprzątać, trzeba nagotować, trzeba się ubrać i pokazać.

Nie bawią mnie takie święta. W sumie 'wisi mnie to i powiewa', gdyż do katolicyzmu mi względnie daleko (choć dostrzegam jego wielki wpływ na sterowanie stadem baranów; ludzie wszak lubią gdy ktoś myśli za nich).
Boli mnie jednak, że tak wielu nie zadaje sobie najprostszych pytań, nie jest skłonnych do refleksji. Chociażby takich, czy zamiast przejadania się, nie warto czasem pogłębić siebie? Nie chodzi mi tutaj o przepsatniejszy żołądek, lecz o samorealizację.

W sumie stojąc w miejscu, tak naprawdę cofamy się w rozwoju.
Czytelnikom życzę więc, póki co, zrobienia choć kroku na przód!

M.

piątek, 16 grudnia 2011

Słowem ostrzeżenia!

Drodzy czytelnicy i czytelniczki. Wybaczcie posuchę związaną z wpisami, lecz mam ostatnio kilka spraw na głowie. Tak to się czasem w życiu składa, ot tyle.

Jedną ze spraw jest mała wojenka z moim dostarczycielem kontaktu z międzynarodową siecią, Internetem. Proszę Państwa, aby nie owijać w bawełnę, trzeci dzień Vectra nie jest w stanie wyjaśnić mi, dlaczego nie jest w stanie zapewnić prawidłowego działania świadczonej usługi. O czym mówię? O tragicznej jakości połączenia. Nie mówię tu o szybkości, lecz właśnie jakości. Znacie pojęcia latency oraz lag? Dla laików: Gdy wartość pierwszej jest wysoka, występuje zjawisko znane jako lag. Cóż to, w skrócie, jest? Otóż oznacza to niestabilne połączenie pełne mikrorozłączeń utrudniających korzystanie z Internetu.

Jutro wybieram się ze śpiworem do ich lokalnego biura, nie mam zamiaru wychodzić dopóki nie wyślą do mnie kogoś kompetentnego, bądź w inny sposób się nie ustosunkują do tej sytuacji. Cóż osiągnę? Nie wiem jeszcze, aczkolwiek w ciągu kilku najbliższych dni możecie spodziewać się sarkastycznej relacji z mych starań.

No i właściwe ostrzeżenie: zdaję sobie sprawę jak bardzo zależny (acz nie uzależniony) jestem od Internetu. Praca, rozrywka, informacje. Szczególnie te ostatnie. Proszę państwa, Internet to zagracona biblioteka, pełna wszystkiego co ludzkosć ma najlepszego i majgorszego do zaoferowania. Fakt, tego syfu czy tandety jest więcej, ale można dogrzebać się perełek. Przede wszystkim zaś, informacje na dowolny temat. Historia, nauka języków, encyklopedie, wszystko.

Jakże nie kochać tej klatki w którą sami siebie zamykamy, zaś która równie dobrze może dać na tyle wolności? Powiedzcie sami, nie jest tak? Nawet owa 'rzczywistość wirtualna' jest niczym więcej, jak kolejnym sposobem manifestacji zafascynowania eskapizmem. Kiedyś uciekano w książki, teraz zaś poszło to krok dalej. I wiele, wiele kroków w bok. Nawet głupi kontakt z pół anonimową osobą przez Internet to rzeczywistość. Fakt, kontakt przebiega na płaszczyźnie wirtualnej. Najczęściej dotyczy błachych, płytkich tematów, jest stratą czasu, tak jak i znacząca większość faktycznych zastosowań Internetu.
Jednak po drugiej stronie siedzi gdzieś inna osoba, a jest to niesamowity krok jakościowy. Poza niedoskonałością środków przekazu, nic nie dzieli już nas od potencjalnego cudu: czystej wymiany myśli.

Tak naprawdę, czym różni się sukces w pracy od sukcesu w jakimś blizej nieokreślonym wirtualnym świecie? I jedno i drugie to tylko jeden z aspektów życia. To i to może inne aspekty ułatwić, lub przytłoczyć, niemalże zniszczyć.

Pozostawiam Wam więc kolejną zagwozdkę, czy potraficie wykorzystać to narzędzie... czy może pozwalacie na to, by ktoś Was zdalnie sterował ;) ?

Pozdrawiam!

M.

sobota, 10 grudnia 2011

W sam raz na noc

Jako że przemyślenia mam ostatnio raczej introwertyczno-introspektywne, nie nadają się one na dobry wpis. Oj tak, ja wiem, zapewne byłby poczytny i przesiąknięty typowym dla mnie samokrytyczno-narcystycznym cynizmem, aczkolwiek ten blog ma ambitniejsze założenia. No wiem, wiem, wychodzi jak wychodzi ;).

Cóż, w sam raz na noc przygrywa pewien dość niekonwencjonalny projekt muzyczny, zespołem bym tego wszak nie nazwał. Mowa o Devil Doll, włosko-słoweńskiej kooperacji artystycznej, z mocnym akcentem na muzykę. Chociaż pierwszą płyte, wydaną w jednym (sic) egzemplarzu, nazwali eksperymentalnym obrazem, czy coś w tym guście. Zaintrygowani? Mam nadzieję!

Bezczelnie kopiując z wikipedii:

Devil Doll to włosko-słoweńska grupa muzyczna, kierowana przez osobę ukrywająca się pod pseudonimem Mr Doctor. Prezentuje muzykę z pogranicza dark independent i awangardy z elementami muzyki poważnej. Skład grupy tworzyli poza Mr Doctorem m.in. Sasha Olenjuk, Francesco Carta, Bor Zuljan, Davor Klaric, Roman Ratej, Roberto Dani.

W muzyce Devil Doll poza tradycyjnymi instrumentami rockowymi, takimi jak gitara czy perkusja występują również organy, harfa, pianino i motywy grane przez orkiestrę symfoniczną.


No i cóż to nam mówi? Nic. Devil Doll to swoistego rodzaju fenomen. Fenomen inspirujący wolnomyślicieli od dawna. Gołosłowie? Bynajmniej! Poniżej prezentuję 40 minutowy (+20 minut planowej ciszy) utwór, w którym pojawia się motyw przewodni z 'Coma White' Marilyn Mansona. Cały wic w tym, że utwór ów powstał w 1989 roku, zaś Brain (oryginalne imię byłego krytyka muzycznego, a obecnie pomrocznej gwiazdy skandalizująco-rockowej muzyki) bezczelnie zżynając co najlepsze.

Nie wierzycie?

Oto oryginał, który, nota bene, polecam przesłuchać w całości (plus 20 minut na przemyślenie, hehe).



Fragment o który mówię zaczyna się od 7:04, zaś nieodmienne kojarzy mi się z http://www.youtube.com/watch?v=QQPJYnr48yU . Oczywiście Mr Doctor temat ów rozwinął (moim zdaniem) nieporównywalnie lepiej. W dodatku szokując awangardową muzyką i mistyczną otoczką, a nie skandalizującym wizerunkiem.

Nie podam innych utworów-albumów Devil Doll, ponieważ ten 'zespół' to coś więcej, niż muzyka. Cały ten przekaz, artystyczny przekaz i zawarte w nim emocje powinny być odkrywane indywidualnie, własnym sumptem, w zaciszu własnego umysłu, lecz także serca i duszy. Ponieważ to jest właśnie coś niezwykłego, muzyka z duszą. Przyznam, że dość mroczną, lecz sparafrazuję pewne słowa...

"Widziałem mroczną duszę. Była piękna".

Laila Tov,

M.

czwartek, 8 grudnia 2011

Ano, zmiana jak się patrzy!

Nadarzyła mi się taka zmiana, że aż na antybiotykach wylądowałem. Bywa człowiek zbyt pewnym siebie, no i taka mała niespodzianka. Ot, żywot nauczyciela, pełno zarazków i bakteryjów. Oj tak, takich zakazanych ryjów, hehe.
Każdy kto mnie zna przyzna, że tkwi we mnie potencjał na bycie bardzo, ale to bardzo pokojową i spokojną osobą. Jeszcze głębiej tkwi pod tym kompletny brak przyzwolenia na obcowanie z głupotą lub prostactwem, więc niecierpliwość czasem bierze górę. Bądź dążenie do mojej prywatnej 'najsłuszniejszej słuszności' ;).
Ale ja nie o tym.

Jest pewna sprawa, której bardzo nie lubię. Piszę o tym tak pokątnie, zahaczając o owe zmiany i dążenie do nich, a więc o poprzedni wpis. Otóż, nie cierpię marnować czasu. Polenić się, wypocząć... a owszem, chętnie.
Niemniej zawsze jest to czas wypełniony jakimś rodzajem aktywności. Książka, film, ruch, sen (a śnienie to nie swego rodzaju aktywność, hę?), ba, głupia gra komputerowa. Że o wszelkiego asorytmentu kontaktach damsko-męskich nie wspomnę.

I właśnie dlatego nie lubię być chory. Tyle czasu przecieka, siłą rzeczy, między palcami. Bezsensownie i bezpowrotnie, nie do odratowania. Nawet napisanie tego posta sprawia mi pewną trudnosć, gdyż mam akurat antybiotyk w iście końskiej dawce. W dodatku taki, który działa na mnie jak (nie uzależniający) narkotyk. Zawsze mam po nim dobry humor i śmieję się bez sensu. Niestety, nie mam po nim na nic siły. Staram się, poważnie. Przyznaję się jednak bez bicia, że mało co z tego wychodzi.
Dobrymi chęciami piekło wybrukowano, nie?

No to zobaczymy co tam dalej. Mam kupę czasu, warto by wziąć się z powrotem za książkę. Mam nadzieję, że na chcicy się nie skończy.

Nighty night,

M.

niedziela, 4 grudnia 2011

"Od jutra zmienię się"

Plaga każdego, prawda? Przyznaję się jako pierwszy, że sam tak mam. Bardzo, bardzo często. Pojawia się tutaj jednak jedno małe 'ale'. Takie małe, malutkie, dzięki któremu mam odwagę pierwszy podnieść kamień i rzucić w swoich czytelników.

Cały problem ze 'zmienianiem się od jutra' polega na tym, że narzucamy sobie jakieś chorobliwe wymagania, których ni jak nie da się spełnić w krótkim czasie.
Chociażby studenckie: 'od jutra się uczę i nie piję'. Powiedzmy sobie szczerze. Tego drugiego nikt nie dotrzyma. Bo i po co? W końcu to żart. A z pierwszym? To też bywa różnie. Ja uczyłem się chodząc na zajęcia i robiąc notatki. Później ich nawet nie czytałem. Zbytnio. Raczej przeglądałem, bawiąc się tryzmanym w ręce długopisem, czy ołówkiem. Dlaczego? Jestem kinestetykiem. Takim z obsesyjno-kompulsywnymi zachowaniami. W dodatku słuchowcem. Nie muszę widzieć osoby mówiącej, wystarczy, ze wiem gdzie jest. Wzrokowiec? Cóż, płeć męska daje mi niezłą pamieć wzrokową, lecz dotyczy ona raczej orientacji w terenie. Nie muszę się patrzyć na wykresy, badź tablicę. Czy też raczej nie musiałem, hehe. Pozdrawiam studentów i ich kolokwia ;).
Cóż, przyznam, że umiejętność synergicznego korzystanai z własnych plusów działa kapitalnie. Chyba, że trzeba się nauczyć czegoś na pamięć. Tzw. 'wkuwanie'. Daty, nazwiska. Tragedia. Po prostu tragedia.

Co to ma wspólnego z uczeniem się i zmianami? Już wyłuszczam. Otóż ja chronicznie 'miałem uczyć się od jutra'. Mając miesiąc na nauczenie się czegoś, spędzałem nad tym raptem kilka ostatnich dni. Zazwyczaj z niezłym rezultatem. Poza przedmiotami pamięciowymi, rzecz jasna.

Samo 'zmienianie się od jutra' zawsze jednak postrzegałem inaczej. Falami. Krokami, Etapami. Rośnie oponka? No to próbujemy.
Najpierw mniej jeść. Żadna tam dieta, czy coś. Po prostu trzeba odzwyczajać się od 'babcinych porcji'. A powiem Wam, że jako iż zdarza mi się babiczkę podejmować na dłużej niż tydzień, to jedyna ucieczka przed dostawaniem jedzenia pod nos to praca, uczelnia, bądź jakiś rower, czy inny spacer. Inaczej nie ma zmiłuj!
No to jemy mniej. Ale i tak trzeba coś pospalać. No to od jutra ćwiczymy. Błąd.
Nie ma siły na ćwiczenia. Więc zaczynamy od podstaw.
Rozruszać się. Przed pracą kilka pompek, kilka przysiadów, ot pierdołki. Przyzwyczajanie organizmu do wysiłku. Wiecie, niewykorzystywane mięśnie powodują uczucie zmęczenia, rozleniwienia. Im bardziej się byczymy, tym trudniej ruszyć powiększające się cztery litery.
Dlatego machnę od czasu do czasu kilka prostych ćwiczeń i czekam na rezlutaty. Za kilka dni można sobie pobiegać po schodach. Poszaleć na rowerze. Stopniowo wprowadzać zmiany.

No i mamy. W zdrowym ciele, zdrowy duch. A zdrowy duch to więcej sił. Synergia :). Można wprowadzać dalsze zmiany. Nic na siłe, nic od jutra. Nie dość, że to śmieszne, to w dodatku nie przynosi absolutnie żadnych efektów (pozytywnych). Często pojawia się za to zniechęcenie, a ono zabija aktywność.

A czymże jest życie, jak nie aktywnością? Robić co tak kto lubi, ale robić, a nie marnować je. Piękniej być nie może.

Dobranoc.

M.

czwartek, 1 grudnia 2011

Dlaczego wolność na tak?

Proszę państwa, nie żebym jakoś szczególnie długo myślał nad tematem kolejnego posta, po prostu nie było we mnie na tyle weny, aby się w końcu za niego wziąć.

Kontynuując więc w końcu tematy 'około-wolnościowe': są jej (wolności), na pierwszy i drugi rzut oka, dwa rodzaje, wewnętrzy i zewnętrzny.
Wewnętrzny to ten, którym sami się otaczamy, lub, paradoksalnie, ograniczamy. Spędzenie wieczoru przed telewizorem, komputerem, czy też w inny sposób robiąc coś co ogranicza aktywność to właśnia pierwsza kategoria. Nie będę jednak tutaj rozwodził się o samonarzuconych kajdan umysłu. Cóż, a przynajmniej dzisiaj. W końcu te kajdany są narzucone z własnej woli, pozwalamy na to.

Dzisiaj chciałbym zwrócić kilka uwag na temat kompletnego i bezapelacyjnego bezsensu odgórnego ograniczania wolności. Nie mówię, rzecz jasna, o osadzaniu przestępców w więzieniu, to nie o to chodzi. Choć, przyznam, są lepsze pomysły na postępowanie z nimi, jak chociażby handel ich organami, czy zmuszanie do pracy na rzecz poszkodowanych! ;)

Kilka faktów. Przeróżne rządy i nierządy przeróżnych krajów zabraniają niektórych rzeczy, zaś na inne wydają łaskawe zezwolenie. 'Dorośli' mogą palić papierosy, pić alkohol (czytaj: zachlać się na śmierć, lub zmarnować rodzinie życie), mogą pójść do teatru, ale muszą też zapłacić abonament za kretyńską telewizję publiczną (o czym dalej).
Popatrzcie, moi drodzy (domyślnie: osoby myślące, czytające, a może i czujące): wszelkie zakazy i nakazy powodowane są tylko i wyłącznie dwoma teoretycznie sprzecznymi ze sobą, w praktyce jednak nakładającymi się aspektami. Pierwszy z nich to pieniądze, rzecz oczywista. Drugi zaś to chorobliwa nienawiść do wolności osobistej oraz nieprzemożony przymus narzucenia komuś własnej 'moralności'.
Powiem to raz, gdyż wydaje mi się oczywistością. Wolność osobista może kończyć się tylko tam, gdzie kończy się wolność drugiego człowieka (czy też, mówiąc przyszłosciowo: jednostki).
Popatrzmy na palaczy. Chcą sobie palić? Niech palą. Byle nie przy mnie, na ulicy. Według mnie to to śmierdzi i przeszkadza mi. Czy chcę im tego zabronić? Nie. Niech mają sobie specjalne strefy, gdzie wolno palić. Czy to specjalne knajpy (są puby dla osób homoseksualnych, dla fanów Depeche Mode, są takie studenckie, to czemu by nie przeznaczyć jakiś dla palaczy?). W Irlandii rozwiązali to bardzo ładnie. W pubach nie można palić, można za to przed wejściem. Czy śmierdzi? Nie, nie śmierdzi. Tam cały czas albo pada, albo wieje wiatr, albo jedno z drugim. Nie czuć tego, przysięgam. Oby tylko nie byli leczeni za moje pieniądze. ;)
Podobnie z samobójcami, czy tam eutanazją. Jak można mieć na tyle bezczelności w sobie, że zabrania się komuś takich ważnych decyzji? To znaczy, mówię tutaj o eutanazji. Samobójcami jako takimi prywatnie pogardzam, ba wyśmiewam się z nich. Uważam, że powinno być twarde prawo nie ratowania takich. Gdyż i po co? Chcą umrzeć? Ich sprawa. Nie są w pełni władz umysłowych? To do psychiatryka. Zaś kazać komuś żyć w cierpieniu... nie mam pojęcia jak to by mogło być. Mam jednak bogatą wyobraźnię. I wolę mieć w razie czego wybór, wybór godnej śmierci, na moich regułach. Zamienianie się w warzywo musi być straszne, szczególnie dla świadomej, myślącej jednostki.
Przejdźmy do tematu lżejszego. Gry komputerowe. Po piętnastu latach (sic!) w Niemczech dopuszczono do sprzedaży grę Quake. Pal sześć co to za gra. Kiedyś w sumie była przełomowa, teraz to swego rodzaju relikt. Chodzi o to, że została określona jako zbyt krwawa i brutalna (tak, strzelanie do pikselków jest bardzo krwawe... ale przyznam, że była brutalna). Ale ale, proszę państwa - ta gra została określona jako zbyt krwawa i brutalna nawet dla dorosłych.
Niemcy to kraj paranoi. Zakazali stosowania symboliki krzyża celtyckiego, jako symbolu faszystowskiego. No i widzicie, od czego tu zacząć. Nowożytni para-faszystowsko-nazistowscy narodowcy to banda debili. Jak inaczej nazwać np. polskiego skinheada, który wielbi Hitlera? Tego samego dziwadła z wąsikiem, które chciało eksterminować Słowian, podrasę ludzi? W dodatku sam krzyż celtycki, jak sama nazwa głosi, to krzyż celtycki. Z Germanami ma tyle wspólnego, co moja rzyć z trąbą.

Największy problem dzisiejszego świata to ludzie, którzy decydują o sprawach mających wpływ na moje życie, a nie mający jednocześnie pojęcia o naszych potrzebach, pragnieniach, naszej codzienności.
Wspomniałem o telewizji. Otóż, proszę państwa, w mojej rodzinie pewna osoba posiada abonament w telewizji kablowej. Owa telewizja dostarcza m.in. programy TVP, m.in. całkiem ciekawy TVP Kultura. Problem jest taki, że oficjalnie osoba ta powinna płacić dodatkowo abonament na rzecz TVP. I wiecie co? To jest nic innego jak kradzież. Nie życzę sobie płacić złotówki nawet na rzecz tej telewizji publicznej, która kojarzy mi się bardziej z domem publicznym (i to nie w wyspiarskim stylu), niźli z jakąkolwiek misją społeczną. Oczywiście mogę się tutaj mylić, bądź czegoś nie rozumieć, lecz póki co wszelką argumentację za płaceniem abonamentu w takim przypadku mam za równą kloace. Bezwartościową.

Nie wiem jak Wam, ale mi nasuwa się jedno pytanie. Czy warto jest dawać ludziom wolność? Przecież to ludzie wybierają swoich pasterzy, czy to polityków, czy to duchownych (no, w tym drugim przypadku nie jendostkowo). To 'wolny' człowiek siądzie przed telewizorem, by obejrzeć kretyński film. Przyznaję. Tak samo jak wiem, że to upośledzona emocjonalnie jednostka będzie wyżywała się na rodzinie pod wpływem alkoholu.
Z drugiej strony są osoby wartościowe, które korzystają z posiadanej wartości. Są osoby które dążą do niej, nawet wbrew panującemu prawu. Czy to coś złego? Moim zdaniem, wręcz odwrotnie. Ponieważ prawo ma chronić i pozwalać godniej żyć, to politycy powinni służyć ludziom i bać się ich życzeń, niż odwrotnie.
Proste, przejrzyste prawa, surowe kary na obiektywnie złe czyny (morderstwo, kradzież, etc) i nagle mamy dużo, dużo więcej wolności.

A co z nią zrobimy? Najprawdopodobniej zmarnujemy. Niemniej, człowieczeństwo to potencjał. Każdy odpowiada za niego indywidualnie. Tylko tyle iaż tyle.

M.