poniedziałek, 24 grudnia 2012

Para-życzenia

Wigilia tuż tuż. Tradycyjnie, dla Polaków, najważniejsza część obecnych świąt. Tylko dla Polaków? Ano, nie do końca tylko, niektóre zasadniczo katolickie kraje także ją zauważają, jednak to nie to samo.
Polska tradycja zdominowała wigilią, karpiem, wódką i prezentami wszystko.
Mamy więc rodzinę, mamy zbyt małe mieszkania, w których przebywa nagle więcej ludzi, niż w przeciętnym M2 z okresu PRL, mamy stres, kłótnie i inne "tradycyjne" sprawy.

Akurat u mnie w tym roku, jak też w miarę zazwyczaj, względny spokój. Mała rodzina = mały kłopot. Także i ja, tradycyjnie, obijam się, jak mogę. Niby kilka osób na Wigilię przyjechało "do mnie", ale to same kobiety (taka rodzina), więc "tradycyjnie" nie robię nic. Pasuje mi? A pewnie. Aż taki przeciwko tradycji nie jestem :).

Głupotą jest zaś nasza, barejowska niemalże, "nowa świecka tradycja". A i stara też mnie, cóż, dziwi pokątnie.
Święta to święta. Mówcie co chcecie. Ja nawet swoją babcię gonię, że niby taka katoliczka, a jakoś tego okresu nie przeżywa.
Rodzina, jedzenie, prezenty, koniec.

Sekularyzacja totalna. Nie żebym chciał komuś narzucać mistyczne przeżycie świąt. Kto mnie zna, to wie, że mam jakieś para-chrześcijańsko-gnostyczno-niedookreślone duchowo odjazdy. Kto nie zna, właśnie się dowiedział(/a).

Ciekawą rzecz dzisiaj usłyszałem w radiu, przypadkiem. Rzadko radia słucham. Tutaj zaś, pewien ksiądz (chyba?) wypowiedział następujące słowa:
"Obecnie święta to jak tradycja spotykania się przy obiedzie z okazji urodzin prababki. Są buraczki, jest kompocik, tylko tej prababci przy stole jakby mniej."

Paradoksalnie, mówię tutaj OK. Samemu nie po drodze mi z katolicyzmem. Nie po drodze mi z masami, z rytuałem, z pustą, nic nie znaczącą dla cuchnących przetrawianych alkoholem wyć (czytaj: pieśni) na pasterce.
Cóż jednak przeszkadza mi przystanąć i zadumać się na chwilę?
Pomyśleć, dlaczego miałbym popadać w szał świątecznych zakupów, konsumpcjonizmu, życia na pokaz i na zastaw? Spojrzeć w lustro i przyznać się, że bałbym się otworzyć drzwi "zbłąkanemu rodakowi" i ugościć go przy wigilijnym stole.
Takie czasy, człowieka coraz mniej nie tylko naokoło. Także i we mnie.
Czy wstydzę się tego? Tak i nie, zarazem.
Wstydzę się, że nigdy nie dorównam swoim ideałom, że nigdy nie będę tak otwarty i dobry (cokolwiek by to miało znaczyć), jak bym sobie tego życzył.
Jednocześnie jednak odczuwam pewną ulgę. Zawitała we mnie, choć na chwilę, refleksja.

Myślę, zastanawiam się, staram się zmienić w sobie to, co czuję, że nie do końca do mnie "pasuje". Taki mały oddech Spiritus Mundi.
Podobno wieje on przez świat i dotyka każdego.

I tego właśnie, tak naprawdę życzę dzisiaj wszystkim. Nie dajcie się ogłupić, nikomu i dla żadnej sprawy. Po prostu odnajdźcie w sobie nową głębie. Teraz, na zawsze i codziennie na nowo!

M.

środa, 19 grudnia 2012

Izerska Arktyka.

W końcu, nareszcie, najwyższy czas (był)! Nie, to nie bełkot o zbliżającym się końcu świata (wyjątkowo nie mam zamiaru pisać tutaj o pierdołach), lecz mała relacja z typowo zimowej wyprawy.

Wyprawa to odbyła się całkiem niedawno, w ten weekend, z różnych względów, jednak, zebranie mi się z niej i po niej zabrało mi "trochę" czasu. No nic, czas ów znalazłem i oto rozpoczyna się opis właściwy.

Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, jedno z najcieplejszych miejsc (i miast) w Polsce. Oto Legnica, takie całkiem miłe miasto na (z)Dolnym Śląsku. Nieopodal "nas" (taki mały patriota lokalny ze mnie wyrasta) znajduje się historyczna stolica Śląska, Wrocław. To taki mały prztyczek w nos czytającym ten blog (tak, akurat ;) ), "Ślunskim" separatystom.
Otóż z Legnicy wyruszyliśmy, tamże wróciliśmy. Bilans całkiem ładny, skoro dwa razy wylądowaliśmy w zaspie. Ale ja nie o tym!

Celem były Góry Izerskie, głównie zaś ich polska część. Czeska też jest śliczna, lecz... umówmy się, nie w taką pogodę. Lato, ciepło, rower, o tak. Żyć nie umierać (choć rzyć umierać już może, gdy ktoś niewprawny).
Po obowiązkowym zahaczeniu o Harrachov, nabyciu browiantu (czeskie piwo + część nabiałowo-mięsna), a także posileniu się smacznym (choć nie rwącym czterech liter) serem smażonym, wróciliśmy do Jakuszyc i postanowiliśmy zagubić się w bieli.

Moi drodzy, takiej pogody to dawno miastuchy nie widziały. Uwierzcie mi na słowo. Wszędzie biało, śnieg przynajmniej po kolana, temperatura poniżej zera, nic się nie roztapia. A z góry? Z góry zaś leciał sobie nowy śnieżek, ot tak, żeby nam za słodko nie było, aby na drugi dzień się ciężej wracało.
Chłopaki nawet myśleli o wypróbowaniu biegówek, lecz jakoś tak się zaoferowałem, iż poniosę większość browiantu. Ot, taki ze mnie kozak z pojemnym plecakiem. Wolałem poczłapać. A skoro człapać, to i się posilać różnymi delikatesami na "pitstopach", zwanych nieraz także "czekpointami". Wiecie, wymianę oleju trzeba było przeprowadzić ;). Jak widać na załączonym obrazku!


Uwierzcie mi, iż czasem dobra kurtka z użytym jako podpinka softshellem, ciepłe spodnie, dobre buty, chusta i gogle nie wystarczą. Trzeba się wzmocnić. Szczególnie, że wraz z przybywającą werwą wzmacniała się ciepłota ciała, robiło się gorąco, trzeba było się wietrzyć. A skoro się wietrzymy, to... o, a może mały łyczek na rozgrzewkę? Czuję przecież zimny wiatr ;).

Przyznam, że pod Samolot podchodziło się całkiem znośnie. Schodziło, rzecz jasna, równie dobrze. Szczególnie, że z niego do schroniska Orle już tylko w dół, Przez śnieg, gdzie buty zapadały się często ponad kostki, fakt. Był to również śnieg ubity - co powinno Wam dać do myślenia :). Prawdziwi faceci jednak się nie skarżą!

Nawet, gdy dochodząc do kolejnego schroniska, Chatki Górzystów, zostali przywitani śmiechem. "Jak tam, nie zapadliście się po drodze?". Ależ zapadliśmy! Lecz co to dla nas było ;).
Ech, Chatka Górzystów sama w sobie. Miejsce-legenda. Piękne w swojej surowości, wypełnione książkami (czuję się jak w domu!), z dobrą i tanią kuchnią, czeskim piwem za 6 złotych. Czego chcieć więcej?
Nawet mnie tam już poznają ^_^.

Ciężko było ją opuszczać, po miłym wieczorze i odrobinę przykrótkim noclegu. Szczególnie, iż na zewnątrz wyglądało o tak:


Droga powrotna zaś, ech... widoczność zerowa, ot taka śliczna, polska Arktyka. Zazwyczaj Hala Izerska obfituje w bogatą florę, w malownicze i łagodne widoki, w urozmaicony krajobraz. Tym razem zaś...

Poważnie, nie było widać nic! Cisza, pustka, jeno śmigający w te i wewte narciarze na biegówkach. Cóż więc my, biedne żuczki, mogliśmy uczynić? Przeć do przodu i czuć się jak polarnicy, ot co! Nie powiem, że było to nieprzyjemne. Nawet, gdy czuło się, że to już powoli koniec, wracamy do miasta, ciepła, cywilizacji. Pracy. Ech.

Czasem przydaje się łyk wolności. Trudno się z nim, jednak, rozstać.


Hmmmm... więc jak tam, do zobaczenia na szlaku ;) ?

M.

czwartek, 29 listopada 2012

Żydokomuna i inne takie niepolitycznie poprawne.

Nie miałem ostatnio pojęcia za opisywanie czego by tu się wziąć. Poważnie!
Moja ojczyzna, wespół z całym światem, zamieniła się w swego rodzaju kabaret.

Brunon K. chciał zbudować karbidówkę we współpracy z kilkoma agentami ABW, czy CBŚ, czy jak się tam teraz ta nasza pseud-agentura nazywa. Nim dołączył do grona terrorystów, złapano go po donosie żony (sic!), zaś nasi dzielni agenci pochwalili się tym na całą Polskę. Na świat już nie, gdyż to trochę wiocha, jaki kraj, taki terroryzm ;).

Morał zaś z tego wynika prosty: Zaufaj kobiecie, nie doczekasz wiosny.

W PSL zmieniły się władze, Pawlak odszedł. Niestety, nie na zieloną trawkę, pasać gęsi, czy inne żubery, jak ongiś taki dziadek z SLD. Pawlak wszak ludzkie panisko, musiał wpierw wygospodarować nagrodę dla wszystkich swoich podwładnych.
Dyć to gest na miarę... Kozakiewicza. W stronę każdego, z kogo ściąga się haracz zwany, z jakiegoś powodu, podatkiem.

Dalej. "Nasz" obecny budżet przewiduje 100 razy (sic!) większe wpływy z mandatów drogowych. Generalnie nazwałbym opieranie budżetu na czymś losowym i zależnym od łamania prawa przez obywateli za pomysł kretyński. Musiałbym jednak wtedy nazwać kretyńskim też pomysł NFZ'ów, które to przewidują, ilu obywateli zachoruje, a ilu zaś będzie leczonych. Oj, wybaczcie. Tak to przecież już działa, spóźniłem się.

Również "Pokłosie" rzuciło się pokłosiem na całą naszą elytę oraz inne lewackie i/lub pseudo-prawicowe grupy. Elita oczywiście bomba sobie na to, gdyż western o problemach etyczno-moralnych dwóch braci na zapyziałej, polskiej wsi (która to, jak wiadomo, w rzeczywistości jest zaawansowana i czysta jak łza), nie jest, jakby nie wysilić retoryki, obrazem POLSKI I POLAKÓW. Nie jest i nie będzie.
Niestety konieczność trąbienia o tym może ogłupić, czego doświadczył Stuhr młodszy, wypowiadając jakieś średnio mądre zdania o bitwie pod Cedynią.
A myślałem, że to tylko LPR'owcom stawał na ten temat :).

Tytuł dzisiejszy pije jednak do czegoś innego - do reakcji "Polaków" na wszystkie te powyższe sprawy.
Reakcja ta jest trudna do ujednolicenia, wiadomo.
Jedni z Brunona się śmieją, że niby wykształcony (niby doktorat z chemii ma), a nie potrafił profesjonalnej bomby zrobić. Inni zaś złorzeczą, że tuman nie zabił "Ryżego Żyda".
Powyższe określenie zasłyszałem zresztą dzisiaj, czekając na szczepionkę przeciwuczuleniową w pewnej legnickiej przychodni. Wypowiedziała je nierozgarnięta (sądząc po wymowie) starsza pani, która indoktrynowała znajomą o tym, kto Polską rządzi.

Nie wiem, czy wiecie, lecz żydokomuna ma się dobrze. Komorowski to wszak Żyd. Ukrywa się za szlacheckim nazwiskiem, ale Żyd. Mam tu też wrażenie, wtrącić sobie pozwolę, że głowie tej osoby słowo "Żyd" pisane było z małej litery. Żydy i komuchy to Palikoty, Pawlaki, Urbany (tu z komuchem trochę po drodze, w sensie cała ta ostatnia trójka to takie śmieszne lewactwo, w dodatku nie lubiące się nawzajem, więc jeszcze przez to bardziej groteskowe).
Wymienione powyżej osoby zabijają Polskość, honor i ojczyznę, Boga zaś już dawno ukrzyżowali (niewykształconych ateistów odsyłam do książek historycznych, pseudo-katolików za do Nowego Testamentu).

Ręce mi opadły, ale nie miałem siły, by wstać i kazać się wariatce zamknąć. Pewnie cierpiała na demencję, zaś mózg wyprało jej pewne radio.

Dodatkowo zaś, jako osoba anty-lewicowa, więc, siłą rzeczy, raczej prawicująca (i nie, PiS nie jest prawicowy i nigdy nie będzie), uważam, że każdy ma prawo wierzyć i głosić takie poglądy, jakie ma ochotę.
Wierzyć w to i głosić, o ile robi to w sposób cywilizowany.

Tym właśnie prawica różni się od lewicy, że mówi wyraźnie: my wiemy, że ludzie są różni i my chcemy, aby każdy miał takie prawa, na jakie zasłużył. Lewica zaś chce ludzi ujednolicić, sprowadzić do wspólnego mianownika i pozbawić różnorodności.

Powiedzcie mi moi mili, gdzie byście woleli mieszkać? Tam, gdzie możesz głosić dowolne poglądy i mieć swobodę wyznaniową, decyzje zaś podejmować podług indywidualnej etyki i moralności...
Czy też w państwie, gdzie czegoś większość (albo i mniejszość nawet) zabrania reszcie, gdzie głosić możesz tylko "słuszną wersję"?

Ja chciałbym żyć w takim, gdzie mogę powiedzieć wprost: tamta kobieta była kretynką (i pewnie dalej jest, czasu raczej nie miała, by się zmienić).
Głupi są także lewacy z polityczną poprawnością.
Głupi są pseudo-prawicowcy, którzy uważają, że ksenofobia jest OK. Nie żeby przy okazji wykształcona część Murzynów mieszkających w Irlandii nie wstydziła się za "świeżych" imigrantów z Afryki. Którzy zresztą nie zachowują się dużo gorzej od plebsu z Polski, rozróżnianych tam od Polaków mianem "Polaczka" (Polack, a nie Pole). Taka scenka rodzajowa, oparta na doświadczeniach własnych.

Wreszcie i ja jestem głupi myśląc, że napisanie tego może coś, lub kogoś zmienić.
Lecz kim byłbym, gdybym nie spróbował?

M.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Fiord marzeń

Panie i panowie, nim zacznę na dobre, polecę serdecznie http://www.argumenty-portal.blogspot.com
Nie będę pisał, co i dlaczego tam mi się podoba. Nazwa owego portalu to Argumenty, zachęca on zaś do myślenia i poznawania. Czy potrzeba innego argumentu, by tam zajrzeć? Nie sądzę :).

Wszystkie (ewentualnie) zmartwione posuchą na tym blogu osoby przepraszam równie serdecznie, jak serdecznie polecam powyższy portal.
Zebrało mi się na stare lata na małe szaleństwo i jestem w trakcie kursu prawa jazdy. Szkolenie za mną, test wewnętrzny zdany. Teraz tylko 30 godzin jazdy i zobaczymy co dalej. Na wiosnę zaś egzamin prawa jazdy na motor, marzy mi się jakiś chopperek, czy inny cruiser. Niestety nie Harley, tam się za samą markę dopłaca 50 tysięcy... podczas gdy jakiś przeciętny chopperek to 4-5 tysięcy (a przynajmniej tak twierdzi Nasz Nowy Złoty Cielec, Carre... tfu, znaczy allegro.pl :) ).

Dzisiejszy wpis jest bardzo melancholijny. Pozytywnie, rzecz jasna. Taki z Gorillaz w tle, z:



Macie może takie miejsce, które na zawsze wyryło Wam się w pamięci? Wasze własne, prywatne Wzgórze Melancholii? Pozytywnej! Rzecz jasna ;).

Dla mnie jest to brzeg pewnego anonimowego fiordu w Norwegii.
Bardzo zresztą dziwna z nim sprawa. Nie chodzi o cały fiord, tylko o jego drobny skrawek. Taki prywatny kawałek nieba, którego nigdy nie pozbędę się z pamięci. Zresztą, nie mam zamiaru tego czynić. Moje intencje są dokładnie przeciwne. Nigdy tego nie zapomnieć.

Najśmieszniejsze jest to, iż miejsce te znalazło nas na równi z byciem przez nas odnalezionym. To trzeba było widzieć, cztery ździebko zmachane osoby, szukające dobrego miejsca na rozbicie namiotu i... nagle zwiadowca M. wskazuje ręką: "Patrzcie!". I już widzę to w naszych oczach, swój własny zachwyt, odbity i zwielokrotniony.


Też to widzicie? Jak z bajki :). Niemal jak domek. Te kolory, ech zdjęcie tego nie oddaje. Ta cisza, ta magia, która od razu złapała mnie za serce.
Po lewej były jakieś opuszczone domki letniskowe, ale my szliśmy właśnie tam.
Pamiętam, że rzuciliśmy plecaki, wyjęliśmy aparaty (dziewczyny wyjęły, faceci nieśli cięższe rzeczy, hehe). Chyba z godzinę snuliśmy się tak, chłonąc atmosferę tego miejsca.


Kilka dni wcześniej kupiłem sobie w Bryggen (piękna dzielnica Bergen, zabytek UNESCO) ręcznie wykonaną fajkę. Pamiętam, jak smakował mi wtedy tytoń (kto mnie zna, wie, że papierosów nie lubię!). Nie chodzi nawet o to, że był dobrej jakości.
To miejsce samo w sobie było dobre, mimo kilku ciekawych w konsekwencjach zajść :).
Oj, zdarzyło się, że ktoś się skąpał w ubraniu we fiordzie (nie z własnej woli!).
Możliwe nawet, iż byłem to ja...


Na koniec dnia, jednak... został już tylko spokój. Nie jestem pewien jaki ten nocleg miał długofalowy wpływ na resztę, ale mnie to zmieniło - być może nie jakoś diametralnie, ale bardzo pozytywnie.
Wtedy też uświadomiłem sobie, że takie miejsca, choć rzadkie, są na całym świecie.
Także w Polsce, a konkretnie na moim (z)Dolnym Śląsku :).

Gdzie? Dla każdego są gdzie indziej, wiadomo.
Najważniejsze, że jeżeli o tym pomyślimy, jeżeli to poczujemy, to może nas to zmienić. I to na lepsze, rozwinąć.

A czy nie o to chodzi w życiu? Aby, nieważne kiedy i gdzie, móc spojrzeć za siebie i uśmiechnąć się. Później zaś spojrzeć do przodu i poczuć siłę.

Naszą prywatną moc :).

M.

niedziela, 28 października 2012

Kilka słów nie o dziennikarstwie.

Cóż, post ten miał zawierać kolejne słowa i przemyślenia powiązane z dziennikarstwem, lecz znowu się z tego nie wywiążę. Wymówek mam kilka, a jakże.

Po pierwsze i w sumie najbardziej merytorycznie - nie ma po co dalej się tutaj rozpisywać na ten temat. Jak dziennikarstwo w Polsce i na świecie wygląda, każdy widzi.

Po drugie mam pełno spraw na głowie. Praca, projekt z Unii Europejskiej (czyli druga praca), kurs na prawo jazdy (w końcu się obudził, stary koń, heh) i różne takie towarzyskie sprawy. Nie było kiedy spokojnie usiąść i przelać myśli na cyfry.

Po trzecie zaś... nie mam dzisiaj absolutnie głowy do niczego. Czeka mnie przynajmniej tydzień melancholii i to w najlepszym wypadku.
Tak to bywa, kiedy nagle wszystko traci barwy, smak i zapach.
Cóż, przez jakiś czas będzie tak ze mną.

W sumie śmieszna sprawa, prawda? Każdy postrzega szczęście inaczej, dąży do niego inną drogą, inaczej sobie ten cel wyobraża. Nie zaprzeczę, że u mnie to sama droga jest szczęściem, więc zdarza się, że nagle budzę się z ręką w nocniku.
Jest tak, gdy zdaję sobie sprawę, że zapędziłem się w kozi róg. Rozglądam się i widzę, że nagle to, co miało być tymczasowe i służyć czemuś w bliższej, lub dalszej przyszłości, teraz staje się miałkie i bez znaczenia.

Oto słyszę, jak w popiół
przemieniam się i kruszę.
I coraz mniejszy ciałem,
wierzę we własną duszę.


Tak to właśnie bywa, gdy po raz kolejny zdaję sobie sprawę, że z otaczających mnie rzeczy nic tak naprawdę mnie nie interesuje. Tak wiele robię z przyzwyczajenia, lub z przymusu. Czy też z wygody.
A przecież tak naprawdę nie istnieje nic, poza tym co oddziałuje bezpośrednio na moją duszę. Nawet jeśli reszta jest namacalna, osiągalna i "rzeczywista", to są o tylko przedmioty, wcale nie niezbędne ułatwienia... lub przeszkody.

Także w moim życiu nadszedł czas na kolejne wypośrodkowanie siebie i swoich priorytetów. Być może także - na zastanowienie się, czy mam jakieś, bądź czy warto je mieć. Przyznaje się i przed Wami i przed samym sobą, że boję się tego.
Boję się, że za każdym takim razem zostaje mnie coraz mniej i coraz mniej mi zależy.

Oczywiście, że moje wnętrze się wzbogaca. Temu nie zaprzeczę. Jednak myślę, że to wzbogacenie zbyt introwertyczne, żeby wyszło mi na dobre.
Czasem chciałbym być zwykłym prostakiem i nie mieć rozterek duchowych.
Na szczęście szybko wtedy dochodzę do siebie.
Nie zamieniłbym mojej zwichrowanej duszy i poszarpanej nadziei na nic innego.

Pozdrawiam więc całą resztę Wędrowców, tyle jeszcze drogi przed nami, nim okaże się, czy mieliśmy rację, czy pobłądziliśmy na amen.

M.

czwartek, 18 października 2012

Czwarta w(ł)adzia.

Dziennikarstwo to piękna rzecz.
Napisawszy te słowa, rzecz jasna, musiałem sam siebie spoliczkować. Nawet gdy przed samym sobą, a i przed Wami, mówię jasno: był to sarkazm.

Gdy myślę: dziennikarz, nie staje mi (khem khem) przed oczami obraz Kubusia ze "Złego" Tyrmanda. Niestety! Czasy nie te. Misja, powołanie i miłość do języka, o! Bezpowrotnie utracone ideały.

Włączam kochaną naszą TVP (nie mam serca wyrzucać telewizora, a czasem w kablówce coś się znajdzie na oglądanie przy obiedzie) i słyszę co... "tą sprawę".
No i szlag mnie trafia. Niedouczony patafian (czy patafianka; mamy równouprawnienie, kobiety też mogą być głupie!) nie potrafi się nawet wysłowić w ojczystym języku.
Co gorsza, nie tyle nie potrafi, co nie chce mu się.

Naprawdę nie chciałbym znęcać się nad tymi "harującymi" w pocie czoła przodownikami pracy, tytanami umysłu i znawcami kultury... stop. Za dużo sarkazmu.

Powiem Wam szczerze, od dziennikarzyków nie wymagam już nawet rzetelności, czy przekazywania w sposób przejrzysty i ciekawy informacji na tematy ważne, a nie sensacyjne. Wymagam od nich tylko jednego: żeby niebo nie zwaliło im się na głowę.
Niestety, za późno na to. Zwaliło im się (no dobrze, nie wszystkim, są chlubne wyjątki) i pozbawiło umiejętności poprawnego posługiwania się polszczyzną.

Żeby to tylko chodziło o telewizję. Wielokroć pismaki popełniają morderstwa na papierze, a jak nie na papierze, to po prostu na słowie pisanym.
Choć mam ostatnio straszne urwanie głowy przysiadłem dzisiaj do parakultury z czystego przypadku.

Lubię czasem odmóżdżyć się. Onety, o2 i inne takie popierdółkowe portale internetowe (nie mylić ze z dużymi luźnymi gaciami) wielokrotnie dostarczają mi taniej, acz przedniej zabawy. Utwardzają mnie też w przekonaniu, że dookoła jest tak dużo głupszych ode mnie istot, że faktycznie nie mogę być zwykłym przeciętniakiem.
Nieźle to podnosi samopoczucie, a i (w miarę zdrowo) buduje ego.

Dzisiaj jednak... słuchajcie tego.
onet.pl
Wiadomo, że tylko o szczebel wyżej poziomem od o2, generalnie jedyne co tam jest ciekawego, to wiadomości ze świata. Mało w nich komentarza. I dobrze, internetowe pismaki to najgorsze, co może spotkać ludzkość.

A nie? Patrzcie! Każdy idiota może założyć bloga, komentować, popisywać się malkontenctwem i wychodzić na nadętego bufona.
Dobrze, że ja taki nie jestem ;).

Przejdźmy do sedna, owej kropli przelewającej czarę goryczy.

Mały cytat ze strony głównej:

Najpewniejsza metoda antykoncepcji. Dla kobiety, która nie chce mieć (więcej) dzieci jest najmniej inwazyjną i najpewniejszą metodą antykoncepcji. Ale mężczyźni mają do stracenia najwięcej...

Chodzi o wazektomię. http://pl.wikipedia.org/wiki/Wazektomia - oczywiście polecam angielską wersję hasła; polska jest... uboga

Zacznijmy od tego, że najpewniejszą metodą antykoncepcji jest celibat. No, wybaczcie, tego się przebić nie da.
Mówienie także, że jest to najmniej inwazyjna metoda antykoncepcji dla kobiet, to jak powiedzieć, że dla mężczyzny najmniej inwazyjna jest dopochwowa spirala.
No... wiecie... mężczyźni nie mają pochwy. Z tego co mi wiadomo, żadnemu nie sprawdzałem, może żyję w innym świecie?

Nie będę negował (z doświadczeń swoich oraz osób mi znanych), że mężczyźni są wygodniccy. W sumie uznajemy niemal tylko prezerwatywę albo tabletki (oczywiście brane przez kobietę).
I co? Źle? Ano nie.
Ale antykoncepcja to coś, co można odstawić, co można przestać stosować. Wazektomia jest permanentną formą kontroli urodzin. Dobrze przeprowadzona jest nieodwołalna.
Nie ma zmiłuj, już zawsze postrzelasz ślepakami.

Czy więc to mężczyzna traci najwięcej? Chyba nie. Znowu, popierając się wywiadem środowiskowym, stwierdzam dobitnie - wśród moich znajomych panuje święte przekonanie, że "gumka" to jednak nie to. Jest to, jakby nie patrzeć, wypowiedź ze strony obu płci, więc "szanowne" feministki mogą "mnie skoczyć" ;).

Otóż w przypadku wazektomii traci para. Dwoje ludzi, którzy już nigdy nie będą mogli mieć ze sobą dzieci. Chyba, rzecz jasna, że zamrożą sobie kilka "strzałów" i później zapłodnią się in vitro. A pewnie, czemu nie?
Jednak strata jest po dwóch stronach i tego nie da się wywinąć ogonem.

Mała sprawa, błaha w sumie, prawda? A jednak tak działają dziennikarzyki. Wypisują dyrdymały, nie myśląc nawet, czy to co Bogu ducha winni ludzie będą czytać jest prawdą, czy też nie.
Najczęściej okazuje się, że nie.

Nasza czwarta władza to właśnie taka pani Władzia. Niedouczona, pretensjonalna i dość prymitywna. We mnie wzbudza pogardę, gdyż jej bożkiem jest oglądalność, bądź misja propagowania danej pseudo-idei.

Lecz o tym drugim następnym razem, na dziś już starczy tych wynurzeń ;).

Dobranoc!

M.

czwartek, 4 października 2012

Biurokracja, a człowiek

Rozbroiło mnie ostatnio kilka rzeczy.
Niektóre pozytywnie, jak chociażby przedłużony wyjazd w góry, przełamany szlajaniem się po Wrocławiu. Oj, trzeba jakoś dwudziesty-ósmy rok życia uczcić, a jak lepiej, niż w złotych, jesiennych Karkonoszach? Zejście czerwonym szlakiem ze Śnieżki dołączyło do grona najlepszych wspomnień w życiu.
Między innymi dlatego, że przeżyłem, a mam swoisty lęk przestrzeni. Kto zaś tamtędy schodził, wie, o co chodzi. Istna masakra i tyle. Kozica by się ze strachu potentegowała :).

Ale ja nie o tym. Chociaż... nawet i tam spotkaliśmy się ze zwykłą, ludzką tępotą.
Pewna niezbyt rozgarnięta pani (na wyrost pisane) w pewnej pizzerii w Karpaczu, nie była w stanie objąć małym rozumkiem tego, że ktoś chciałby ot tak, wymienić sobie jakiś składnik na pizzy na inny. Za dopłatą, owszem. Ale zwykła wymiana? Bójcie się Boga, kto takie herezyje wymyśla?! Pewnie jakieś studenty i inne wagabundy :).
Przynajmniej sama pizza (choć inna niż chcieliśmy), była ze wszech miar pyszna. Wybitne ciasto - mała reklama, chodzi o Diabolo, czy tam Diavolo, nie pamiętam dokładnie. Polecam, ale za nic nie dawać napiwków.

Cóż tam dalej? Pierdoły z cyklu "pracował Pan u nas przed chwilą, ale niestety nie wiemy niczego o Panu, więc proszę jeszcze raz napisać oświadczenie, że pracował Pan u nas w ubiegłym roku". Przesadzam jeno odrobinę, przyjmowanie do pracy, tak w 100% legalnie i tak dalej, to musi być jakiś koszmar dla pracodawcy.
"Tony papierów, tony analiz". A przede wszystkim te druki, druczki, pierdoły.

Ludzie! Toniemy w bezsensownej kupie papierzysk. Biurokracja robi z nas idiotów, którzy nie potrafią i nie mogą myśleć inaczej, niż w odbiciu z szablonu.
Ja rozumiem, wolna Amerykanka i pełna swoboda to gwarantowany burdel. Obecnie, jednak, biurokracja rozszerza się cały czas - i to tylko po to, by urosnąć w siłę. By dać "miejsca pracy", a więc, by zabrać czas i pieniądze tym, którzy woleliby tych wszystkich pierdół uniknąć - i mieć święty spokój.

Ktoś mógłby powiedzieć (siema Radzio ;) ), że oto Polska właśnie. Nic bardziej mylnego! Cała Unia Europejska dąży do tego. Odhumanizowanie, zamienienie w numerek, w jednostkę pracującą, czy tam fizyczną. Przecież to już nie człowiek.

Sprowadzają nas do płatnika, podatnika i idioty. Ale, przecież tak trzeba. Co nie?

Słyszę to często powtarzane, jak mantrę. Trzeba mieć pieniądze.
Trzeba robić karierę. Trzeba piąć się w górę!
Trzeba wygrać w wyścigu szczurów!

Tylko, że... wiecie co? Ten, kto wygrywa w wyścigu szczurów, dalej pozostaje szczurem. A ja wolę zostać z boku i cieszyć się życiem.

Czego i Wam życzę!

M.

środa, 26 września 2012

Morloków pokłosie.

Dziś niespecjalnie był czas na głębsze refleksje - ot, siedzenie od rana w poczekalni (dwie książki, na zapas), drzemka, obiad, ponowna wizyta, tym razem już, na szczęście koniec. Miła niespodzianka w postaci czyiś odwiedzin. No i w sumie tyle, cały dzień przeleciał. Druga część nawet bardzo miło, ale ja nie o tym.

Znowuż spotkałem morloków! Tym razem już bardziej zaawansowanych, starszych. Ja tego nie rozumiem, moi drodzy. Wszystkie poczekalnie wypełnione są ludźmi, którzy nudzą się jak mopsy. Wszystkie poczekalnie w Polsce, a pewnie i na całym świecie.
Jeżeli poza Ziemią istnieje jeszcze jakieś życie, to pewnie i u nich ludzie w kolejkach się nudzą.

Więc czemu, powiedzcie mi, nie ma dżemu? Tfu, znaczy: czemu znowu tylko ja miałem książkę? Przecież to jest... chore. Nawet ludzie którzy czekali tam ze mną rano (nie tak trudno jest zapamiętać kilka z kilkunastu twarzy), nie poszli po rozum do głowy i nie przynieśli ze sobą... niczego. Przecież oni nawet nie bawili się komórkami. Siedzieli, czasem wymienili kilka słów. Generalnie jednak, banda zombie.

Prawie się bałem, że rzucą się na mój mózg. W końcu pracował, więc musiał smakowicie pachnieć!

Sytuację uratował i skomplikował pewien pan, który, co prawda, nie spodziewał się kolejki (hurraoptymista ;) ), lecz szybko zlokalizował na stojącym tam stoliku stertę czasopism. I to nie syfu pokroju "Twój Styl", lecz całkiem rzeczowego i konkretnego czasopisma "Angora" (jak ktoś nie wie - zbiór co ciekawszych przedruków z poprzedniego tygodnia + artykuły własne).
Dwie osoby, z dość głupimi minami, sięgnęło również po ową makulaturę. I to tyle.
Wyobrażacie sobie?

Kilkanaście osób (+ dobre parę, które już wcześniej wyszło), jednak książka, trzy czasopisma (dwa czytane, jedno tylko przeglądane - zapewne zbyt mało obrazków).

Można zżymać się, że młodzi nie czytają. Hulaj dusza, niechże zajmują się jakąś inną ambitną gałęzią kultury. Filmy? OK, czemu nie. Też zdarzają się wartościowe. Sam Internet to kapitalny temat na cały cykl wywodów (zwanych potocznie wynurzeniami, bądź wypocinami, he he). Czytanie to coś, co powinni zaszczepić dorośli. Rodzice. Nauczyciel może zachęcić, lecz czym skorupka za młodu nie nasiąknie, tym większa szansa, że na starość będzie trącić głąbem.

Niestety, mamy w kraju morloków, pozwalających wychowywać się nowym morlokom. Dlatego proszę, bardzo uniżenie zresztą: zawsze i wszędzie namawiajcie znajomych, sąsiadów i rodzinę do poszerzania horyzontów. Nie mówię tylko o książkach (pragmatyczny dorobkiewicz ma taki eskapizm za godny pogardy, trudno). Ale dobry film, teatr... ba! Nazwanie tego, co leci w radiu badziewiem i przedstawienie alternatywy. Może i nie jest to wyjście dyplomatyczne, lecz w końcu mamy wolność słowa, jo?

Skorzystajmy więc z niej. Ja korzystam :). I najchętniej wprowadziłbym plan trzyletni pod hasłem "Matoły do stodoły!", lecz obawiam się, że pozostaję tutaj w mniejszości. Cóż, mniejszość wcale jednak nie musi być cicha i niesłyszalna.

Pokażcie światu, że literatura i inne oblicza sztuki to coś, co warte jest poświęcenia czasu, a nawet i zachodu. Miarą cywilizacji jest nie to, ile energii wyciśniemy z kilograma danej materii, lecz jak podchodzimy do naszego miejsca w świecie, jak przeżywamy każdy dzień i jak odnajdujemy się na tej drodze ku nieznanemu.

Nie bądźmy więc ani morlokami, ani elojami.... ejolami... cholera, znajdźmy złoty środek. Chociaż tak dla siebie. I dla bliskich. Naprawdę warto, daję słowo!

M.

poniedziałek, 24 września 2012

Polskie morloki.

Uciąłem sobie ostatnio pogawędkę z mamą, polonistką (dla tych co nie wiedzą; ważna informacja). Rozmowa dotyczyła sztuki ogółem, a literatury w szczególności, była zaś pokłosiem artykułu dziennikarza Wyborczej, który popełnił w swoim życiu też kilka powieści, a przynajmniej książek.
Z artykuł ten, a więc, z konieczności, i rozmowa, dotyczył pewnego smutnego faktu. Wedle badań jakiegoś OBOP-u, czy podobnego tworu, ponad połowa Polaków nie sięgnęła w ubiegłym roku do książki. Co gorsza, nie zamierza.
Sam artykuł jakiś nowatorski nie był, ot, modnie wyśmiewał obecnego premiera (co miał dziadka w Wermachcie), iż ten woli grać "w gałę", niż zabrać swoich ministrów do księgarni.
Jako mnie samego to nie dziwi, w końcu sam bym bydła na salony nie prowadził. A i jaki pasterz, każdy widzi :).

Urzekło mnie jednak odwołanie do H. G. Wells'a i jego podziemnych morloków, zafascynowanych maszynami, wypaczonym postępem i tym co przyziemne, odrzucające piękno i to, co nie praktyczne. Żerujących zaś na ejolach... uhmmm... a może elojach? Dokładnie nie nazwy pamiętam i poprawę obiecuję, fakt, że żerowali w sposób bardzo bezpośredni (kanibalizm), zaś te, niegdyś bratnie, istoty, ze wszech miar przypominały niewykształcone dzieci, naiwne i nie potrafiące współpracować. Łatwe do zmanipulowania, by nie rzec, wypasu.
Obie grupy zaś nie czytały. I jedne i drugie były na to, na swój sposób, za głupie. Choć jedne z wrodzonej już niemalże indolencji, drugie zaś z powodu świadomej ignorancji, odrzucenia takich wartości.

Czemuż to mi przyszło do głowy, czemu o tym właśnie piszę? (świadomie używam tu czasu teraźniejszego, gwoli ścisłości)
Otóż siedziałem sobie dzisiaj chwilę niedługą w pobliskim centrum medycznym. Bywam tam w miarę regularnym gościem, ot, takie sprawy alergika.
Tym jednak razem zagnały mnie tam sprawy medycyny pracy. Wiecie, te badania i inne duperele. No i oba typy wizyt miały pewną wspólny mianownik.
Zawsze, ale to zawsze noszę ze sobą książkę.
Zdziwilibyście się, jak rzadko widzę kogokolwiek, kto by czytał, czekając, razem ze mną. Zrozumiem osoby czekające razem, zawsze można porozmawiać.
Lecz reszta? Siedzą, bądź stoją, mina cierpiętnicza, bądź chociaż znudzona, przygarbieni, puste spojrzenie. Tragedia, powiadam.

Tak samo było dzisiaj. Małym wyjątkiem było to, że cała poczekalnia była wypełniona młodzieżą szkolną i studentami, co mi trochę szyki pokrzyżowało, gdyż mogłem się tylko zarejestrować na jutro. Nic to. Chwilkę poczekałem (czytając "Ptaśka" - tak, tak, cicho, nadrabiam), nie omieszkałem jednak przyjrzeć się bacznie otoczeniu.

W poczekalni znajdowało się, poza mną, kilkanaście osób. Trzy dziewczyny zawzięcie między sobą trajkotały. Fair enough. Wizyta u dermatologa też ciekawa sprawa. Akurat średnio mnie interesowało, gdzie jedna z drugą mają krosty, ale to już insza inszość.
Prawdziwy problem leżał w tym, że byłem absolutnie jedyną osobą z książką.
Nie było wyjątku. Nie wiem, czy to pokłosie tego, że można "bawić się komórką", czy też brak doświadczenia w kwestii przebywania w słynnych "życiowych" kolejkach.
Tak, czy inaczej, ja od niepamiętnych czasów nie lubię marnować ten sposób czasu. Lubię się polenić, mieć czas wolny, nic nie robić. Bezczynność jednak... jest dla mnie męcząca, uciążliwa. Nie potrafię tak, słowo.

Na szczęście jako osoba do rejestracji byłem poza kolejką, szybko więc opuściłem naszą osowiałą gromadkę morloczków. Gnębi mnie jednak pewna myśl - czy był to przypadek, czy te osoby naprawdę nigdy nie sięgają po książkę?
Jeśli zaś prawdziwa jest ta druga opcja, to czy zamiłowanie do kultury mogą odnaleźć w cyfrowym świecie? Wiadomo, że ona tam jest. Internet (i peryferia) jest jednak strasznym śmietnikiem. Czy na pewno mogą trafić na to, co wartościowe?

I, co gorsza, czy chcą?

M.

niedziela, 23 września 2012

Podwójna reaktywacja (po raz n-ty)

Powrót do parakultury odkładałem od bardzo, bardzo dawna.
Cóż, "odkładałem", to dość nieszczęśliwe wyrażenie. Dojrzewał on we mnie, powoli i nieśpiesznie. Po prostu to, co popchnęło mnie do założenia tego bloga, przygasło. Nie zniknęło, broń Światłości. Ot, blog ów stracił świeżość i nie zawierał już tego, co chciałbym w nim przekazywać.
Potrzebowałem odpocząć, stąd milczenie.

Parakultura powraca więc, na kilka dni przez kolejnymi urodzinami. Moimi, nie jej, rzecz jasna :).
Czy odzyskałem świeżość i czy będę potrafił pisać przyjemne, odpowiednio zgryźliwe, lecz jednocześnie pozytywne teksty? Mam nadzieję.
Właśnie ta pozytywność jest tym, czego brakowało mi w ostatnich tekstach, bądź gdy myślałem, czy o czymś nie napisać. Powiem Wam, drodzy czytelnicy, że nie lubię wylewać jadu. Niestety zaś, wiele ze spraw, o których słuchać na co dzień, nie pozostawia nic innego.

Dlatego też dzisiejszy wpis traktować będzie o pewnym zjawisku, dzięki któremu takie pojęcie, jak (moja) parakultura w ogóle istnieje. Zjawisko owe zaś nosi miano Dead Can Dance (nie mylić z You Can Dance!). A cóż to takiego? – być może ktoś zapyta. Wujek Wiki zaś służy odpowiedzią:

(jest to) brytyjsko-australijska grupa muzyczna prezentująca alternatywne spojrzenie na world music, z wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard[2]

Ot i tyle. Zespół ten zakończył działalność w 1998 roku, kapitalną płytą Spiritchaser, by niedawno odrodzić się, jak Feniks, własnym Anastasis. Odrodzić się, to dobre słowo, gdyż brzmią dokładnie tak, jak brzmieli niegdyś. Jakby te 14 lat ciszy było tylko kontemplacją, krótką pauzą w muzyce, która gra w ich duszach.
Moi drodzy, zapraszam w moją własną wycieczkę po tym, czym jest Dead Can Dance; po zjawisku, które re-definiuje wiele pojęć, dotykając bezpośrednio tego, co ulotne, duchowe i metafizyczne. A także niezaprzeczalnie piękne w ten kruchy, niekomercyjny sposób. Moja muzyczna ikona parakultury...

Jak sam Brandon śpiewa w otwierającym płytę utworze:
We are the children of the sun, our journey's just begun.

Tak, ich podróż dopiero się zaczyna, gdyż, podobnie jak i dla mnie, to podróż jest ważna, a nie cel. Podróż zaś zaczyna się codziennie na nowo. I tak ich muzyka towarzyszy mi już od dobrych kilku lat, w szczęściu i smutku. W domu i w podróży, cały czas jednak w sercu i w duszy.
Nie jestem pewien, czy będę potrafił opisać, jak bardzo ewoluuje we mnie sam odbiór ich utworów i ich przekazu. Tkwi w nich prawdziwa magia. Taka magia słów, dźwięków i aury.
Chyba ta ostatnia przemawia do mnie i działa na mnie najbardziej.
Wystarczy czasem, że zamknę oczy, by pojawił się we mnie obraz powiązany z jednym, lub drugim utworem. A też inaczej – stojąc gdzieś, w lesie, nad rzeką, czy też w górach, potrafię przypomnieć sobie jeden z ich utworów.
Ta muzyka przeniknęła mnie na wskroś, stała się częścią mnie. Po części wręcz stworzyła mnie, uczyniła ze mnie tego, kim jestem. To z niej, bezpośrednio z niej narodziła się parakultura.
Fakt, że ta idea wzrosła na podatnym gruncie. Zawsze byłem estetą, zawsze fascynowała mnie sztuka, piękno i poszukiwanie odpowiedzi, doznań, myśli.
Jednak dopiero Dead Can Dance pobudził to ziarno, które zakiełkowała we mnie literatura. Ot, takie uzupełnienie, gdyż człowiek bez różnorodnych bodźców nie ma szans na rozwój. Ja zaś nie mam zamiaru przestać się rozwijać. Górnolotny plan, cóż, lecz czasem bywam ambitny :).

Wróćmy jednak do ich nowej płyty. Zapraszam do mojej prywatnej i osobliwej minirecenzji. Mam nadzieję, że nią nie zanudzę!

Nim jednak zacznę, polecam puścić w tle następujący utwór - http://www.youtube.com/watch?v=J6aQEFzB3zQ a więc otwierające płytę Children of the Sun. Można dalej przy tym czytać, lecz nie radzę. Lepiej zamknąć oczy i się wsłuchać. Bądź znaleźć słowa tego utworu, by łatwiej zrozumieć, czym i dlaczego otwieramy płytę.

Przede wszystkim podkreślam, że ich nowa płyta nie jest wielkim krokiem naprzód, tak samo jak niczym przełomowym nie była ich pierwsza płyta. Z początku byli, jak to ładnie określono na wikipedii, dark independent. Wiecie, takie około-gotyckie granie. Przyjemne, ciekawe, intrygujące, a nawet i dość żywe (kto nie wierzy, tego odsyłam do The Trial http://www.youtube.com/watch?v=DggPe4KaD_c ).
Zmieniali się zaś z płyty na płytę, jednocześnie (i paradoksalnie) od drugiej pozostając tacy sami. Nie na darmo pojawiło się wśród osób zorientowanych określenie 'oni grają jak Dead Can Dance'. Potrafili zrobić... wszystko. Grali (grają!) muzykę z całego świata. Sięgali do brzmień egzotycznych, arabskich, irlandzkich i w zasadzie wszystkich innych. Płyta z 1998 roku, Spiritchaser, była niesamowicie szamańska, inspirowana etniczną muzyką Afryki.
Co więc ja znalazłem w DCD?
Przede wszystkim ich karnawał, a raczej pożegnanie z nich. Utwór tak pięknie nostalgiczny, że może być jednocześnie oswojeniem się z koncepcją śmierci, jak i kołysanką, dodającym otuchy i mówiącym o pięknie świata kocem, oddzielającym od wszystkiego, co zmęczyło nas w danym dniu.



Nie wiem jak opisać ten utwór słowami i pojęciami innymi, niż "doskonały", "kompletny", "magiczny", "hipnotyzujący".
Cała jego aranżacja, brzmienie, słowa, nawet teledysk... przepiękne i składające się w coś większego. O, właśnie tego szukałem. Jego suma jest większa, niż części składowe. Można go rozbierać na części, analizować i szukać w nim geniuszu. Jednak ów geniusz jest wszędzie, pomiędzy i jest nieuchwytny. Spotkać i znaleźć można go dopiero patrząc na całość, słuchając nie tylko uchem – też i duszą.

I właśnie... tutaj dochodzimy do sedna mojej minirecenzji. Muzycznie Dead Can Dance nie zmieniło się. Nadal są sobą i nadal trzymają poziom. Wielu ma im to za złe. Chcieli czegoś nowego. Lecz to jest jakby... zarzucać Paganiniemu, że to kapitalnie, iż wymyślił granie na skrzypcach niemal na nowo, ale teraz czekamy na coś nowego.
To nie tak, moi drodzy. Dead Can Dance to coś, co narodziło się w duszach pewnej dwójki, lecz co dojrzewa i kiełkuje w nas. Nie wiem, jak Wy, ale ja czuję się tutaj... instrumentem.
Tak jak Brandon i Lisa jestem owym dzieckiem słońca, którego podróż dopiero się rozpoczyna. Tak jak i przez nich, tak i przeze mnie muzyka płynie i przedostaje się dalej. Kształtując mnie i świat.
Nie chciałbym, by to się zmieniło, zaś zbytnie eksperymentowanie mogłoby do tego doprowadzić.

Tak jak kiedyś Karnawał się zakończył, tak teraz rozpoczyna się na nowo. Inny, a jednak taki sam. Piękny i współtworzony przez to, jak go odbieramy.
To jest coś więcej niż rozrywka, coś więcej niż muzyka, coś więcej niż zwykła sztuka. To jest czysta parakultura, wykraczająca poza ramy, poza bariery, poza rzeczywistość.

Oto czym jest dla mnie Dead Can Dance.

A czym jest, lub może stać się dla Was? Odpowiedź można znaleźć tylko w jednym miejscu.
W Was.

Al'diel sha'la ;)

M.

wtorek, 12 czerwca 2012

Nie o EURO

A przynajmniej, nie w zasadniczej części wpisu.
Wiadomo, że rzetelność dziennikarska (ach, ten mój przeuroczy sarkazm) wymaga ode mnie poświęcenia tematowi kilku słów.
Zacznijmy od tematu bliskiego memu sercu, czyli tematowi cycków, domyślnie - ukraińskich. Otóż w ostatnim poście rozpisałem się na temat krasnych biustów ukraińskich feministek. Niestety, spotkał mnie srogi zawód. W ostatnich manifestacjach udział wzięły niewiasty raczej średnio ciekawe. Pal licho twarz, wiadomo, że wychodziła z nich złość. Złość na co? Nie wiem. Szczerze wątpię, żeby na Ukrainie mafia robiła regularne łapanki i zmuszała tamtejsze dziewuchy do nierządu.
No a co feministkom do cichodajek? To tak, jakby kury domowe protestowały przeciwko 'kobietom sukcesu'. I jedne i drugie mają nie po kolei w głowie, więc nie pozostaje nic innego, jak plasnąć się w czoło i oglądać mecze. Albo i nie, jak kto woli. Na tym polega wolność :).
Także Fe-menki mogły nawet mieć dobry pomysł na swój protest.
- Patrzcie - zdają się mówić - u nas wcale nie takie ładne kobiety, nie ma po co seksturystyki uprawiać.

No, powiedzcie sami, tak szczerze, z ręką na sercu... Być może chodzi tu o ekspresję i zniekształcenie (w innym przypadku przyjemnych dla oka) rysów twarzy, ale te przedstawicielki płci PIĘKNEJ z poniższych zdjęć jakoś mnie nie napawają zachwytem.






Przynajmniej ich reprezentacja wygrała. Dziewuszki pewnie mają to w czterech literach. Ciekawe, prawda? Mi się to kojarzy z pewnym rodzajem seksu, ale fe-ministki mają swój własny świat, a i ja się bawię innymi zabawkami, w innej piaskownicy, z innymi przedstawicielkami ich płci :).

Czego więc będzie dotyczył właściwy wpis?

Otóż, dość przypadkowo, Moskwy. W zasadzie tej Małej Moskwy, a więc Legnicy. Zainteresowanych rozwinięciem tematu zapraszam do odwiedzenia następującego linku -> http://poznajpolske.onet.pl/reportaze,49/legnica-pozdrowienia-z-malej-moskwy,42697,page2.html
Na zachętę zaś wkleję mały cycat... tfu, znaczy cytat :)

Gdy Armia Radziecka wkraczała do Legnicy, nikt nie mógł przewidzieć, że zostanie tu 48 lat. Zajęto lotnisko, szkoły, szpitale, gmach sądu z więzieniem, Akademię Rycerską, budynek teatru, dawny ratusz, kamienice. Do obiektów podlegających Rosjanom Polacy nie mieli wstępu. Zwykle chroniły je mury lub bramy z czerwoną gwiazdą, a miasto na blisko pół wieku zostało Małą Moskwą.

Zakazane i często karane były bliskie stosunki Rosjan z polską ludnością. Oczywiście kwitł pokątny handel, organizowano pokazowe "dni przyjaźni", lecz złamanie zakazu groziło poważnymi konsekwencjami, w tym błyskawicznym wydaleniem do ZSRR.

Jest to, proszę państwa, prawda co do kropki. Sam, mimo dość młodego wieku (gdy Rosjanie wyjeżdżali na dobre z Legnicy, w roku 1993, miałem raptem 9 lat), pamiętam część z opisanych sytuacji. Pamiętam, że czasem nieupilnowane, mówiące dziwnym językiem dzieci (tak podobnym, a tak innym) bawiły się z 'nami' w parku. Pamiętam stojący tam, jako pomniki, autentyczny sprzęt wojskowy z czasów II wojny światowej. Pamiętam patrole w charakterystycznych, obcych mundurach, z czerwoną gwiazdą. Pamiętam też Strefę. Kwadrat. Dzielnicę zakazaną. Drut kolczasty, karabiny, totalną obcość.
Pamiętam też dziurę w owym drucie, dobrze pilnowaną, rzecz jasna, przez którą, za łapówką, pewien smarkacz, pod opieką dorosłych, przedostawał się na egzotyczne zakupy.
A jednocześnie, do innego świata.
Cóż to był za świat! Zapuszczony bardziej, niż świat mojego dzieciństwa, późny PRL. Świat który sypał się i rozpadał. Brudny, zaniedbany, obcy.
Mimo tego, że Rosjanie to bracia Słowianie, byli jednak tak obcy, że przerażali owego małego chłopaka.
Jedyne co dawało mi odwagę tam iść, to słodkie, kandyzowane mleko w puszcze, dziwne, niespotykane w Polsce cukierki z dziwnymi napisami, cholernie słodki sok jabłkowy (także w puszcze!) i jeszcze inne rzeczy, których teraz nie pamiętam. Była tam jednak, na pewno, książka z Wilkiem i Zającem :).

Najbardziej jednak utrwaliły mi się w pamięci rewizje. A także moje pytanie - "Mamo, czego ci żołnierze szukają?"
Następnie zaś odpowiedź - 'Materiałów wybuchowych."
Wyobraźcie sobie teraz moje zdumienie - jak to, to moje spodenki mogą wybuchnąć?
Ech, dziecko z wyobraźnią to straszne przekleństwo ;).

Teraz po obecności wojsk radzieckich zostało mało.
Dla mnie osobiście, wpisali się w wielokulturowość mojego dzieciństwa, w obecny kosmopolityzm. Byli dla mnie integralną częścią świata.
Tak samo, jak oczywisty był znajdujący się jakieś 100 metrów od miejsca mojego zamieszkania stary, jeszcze przedwojenny, cmentarz żydowski. Czy też odwiedzający miasto Niemcy, którzy kiedyś mieli tu swe domu. Ot, Dolny Śląsk.
Rosjanie zaś zawsze byli tymi, którzy cierpieli z nami. Mieszkali obok, a nie wolno było im się zintegrować.
Wyrosłem wychowany w przekonaniu, że to nie Rosjanie są źli, ale władze sowieckie. Niezależnie od tego, po której stronie granicy, lewactwo jest mi obce i obrzydliwe. I choć w liceum przeżywałem zafascynowanie różnymi alternatywami, anarchizmem, Che Guevarą i wszystkim, co nie kojarzyło mi się z systemem, jednocześnie po wygraniu ongiś przez SLD wyborów parlamentarnych, po wybraniu Kwaśniewskiego na prezydenta, byłem święcie przekonany, że kończy się świat.
Że powrócą druty, kolczaste, mury i skończy się wolność.

Gdybym tylko wiedział, jacy idioci nadejdą do rządu później, zachowałbym trochę energii na strach w przyszłości ;).
A tak? Żyję w innym świecie i dobrze mi z tym. Czasem lepiej nie wiedzieć, co niesie ze sobą przyszłość.
Zabrakłoby nam siły na życie :).

Pozdrawiam i....

POLSKA GOLA!

M.

środa, 30 maja 2012

Femeney i himeny

Nie posiadam się z radości. Na Euro 2012 Ukraina eksportuje do nas cycki.
W dodatku cycki młode, jędrne i przyczepione do całkiem apetycznych ciał. No i nagie!
Powiedzcie sami, czego chcieć więcej?
Rzecz jasna, sprawa nie jest taka prosta. Istnieje także mroczna strona.
Cycki owe przyjeżdżają pod postacią aktywistek organizacji FEMEN (po bliższe info odsyłam do wujka Google). Cóż to za problem, zapytacie?
Otóż FEMEN, jak i inne feministyczne organizacje, to zbiór osobniczek mądrych, ale i kretynek. Nie ma się co dziwić, nazywa się to krzywą Gaussa, czy coś w tym guście. Można sprawdzić w encyklopedii i ew. opierniczyć mnie za dyletanctwo, lecz skraca się to do jednego: w danej grupie osób (twórcze zaadoptowanie tego wykresu) będzie tyle samo jednostek wybitnych, co arcygłupich. Ew. zbliżona ilość.
Z feministkami zaś, a szczególnie tymi lewackimi, problem taki, że średnia, od której zaczynamy, nie jest zbyt... hmmmm.... absorbująca intelektualnie.
No bo czego się spodziewać po lewakach, wegetarianach, studentach, artystach wszelkiej maści i innych darmozjadach? A co gorsza - płci żeńskiej :D.

Plus FEMENU jest taki, że nie optują za wegetarianizmem. Ba, nie są nawet feministyczne per se. Co zresztą widać wyraźnie, w końcu potrafią zadbać o swój wygląd. Generalnie ich akcje są (raczej) pozytywne, chociaż ich akcje pokroju tej przeciwko papieskiej patrialchalnej propagandzie i mizoginistycznej polityce Kościoła katolickiego wywołują u mnie uśmiech politowania. A jestem przecież antyklerykalny, co najmniej.

Z organizacjami tak to już jest. Skundlają się bardzo szybko. Weźmy np. taką Solidarność. Jak patrzę na gęby dzisiejszych jej przedstawicieli, to zbiera mi się na wymioty.

Odczuwam zresztą ostatnio straszny przesyt tym całym łączeniem się w grona wzajemnej adoracji. Zamiast współdziałać, tracą czas na szarpanie się. Nawet te w miarę inteligentne, stawiają na pokazywanie cycków, zamiast na pracę u podstaw. Co, że niby przebrzmiała idea? Przynajmniej jednak zmusza do działania. Siedzieć na czterech literach i grymasić potrafi każdy. Nawet ja.

Himeny mamy też w rządzie. Kopia zapasowa zeszłego (kocham swój czarny humor) prezydenta ogłosiła ostatnio zawieszenie broni na czas Euro. Nie wiem co na to sama Bronia, bo Bronek chyba od rana się ślini ze szczęścia. Ja w sumie też. Przyznam.
Jest w końcu szansa, że nie zobaczę tej szkaradnej mordy w telewizorni, jeżeli najdzie mnie ochota obejrzeć jakiś mecz. Np. ten otwarcia, albo o wszystko. A chociaż ten o honor. Więcej opcji nie przewiduję, chyba że Szczęsny zamuruje bramkę, a Borussia rozklepie rywala dwoma podaniami i strzałem.

Zaczyna się sezon ogórkowy. Pomysłów na paszkwile mam pełno, więc pewnie postańczykuję sobie niedługo. Wolno mi w końcu. Blog ten jest prywatny i wyraża moje prywatne zdanie. Raptem często popierane przez czytelników, szczególnie gdy 'jadę' po politykach.

Jeżeli się uda, to dodam też coś dla duszy, acz nie oczyszczająco-ośmieszającego, lecz takiego artystyczno-twórczo-kreatywnego. Wiem, wiem. Obiecuję od dawna. Lecz robię to szczerze, naprawdę! :D.

Miłej nocki,

M.

środa, 23 maja 2012

Para-edukacja.

Dzisiaj, jednak, pozwolę sobie ponarzekać. A co! Mam jak, na co i o czym narzekać, więc nie mam zamiaru się krępować.
Ponarzekam zaś, jak można wywnioskować z tytułu, na nasz system edukacji.

Jeszcze do niedawna nie był on zły. Programy nauczania miały ręce i nogi, nauczyciele byli kontrolowani skutecznie, acz bez przesady, biurokracja jeszcze nie wyciągała brudnych, zaropiałych łapsk po ich (nasz) czas i jakość nauczania.
No, fakt, dzieciaki były też, jakby, mniej ułomne, ale to insza inszość.

Lećmy po kolei. Nasze ministerstwo (para)edukacji stacza się po równi pochyłej. Z kadencji na kadencję, z roku na rok piętrzą się przepisy wymyślane przez kolejnych idiotów. Naprawdę nie widzę w żadnym z nich celu. Sama nauka, jej zakres, jej cel, jest upraszczana (spłycana), obcinana i kompletnie pozbawiona znaczenia. Króluje wkuwanie na pamięć, wiedza encyklopedyczna i kompletny, absolutny brak nacisku na myślenie.

Temu brakowi myślenia wcale się nie dziwię. Biorąc pod uwagę, jacy kretyni wydają obowiązujące, m.in. mnie, decyzje, cieszę się, że nauka czytania i pisania nie została przeniesiona do liceum. Łączenie faktów i kojarzenie faktów, ciąg przyczynowo-skutkowy, logika. Drodzy czytelnicy, tego już nigdy nie uświadczycie w polskim szkolnictwie. Obawiam się, że możemy się z tymi ideami pożegnać na amen.

Kolejna kula u nogi to biurokracja. Ilość papierzysk i kompletnie zbędnych formularzy, raportów, czy sprawozdań, które musimy (my, nauczyciele) wypełniać, zakrawa powoli o klimaty rodem z Kafki. Uwierzcie mi, to bardzo szybko przestało być śmieszne. Szczególnym kretyństwem jest przygotowywany CO DO MINUTY konspekt lekcji, którego to, oczywiście, nikt chyba jeszcze nigdy nie przygotował zgodnie z wytycznymi. Dlaczego nie? Niech się sprawdzanie obecności przedłuży o minutę - i już jest do wyrzucenia :). Dlatego u mnie składał się z trzech rzeczy.
Pierwsze 10 minut - wprowadzenie, rozgrzewka, powtórka.
25 minut - lekcja właściwa: (tutaj wpisać temat).
Ostatnie 10 minut: podsumowanie, zadanie domowe, etc.

Ech, ile ja się natoczyłem bojów na ten temat. Odbiło mi się to nawet na premii motywacyjnej, lecz wolałem nie szargać swoich nerwów dla nędznych paru złotych. Powiedzmy sobie szczerze, im więcej pierdół nie związanych z nauczaniem muszę wykonać, czy doglądać, tym mniej serca mam do pracy. Smutne, ale prawdziwe.

No i dzieciaki. Ech. Od małego nauczone lizusostwa, lesserstwa (tutaj z uporem maniaka będę pisał ten wyraz przed dwa "s", jak mój wewnętrzny językoznawca mi podpowiada) i generalnego braku refleksji.
Pal licho z nauką języków, tutaj to jeszcze jakoś się trzyma kupy. Wyobraźcie sobie jednak, że też nie tak do końca.
Pierwsza klasa podstawówki, dzieciaki przychodzą na język angielski, mam je nauczyć angielskiego alfabetu. A te nie znają nawet polskiego. Nie potrafią trzymać ołówka. Generalnie nie potrafią nic, absolutnie nic.
"Plan niewykonany, proszę się bardziej postarać."
No comment.

A później? Później jeszcze gorzej. Pamiętacie "Dzień świra"? Właśnie stamtąd wziął się pewien kapitalny cytat (który pozwolę sobie sparafrazować, gdyż nie pamiętam dokładnie). Leci on mniej więcej w stylu, że co to za ironia, by (...)o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?
No i właśnie tutaj mamy niedojrzałe, głupie bachory, którym wydaje się, że ich pierwsze troski, pierwsze zawody i generalnie cokolwiek, co mają w głowie, posiada jakąkolwiek wartość :). Furda! Sam taki byłem, tym bardziej się teraz śmieję.
Nawet osoba inteligentna i wrażliwa, jest tylko dojrzewającym, cierpiącym na nadmiar szalejących hormonów szczylem. Obojętnie jakie się ma zainteresowania, jak bardzo rozwijamy się (wbrew tępej polonistce, czy olewającej teorię fizyczce), to jest za mało.
Ja dotąd, co roku, oglądam się za siebie i widzę, jak głupi byłem dotąd. Wynika z tego, oczywiście, swoista pokora. Wiem, że nie jestem doskonały i widzę, jak wiele mi brakuje. Jednocześnie jednak, widzę, jak wielu jest o wiele głupszych ode mnie, jak wielu nawet i starszych ode mnie, nie potrafi samodzielnie myśleć.

Niestety, szkolnictwo w Polsce zdycha i kwiczy. Całe, od początków, po studia, jest fabryką pozbawionych perspektyw tępaków i darmozjadów. Jeżeli ktoś odnosi sukces, to wbrew otoczeniu, a nie dzięki wykształceniu.

Co tu możemy zmienić sami? Cóż, wyjść na ulice, albo po prostu wychowywać własne dzieci. Na to jednak nie stać RODZICÓW. Gdyż, niestety, rodzice to jeszcze bardziej ślepi kretyni, niż nasi ministrowie. Nie zawsze, lecz zazwyczaj - liczę więc na Was :).

Namaarie,

M.

czwartek, 17 maja 2012

Speechless

Drodzy czytelnicy (topniejący, jako że blog stał się bardzo nieregularny, ale cóż - i tak jest niszowy!) i czytelniczki. Tak przez te ostatnie dni żyję sobie, piszę powolutku tę moją para-książkę i staram się trzymać z dala od mediów.
To, na co się tam napotykam, woła o pomstę do nieba.

Od czego by tu zacząć?

Rzućmy na tapetę temat emerytury, a w zasadzie związanego z nim faktu - trzeba pracować dłużej. Ten fakt jest nie do zbicia. Teoretycznie ma to się wiązać z podniesieniem ich wysokości o kwotę od 600 do 1500 zł, w zależności od płci. Oczywiście, ta wyższa kwota jest dla kobiet.
Tyle w kwestii równości płci. Feministki prosimy o odłożenie łopatek i udanie się do domu. Piaskownica już zabrudzona :).
Podniesienie wysokości emerytur to, oczywiście, rzecz śmieszna. Tak, czy siak, waloryzację trzeba będzie przeprowadzić - i jeżeli moja ewentualna za lat 40 będzie wynosiła zaledwie o 600 złotych więcej, to nie stać mnie będzie na ziemniaki. Czemu? Gdyż ich kilogram będzie kosztował po europejsku, minimum 4 złote.
Dodatkowo po prostu nie wierzę politykom. Dla tej bandy kurw i złodziei nie ma świętości i nie ma umów, których by nie można było złamać - a wiec nie wierzę w żadne podniesienie świadczeń.
Niestety, ten zbiór parweniuszy i moralnych degeneratów nie jest w stanie zrobić niczego innego, jak wyciągać łapska po forsę. Byli, są i będą nieudacznikami. Nic się tutaj nie zmieni.

Z góry nadmienię, że jestem jedną z tych osób, które emeryturę jako taką uważają za pomysł tak poroniony, jak całą resztę lewackich pomyj. Są ludzie, którzy zostali zmuszeni do takiego 'oszczędzania' (a więc finansowania niekompetencji i gnuśności 'wybrańców narodu'). Trudno, skurwysyństwem byłoby zostawienie ich teraz na lodzie, więc jakoś trzeba im teraz umożliwić godną 'jesień życia'. Nie wiem jak. Najlepiej sprzedać organy po debilach z Wiejskiej i opłacić chociaż miesiąc życia.
Cała zaś reszta, a więc ja, a szczególnie młodsze pokolenia, powinny radzić sobie same. Inaczej znajdziemy się w sytuacji Grecji, czy, nie daj Światłości, będziemy otoczeni włoskimi maminsynkami. Nie wiecie, o co chodzi? Trzydziestolatek na garnuszku rodziców, nie mający za sobą przepracowanej ani jednej godziny. Forza Italia, cholera.

Skoro kapitalizmu nie mamy, to rządowi łatwo byłoby zmusić pracodawców do płacenia minimalnej stawki, w której część podatków (ZUS, etc) byłaby nie marnotrawiona przez intelektualny plebs (rząd i urzędników), lecz szła by prosto do 'naszej' kieszeni.
No i jak chcesz przepić wszystko, to na starość zdechniesz z głodu. Jak nie, to odkładaj i oszczędzaj jak chcesz. Sam buduj swój los, a nie żeruj na innych.

Kolejną sprawą jest przezajebisty pomysł na zmianę prasowego sprostowania, na 'odpowiedź prasową', czy jak to tam się miało nazywać.
Nie mam nawet siły wypisywać, dlaczego na takie rozwiązanie mógł wpaść, co najwyżej, upośledzony intelektualnie i chory psychicznie koczkodan.
Zainteresowanych odsyłam do wujka Google, stamtąd można łatwo dowiedzieć się, jak bezproblemowo jedna osoba może za pomocą tego poronionego pomysły zniszczyć gazetę lub czasopismo.
Nie powiem, jeżeli się uda, to co miesiąc w każdym numerze, jaki tylko przyjdzie mi do głowy, będę zamieszczał (darmowe i legalne!) paszkwile na dowolny temat, w których będę 'jechał' po politykach oraz innych duchowych kurwach i złodziejach.

Dlaczego złodziejach? Ponieważ nasze melepety z rządu nie są w stanie zaklepać czegoś, co mogłoby, od biedy, zapewnić jakiś poziom temu kraju - mianowicie odpowiedzialność karną za podejmowane decyzje. Nie. Tego nigdy nie będzie, co widać po marudzeniu na temat uroczej hochsztaplerki, byłej premier Ukrainy, Julii Tymoszenko.
Jeżeli ktoś sądzi, że ona jest kryształowo czysta, to jest debilem.
Jeżeli ktoś uważa, że rządzący Ukrainą debile potraktowali ją w inteligentny sposób, to polecam poddanie się dobrowolnej eutanazji.
Przekręty były. Tak samo, jak przekręty były z chyba każdą umową zawieraną w naszym kraju. Gaz, prąd... Że nie wspomnę o autostradach. Co za nieudacznikiem trzeba być, żeby nie być w stanie wybudować autostrady?
A dworce? EURO 2012 już tuż tuż, a we Wrocławiu robotnicy tłuką się po mordach na budowie (poważnie - byłem świadkiem takiego zajścia). Dzicz taka, że na Syberii większa kultura. W dodatku 'dworzec' świeci dziurami w murach i wszechobecną niekompetencją.

Dlaczego zaś rządzących nazywam kurwami? Ponieważ tylko kurwa jest w stanie dać dupy, a później żądać za to pieniędzy.

Tako rzekłem.

Howgh!

M.

P.S. niewygodny coś ten nowy Blogger.

niedziela, 6 maja 2012

Milczę, lecz nie w duszy

Przez jakiś czas nosiłem się z zamiarem zamknięcia para-kultury. Niestety, projekt ten nie rozwinął się dalej, niż jego forma pisana. Przez poprzednie 200 postów, służył mi za swego rodzaju terapię - pobudzenie kreatywności i wydostanie się z marazmu. Cóż, te założenia spełnił(em) w 100%. Nie zdecyduję się jednak na zamknięcie para-kultury. Na swój sposób blog ten stał się częścią mnie. Jest to wykładania mojego postrzegania świata, odbicie kawałka mojej duszy. Poza tym, ostatnio leżał odłogiem, gdyż sfera pisania przełożyła się na inne medium. Otóż mam taki swój notatnik, a raczej kilka ich, zapisanych mniej, lub bardziej chaotycznymi konceptami. Dotyczą one pomysłów zarówno na postaci, jak i fabułę oraz wątki. Klimat... hmmmm... nie zapeszam, nie chcę, by wyszedł sztuczny. Główną zajawką jest pamięć człowieka, jako taka. A w zasadzie to, co można z nią zrobić? Co z tego wyjdzie? Sam jeszcze nie wiem, nie zdecydowałem się na styl. Nie wiem, jaki będzie narrator. Na pewno nie będzie grzeczny i ułożony. Nie pasowałoby to do mojego 'pióra'. Czy jednak będzie jednym z bohaterów? A może osobą trzecią? Wszystkowiedzący, czy też obserwator? Decyzje, decyzje. Miejmy nadzieję, że tym razem utrzymam się w kupie na tyle, by ten pomysł nie prysnął jak bańka mydlana. Mam do tego predyspozycje. Niestety zarówno do dobrych pomysłów, jak i do słów wypowiedzianych w złej chwili, czy w zły sposób... jak i generalnego rozsypania się czegoś, za co się biorę. Może tym razem się, ta po prostu, po ludzku, uda? Jak włożę w to duszę i nie będę się zastanawiał, co będzie, jeżeli się coś po drodze będzie sypało? Także zęby zacisnąć i robić swoje. Cóż innego może człowiek robić, hmmm? Namaarie, M.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Para-rocznica!

Szczęśliwie udało mi się naprawić klawiaturę laptopa! Jest teraz taka piękna, niemal dziewicza, że aż szkoda uderzać w klawisze. Furda! To tylko klawiatura ;). Już od wczoraj w pełni używana.

Mały problem polega na tym, że mój pomysł robienia zdjęć w Górach Izerskich był w 100% chybiony. Bynajmniej nie dlatego, że widoki złe. Zacznijmy jednak od początku.
Przede wszystkim, zarówno w Karkonoszach, jak i w Izerach, kwiecień obrodził pięknym śniegiem. Coś mi się w tym ciemnym łebku ubzdurało, że skoro za oknem mi coś kwitnie, to w górach będzie pięknie.
No wiecie... świstaki wychodzą, pierwiosnki kwitną, pączki drzew przyprawiają mnie o alergię, strumienie szemrzą wesoło, w schroniskach zaś czeka dobre, czeskie piwo. No i wylecielim na szlak, dumni i bladzi, zaczynając od Szklarskiej Poręby (i po granaciku piwa izerskiego, kapitalnego wyrobu lokalnego - polecam także walońskie, jeżeli ktoś lubi ciemne). Do Wodospadu Kamieńczyka byliśmy twardzi, nieustępliwi i dzielni jak połączenie Brada Pitta z Romanem Bratnym.
Później zaczęły się lekkie schody w postaci śniegu... i wyszły braki kondycyjne w ekipie :). Nie będę wytykał palcami, lecz, słodząc sam sobie rzeknę, że u mnie całkiem nieźle to wyglądało.

Siłą rzeczy nasza wyprawa nie wyszła dalej niż Hala Szrenicka. Tak, proszę się wyśmiać do woli. Poszedł wielki wędrowiec, łazęga i wagabudna, przeszedł jakieś 8 kilometrów i padł ;). E-e, aż tak źle nie było. W piątek zajechaliśmy do Szklarskiej dopiero pod wieczór (około 17), więc i tak planem był nocleg na Szrenicy. Prawdopodobnie cisnąłbym na dalszą wędrówkę, na drugi dzień, rzecz jasna, jako że do Jakuszyc raptem 2 godziny drogi, a dalej teren miły i przyjemny. Nie przeszkadzały mi nawet widoki takie, jak poniżej: (na drugim zdjęciu, gościnnie w charakterze lodowego zombie, Radek S. :) )



Generalnie wyszła nam taka para-wyprawa. Za to bardzo pro-impreza, jako że natknęliśmy się na wyjazd integracyjny studentów bio-technologii z Wrocławia. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam wszystkich zainteresowanych :).
No i jak tu było się nie zintegrować i nie zostać do niedzieli? Grzech byłby to, powiadam Wam. Grzech i hańba!
A więc z czystym sumieniem zostaliśmy, trochę 'na krzywy ryj', jako że dostaliśmy (przez pomyłkę oraz dzięki naszej wrodzonej charyzmie) zarezerwowany dla kogoś innego pokój. Cóż, cel uświęca środki. Heh.

Na następny dzień było wesoło. Na samej Szrenicy wiało tak mocno, że ledwo byłem w stanie ustać i zrobić zdjęcie! Poważnie, słowo harcerza (i nie ważne, że nigdy takowym nie byłem - licencia poética). W dodatku szły na nas niezłe chmury. Takie... ciekawe, to chyba odpowiednie słowo. Jak ktoś nie wierzy, to proszę, jaki piękny widok na Łabski Szczyt, Śnieżkę i tak dalej:


Z góry mówię, iż proszę się odpimpać z komentarzami, że tam nic nie widać. Właśnie taka widoczność mnie tam przywitała :). W drugą stronę (zachód), było ździebko lepiej, ale czterech liter nie urywało.

Nazajutrz zaś: śnieżyca. Powrót w gradzie i widoczności na cztery metry. Nie było tak ciekawie, jak owego czasu koło Domu Śląskiego, lecz i tak kawalkada Muminków, jaka stamtąd wychynęła, przyprawiła mnie niemal o łzy. Ze śmiechu, rzecz jasna. Doszły nowe zmarszczki mimiczne, nie tylko z tego powodu, zresztą ;).

Generalnie wyjazd, paradoksalnie, udany. Kompletnie inny niż się spodziewałem, ale za to z arcyciekawym bonusem. Wypatrywanym, zresztą, na poniższym zdjęciu:


Ech, góry nasze góry... no i dogadaliśmy się z przeuroczymi studentkami, że nas wysadzą w Jeleniej Górze, skąd łatwiej było o PKS. Jak tu się nie cieszyć życiem? Szczególnie, że wyluzowany kierowca nie miałby nic przeciwko wiezieniu nas nawet i do Wrocławia, a w Jeleniej wysadził nas na samym dworcu :).

Cóż w tym wpisie parakulturalnego? - spytać można. Ano niewiele. W zasadzie tłumaczę się pokrętnie, dlaczego niczym nie uczczę dwusetki. Niemniej, kto wie, co przyniesie przyszłość?

Namaarie!

M.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Awaria!

Niestety, nie mogę wciskać na klawiaturze wszystkiego, na co mam ochotę. Istne katusze tutaj mam, uwierzcie. Szczególnie irytujące jest omijanie wyrazów zawierających uszkodzone literki :).

Cóż więc mogę rzec? Odwiedziny na święta u babiczki mogą być brzemienne w skutki i awarie). Cóż, wybaczę za mazurka i jabłecznik.

Całość ma dobrą stronę, właśnie czytacie notatkę o numerze 200 - 1 :). Kolejnym razem okrągła rocznica, może ją jakoś uczczę?

Swoją drogą, mam zamysł - Chatka Górzystów na wiosnę, a dokładniej w zbliżający się weekend. Taka idea ze zdjęciami w roli głównej. Zobaczymy, co się uda zdziałać.

Namaarie!

M.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Keine Aprilis

Miało coś nawet być na dzisiaj, ale w czwartek mnie rozłożyło. Tragedia po prostu, obłożna gorączka i te sprawy. Widać jakiś wirus mnie podgryzał, a odporność rozwalił mi zastrzyk odczuleniowy.
No nic, takie życie, kolejny tydzień poleciał do kosza. Mogło być gorzej, dzisiaj już jestem na nogach - a mogłem dalej leżeć w łóżku i majaczyć :).

Zaczytałem się ostatnio, na nowo, Williama Blake'a. Poezję, znaczy się. Na swój sposób ciekawa lektura, gdy ma się podwyższoną temperaturę. Ciekawe też pomysły wtedy do głowy przychodzą, gdy czyta się, np.:

The Little Vagabond


Dear mother, dear mother, the church is cold,
But the ale-house is healthy and pleasant and warm;
Besides I can tell where I am used well,
Such usage in Heaven will never do well.

But if at the church they would give us some ale,
And a pleasant fire our souls to regale,
We'd sing and we'd pray all the live-long day,
Nor ever once wish from the church to stray.

Then the parson might preach, and drink, and sing,
And we'd be as happy as birds in the spring;
And modest Dame Lurch, who is always at church,
Would not have bandy children, nor fasting, nor birch.

And God, like a father rejoicing to see
His children as pleasant and happy as he,
Would have no more quarrel with the Devil or the barrel,
But kiss him, and give him both drink and apparel.


Bądź 'The Angel'

I dreamt a dream! What can it mean?
And that I was a maiden Queen
Guarded by an Angel mild:
Witless woe was ne'er beguiled!

And I wept both night and day,
And he wiped my tears away;
And I wept both day and night,
And hid from him my heart's delight.

So he took his wings, and fled;
Then the morn blushed rosy red.
I dried my tears, and armed my fears
With ten thousand shields and spears.

Soon my Angel came again;
I was armed, he came in vain;
For the time of youth was fled,
And grey hairs were on my head.


Nie po raz pierwszy zachwycam się sposobem, w jaki Blake formował myśli - a także swą filozofię. Gdyż o nią tutaj tak naprawdę się rozchodzi. Wpływy Swedenborga (niezły oszołom, swoją drogą :)), Johna Miltona ('Raj Utracony'), biblijne metafory.
Mało? Jest tego o wiele więcej, lecz poznawanie Blake'a jest, tak naprawdę, osobiste.
Jest tak z bardzo prostego powodu - u Blake'a cały czas pojawia się wieczny konflikt, znajdujący swoje odbicie w późniejszych teoriach psychologicznych! Piszę tu o konflikcie między rozumem, a uczuciem; odbiciu późniejszych konfliktów między id, a superego. Ba, same koncepcje Dobra i Zła, tych pisanych dużą literą, są niezwykle frapujące. Na swój sposób ocierają się one o późniejsze przemyślenia Fryderyka Nieckiego. Bajam? A jużci! Patrzcie:

Dobro to bierność posłuszna Rozumowi, Zło to aktywność wyrastająca z Energii

Ot, mały cytacik z 'Zaślubin Nieba z Piekłem'.

Niestety, talent Blake'a miał także, swego rodzaju, gnostyckie korzenie. Opierał on poznanie na, szeroko pojętym, Objawieniu. Głęboko wierzył w Poetycki Geniusz i wygłaszał dość niepopularne zdania, pokroju:

To, co wielkie, jest nieuchronnie ukryte przed słabymi. To, co oczywiste dla idioty, nie jest warte mego zachodu.

Cóż, może świat dojrzał już na tyle, by nie składać się tylko z idiotów?

M.

piątek, 23 marca 2012

Mała instrukcja obsługi

Podobno enneagramowe 4w5 już tak mają. Żyją w swoim własnym świecie. Wydaje mi się, że jest to prawda. Czasem jest to świat pustki i poczucia braku czegoś ważnego. W najlepszym zaś przypadku, głęboka melancholia. Cóż, taka już cena ogólnej wrażliwości.
Czy przeszkadza mi to? Bardzo, to chyba oczywiste. Taka osobowość ma jednak swoje plusy. Piszę te słowa bez chwalenia się, ale i bez zbytniego entuzjazmu. Bo i czymże się chwalić? Że dostrzegam i czuję więcej, niż przeciętna osoba, którą spotykam na swojej drodze? Też mi nowa. Poza tym spotykam także osoby ode mnie ciekawsze, kreatywniejsze. Ot, na tyle skromności jeszcze mnie stać.

Potrafię być twórczy i energiczny, lecz ma to także swoją ciemną stronę. Czasem potrafię sobie kogoś dosłownie owinąć wokół palca. Generalnie brakuje mi empatii. A może nie empatii? Bardziej zrozumienia tego, jak myślą inni. Empatię chyba faktycznie mam, dlatego często dość łatwo trafiam w czułe punkty. O ile nie skupiam się nad tym, co mnie boli, albo co mi doskwiera.

Śmieszna w sumie sprawa. Ktoś kiedyś powiedział (no tak, wiadomo, że mówię o przedstawicielce płci pięknej), że zazdrości mi głębi przeżywania i złożoności uczuć. Zazdrościła mi tego, że potrafię znaleźć piękno w każdej jednej rzeczy. I tutaj mamy pewien problem. Rzeczywiście to potrafię. Lecz gdy jestem w energetycznym dołku, to dostrzegam tyleż wad i skaz.

Wszystko zaś rozbija się wokół tego, czy właśnie przechodzę fazę twórczą, czy też spadam przez sferę bycia content ku melancholii i tęsknocie. To jest właśnie ta dziwna sprawa. Ilekroć przeżyję coś bardzo ważnego, rozwijam się, staję się pełniejszy, tak jak i cała reszta ludzkości. Problem jednak tkwi w tym, że sam jestem dziurawy, czy może raczej mam dziurawą duszę. Wyciekam przez te miejsca, gdzie świeci pustka.

I powiem Wam, że czasem naprawdę trudno jest nie tęsknić za jakąś pozostawioną w przeszłości chwilą. Nie dlatego, że była perfekcyjna. Dlatego, że przeżyłem wiele takich, których nie chciałem kończyć, które mogłyby trwać przez całą wieczność. Ich echa tkwią we mnie ciągle, drgając strunami wspomnień, lecz są już tylko tym. Wspomnieniem czegoś, co nigdy już się nie powtórzy. Cały czas stać mnie na równie piękne. A może piękniejsze? Lecz czy starczy mi sił, gdy tęsknota za nimi tak ciąży?

M.

PS. przepraszam za wybitnie 'emo' wpis, ale leżało mi to na duszy. Mały ekshibicjonizm zazwyczaj mi pomaga.

niedziela, 18 marca 2012

Prof. Stanisław Wiśniewski - m.in. o sztuce

Wywiad z poniższego linku po raz pierwszy przeczytałem w Angorze. Na szczęście Przegląd (a stamtąd ów przedruk pochodził) jest na tyle miły, że udostępnił go także online.

http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/jak-malowac-dygnitarzy-rozmowa-prof-stanislawem-wisniewskim

Streszczać nie będę, kto potrafi czytać, ten sam przeczyta. Nie każdego musi tematyka interesować, choć sama rozmowa jest ciekawa. Uwypuklę więc te zdania, które mnie ujęły ;). Nie ma co ukrywać, myślę podobnie. Cóż, kiedy ktoś jest kierownikiem Katedry Kształcenia Ogólnoplastycznego w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, to nie jest zwykłym kmiotkiem z profilu plastycznego! Ja zaś mam o sobie strasznie wysokie mniemanie, ha!

O polskich 'elitach':

Nie brakuje wśród nich zwyczajnych durniów z cenzusem, nawet z tytułami naukowymi. Ot choćby ci, którzy nagle zaczęli mówić, że istnieje naród śląski. To zawracanie głowy. Jaki naród? Kiedy z plemienia powstaje naród? Gdy tworzy własną kulturę, gdy jest ona jego spoiwem. Tylko dlatego, że jakaś grupa koślawo mówi po polsku, zaraz jest narodem. Gdy Ślązacy mówią gwarą, to mi się podoba, ale żeby ich mowę zaraz stawiać na piedestał? Jest na to chyba takie żydowskie słowo – hucpa.

O podejściu do sztuki, tego co nią nie jest:

Nie można podnosić do rangi sztandaru czegoś, co jest chrome, a to jest ostatnio u nas w modzie. To samo widzimy w sztuce. Skończyliśmy z „talentyzmem”. W związku z czym „jest u nas palma w Warszawie, na której przelotne siadają żurawie”. To jest chore, to dowód głupoty. Inaczej tego nie można nazwać. Jeżeli jakiś zapiewajło w czasie koncertu wystawił goły tyłek w stronę siedzącego na widowni premiera, to była demonstracja, a nie żaden występ artystyczny. Gdy Constantin Brâncus¸i wyrzeźbił ogromne jajo i wystawił w Szwecji, gdzie myślą, że żyją na głębokiej prowincji, to też była demonstracja artystyczna. Jeśli ktoś uważa, że to jajo jest dziełem sztuki, jest po prostu głupi. Demonstracja artystyczna może być pożyteczna. Każda demonstracja może być pożyteczna, o czym mogliśmy się przekonać chociażby w sprawie ACTA. Ale demonstrować to znaczy myśleć. A z tym u nas nie jest najlepiej i za dzieło sztuki bierzemy coś, co na to miano absolutnie nie zasługuje.

O sztuce, o tym, co nią może być:

W sztuce mówi się o formie, choć trudno określić, co to takiego jest w plastyce czy muzyce. W języku rosyjskim słowo forma oznacza mundur. Mundur nie jest taki istotny, ważne jest natomiast, kto go nosi. W okresie socrealizmu namalowano zupełnie niezłe obrazy (...) Teraz niemal każdy uznaje się za artystę. To pojęcie zrobiło się tak popularne, że właściwie już nie wiadomo, co znaczy. Tego, kim jest Doda, dowiedziałem się jakieś trzy miesiące temu. Zobaczyłem jej zdjęcie, pomyślałem, jak to się mówi na salonach, „ładna lala”. Jestem melomanem, więc posłuchałem, jak śpiewa. Śpiewa to dużo powiedziane. Takich niby-artystów mógłbym wymienić wielu. Są traktowani serio, wypowiadają się na różne tematy, polityczne, sportowe... A dlaczego oni się wypowiadają? Bo są znani z tego, że są znani.

Czyżby była to definicja celebryty? Czy raczej...

(...) kretyna, który co najwyżej jest popularny i nie rozumie, że wybitne rzeczy są dla elity i nie można się spodziewać, żeby prawdziwi artyści trafili pod strzechy (...) Chciałbym, (by sztuka zagościła pod strzechami) ale wiem, że to niemożliwe, przynajmniej do czasu, kiedy radykalnie nie podniesiemy przede wszystkim poziomu naszych szkół średnich. Na to jednak długo się nie zanosi.

Szczególnie spodobało mi się to, przed czym profesor ostrzega swoich studentów. Nie przed komercją, nie przed pieniędzmi. W końcu, po co? Pieniądze dają spokój, a to przecież dobre. Prof. Wiśniewski ostrzega przed taniochą. Nie mówię tutaj o różnicy między sztuką twórczą, by nie rzec górnolotnie, wyższą, a rzemiosłem. Rzemiosło wymaga umiejętności. Taka, np., sztuka ludowa. Wykorzystywane tam wzory są zakorzenione głęboko w naszej świadomości, są własnością kultury, a nie indywidualnego 'twórcy'. Właśnie, nie twórcy, a kogoś kto je powiela. Nawet wprowadzając małą zmianę, jest jednocześnie zamknięty w wybranej formie, oczekiwaniach. Nie tworzy, lecz replikuje. Każda modyfikacja jest tylko wariacją czegoś, co już istnieje. Wymaga to, niejednokrotnie, polotu i zdolności manualnych, lecz jednak jest rzemiosłem.
Tak samo z przeróżnymi stylami muzycznymi. Nie chcę zbytnio 'jechać' po hip-hopie, ale nie ma chyba obecnie bardziej wtórnej muzyki. Nie piszę tutaj o tekstach, wszak niektóre są całkiem niegłupie. Muzycznie jest to forma ekspresji stawiająca na podkład raczej, niż wyrażanie emocji dźwiękiem. To jest tło, podkreślenie swoistej melodeklamacji, melorecytacji, czy innej formy rapu.
I bardzo dobrze, w latach 80-ych to było nowatorskie i ciekawe. Dzisiaj ta forma jest jedną z podstawowych form wykorzystywanych w produkcji tandety.

Nie dotyczy to tylko hip-hopu. A sam metal, rock? Buntownicze rytmy i nuty gwałcone przez 'cosie' pokroju Tokio Hotel, czy inne takie post-Disney'owskie gwiazdki. Przecież, poprzez wykorzystanie pop-rockowej stylistyki, otrzymaliśmy niestrawną, skretyniałą papkę dla tych, którzy rzucają się na to co kolorowe, co jest po prostu prymitywne. I mamy tutaj drugą część problemu, wraz z tandetą 'artystyczną' idzie w parze tandeta umysłowa. Ludzie mają tendencję do szukania wzorców.
Jeżeli dla kogoś wzorcem jest Doda, to ja wysiadam.

Potrzymam więc kciuki za to, żeby więcej ludzi było w stanie samodzielnie myśleć i samodzielnie poznawać świat. Owszem, poznawanie odmiennego punktu widzenia jest ze wszach miar pozytywne: wzbogaca nas. Trudno jednak czasem (niektórym) ruszyć mózgownicą i to zrobić.

No nic, miłego ;).

M.

niedziela, 11 marca 2012

Gdy ktoś wierzy, że nie wierzy.

Skądinąd wspominałem już o podobnych przemyśleniach. W jednym z dawnych postów pojawił się wyraz mojego zdziwienia ludźmi określającymi siebie jako ateiści. Dziś, niejako przypadkiem, niejako nie, pora na rozwinięcie tematu.

Jedną z pierwszych rzeczy, których uczymy się od otoczenia i rodziny, to podejście do religii. Nie mówię tutaj o wierze, jako takiej. Jest to, ze swojej istoty, nauka sama w sobie, przyswajanie aksjomatów. Wiece, takie bezrefleksyjne chłonięcie innej formy 'Słowackiego, co wielkim poetą był'.
Gdy ktoś jest w miarę sprytny, to zadaje pytania. Czasem wcześniej, czasem później. Prowadzą one do wielu przemyśleń, chociażby takich, jak: 'Dlaczego kapłani niespecjalnie postępują tak jak głoszą, że powinni postępować?'
Nie trzeba tu być geniuszem by zauważyć, że łatwo w takim wypadku o swoisty kryzys, prowadzący do wielkiej pomyłki: utożsamiania religii z wiarą.
Ta pierwsza to zbiór zasad, nakazów i pouczeń. To tradycja i obrzędy, sposoby wspólnej celebracji, lub kontroli. Czasem przyjmują piękną formę, inspirują i dają natchnienie (a przynajmniej ja tak odbieram architekturę gotyckich kościołów). Niestety, jednocześnie potrafią być opresyjne, tłamsić i dusić (wypaczone formy fundamentalizmu).

Często słyszy się, że ktoś przechodzi kryzys wiary. Furda tam. Żaden kryzys wiary, co najwyżej światopoglądowy kryzys na temat tego, czego spodziewa się po religii, a tego, co widzi i otrzymuje.
Gdy patrzę na to, co wyprawiają kapłani przeróżnych religii na świecie, do czego wykorzystują swą 'władzę duchową', to pięści same mi się zaciskają. Robią to zaś z jednego, bardzo prostego powodu.
Otóż zostałem wychowany w tradycji rzymsko-katolickiej, jednak wyrosłem z tego. Dojrzałem na tyle, by świadomie uznać ją za zbyt krępującą. Jednocześnie miałem jednak na tyle inteligentną rodzinę, by zaszczepiono we mnie coś innego: mianowicie świadome dążenie do poznawania, nauki - oraz kontakt z uczuciami wyższymi.

Tutaj właśnie rozbija się moje zdumienie na ludzi, którzy 'przechodząc kryzys' odwracają się zupełnie od wszelkich duchowych wartości. Takie popadanie z jednej skrajności (wyznaję religię) w drugą (jestem ateistą), jest, moim zdaniem, śmieszne.
Co więcej, ktoś, kto bezrefleksyjnie podąża za pierwszą poznaną ścieżką (religią przekazaną przez rodzinę), jest moim zdaniem równie... dziwny. A w zasadzie śmieszniejszy, gdyż nie myśli :).

Najwięksi przywódcy duchowi od dawna powtarzają, jak mantrę, jedno: nie ma wiary bez wątpliwości. Ale wiara to jedno, zaś religia to drugie. Różnica jest bardzo subtelna, a jednocześnie bardzo jaskrawa. Niestety, jest również trudna do uchwycenia dla kogoś, kto tego nie poczuje sam.
Wszystko rozbija się o coś bardzo prostego - ja po prostu czuję, że świat i duchowość ludzi to sprawy o wiele bardziej skomplikowane niż suma atomów pomnożona przez matematykę.
Ateiści często powtarzają, że nie potrzebują religii. Wartości odnajdują w filozofii, w innych ludziach, dookoła siebie. Odrzucają tutaj wszelkie wartości duchowe, jako 'nielogiczne'.
Ja zaś powtarzam, również jak mantrę, wiary nie pojmiesz umysłem, to coś co czujesz. Potrzeby duchowe są w Tobie, lub ich nie ma. Myślę, że każdy może je obudzić. Dodatkowo, jak bardzo byś później nie upadał, lub upadała, na duchu, zdrowiu, czy po prostu na życiowej ścieżce, to gdy obudzisz się po raz pierwszy, tak naprawdę nie ma już odwrotu.

Dlatego właśnie śmieszy mnie ateizm jako taki. Sam mam poglądy antyklerykalne. I cóż z tego? Człowiek od dawna personifikuje boga, lub bogów, by przybliżyć sobie tę niepojętą siłę, która jest niemal namacalna, która zawsze umyka, gdy się do niej zwrócić. Jednak są tacy, którzy ją po prostu czują. Sam do nich należę.
Wybrałem drogę, która nigdy się nie skończy, ponieważ jest to droga poszukiwania. M.in. dlatego nie lubię zorganizowanych, fundamentalistycznych religii. Nie pozwalają na kontemplację, na własne poszukiwanie, na stawianie pytań. A przecież to właśnie szukanie odpowiedzi na swoje własne pytania są istotą prawdziwego poznania. Bez tego jesteśmy ślepi - i puści.

Nie ma jednej prawidłowej drogi. Każdy szuka swojej, każdy błądzi i każdy może jakoś się odnaleźć. Jednak ja nie rozumiem jednego, pustki w ludziach, którzy świadomie odrzucają wszelkie wartości i przeżycia duchowe. Bywa, że są im wręcz drodzy, traktują to wrogo, jak skazę. Nie rozumiem ich i im współczuję. Ponieważ każde pozytywne (a także i część negatywnych!) przeżyć oraz odczuć nie tylko nas kształtują, wzbogacają, lecz także i wzmacniają, sprawiają, że stajemy się pełniejsi.
Cóż z tego, że nigdy nie zapełnimy się cali? To nie cel jest ważny, ale droga :).

Powodzenia na szlaku.

M.

wtorek, 6 marca 2012

Kiedy w głowie cichosza.

Troszku przycichło mi na blogu. W sumie nie ma się czemu dziwić, ostatnio z mediów bije na kilometr taką nawałą głupoty i zwykłego, swojskiego skurwysyństwa, że nie chciałem wylewać tutaj żółci.

No, powiedzcie sami. O czym tutaj pozytywnym pisać, kiedy wśród polityków jak nie 'ministra' z połową działającego mózgu, to jakiś inny oszołom defraudujący pieniądze z budowy Stadionu Narodowego, czy tam po prostu swoją małością intelektualną przyczyniający się do pogłębienia idiotyzmów panujących w 'naszym kraju'.
W sumie nic nowego, ale męczy mnie to jakby bardziej, niż kiedyś.

W dodatku nóż się otwiera w kieszeni gdy myślę o skurwielach używających soli przemysłowej w produktach spożywczych. Tutaj to w sumie nie ma o czym mówić. W każdym cywilizowanym kraju wzięło by się to bydło, postawiło pod ścianą i rozstrzelało. Następnie pochowało w nieoznakowanym grobie, a rodzinę sprzedano do niewoli.
Są po prostu granice, po których przekroczeniu nie pozostaje już nic. Świadome ryzykowanie czyimś zdrowiem i/lub życiem by zarobić, to jedna z największych podłości, jakich tylko można się dopuścić. To już nawet psychopata lub socjopata jest w jakiś sposób wytłumaczony... wróć, wyjaśniony. Tutaj włosy stają mi na karku, gdy myślę, że ktoś zrobił to w zimny, wyrachowany sposób. Zaś oskarżą takie coś nie o działanie na szkodę zdrowia i życie, ale o przekręt finansowy.

Tym bardziej dziwi mnie, że ludzie na ulicy, tacy których mijam, ci, z którymi rozmawiam, są jakby, nie wiem, nie aż tak zgorzkniali, jak by się wydawało? Nie rozumiem tego i nie jestem tego w stanie pojąć.
Sam nie wiem, czy to stoicyzm, 'wsiomiwisizm', czy też może jakaś spontaniczna forma nowej fali pozytywizmu.

Dlatego mam w głowie cichoszę. Patrzę na siebie, na Polskę, ba, na świat z zadziwieniem. Moje narzekanie nic nie zmieni. Może gdyby było więcej ludzi myślących tak jak ja, to coś w końcu się dało zdziałać.
Nie żebym chciał takiej homogenizacji. Daleko mi do tego! Im więcej różnorodności, tym więcej pomysłów. Taki ze mnie, niemal, liberał. Po prostu nie lubię zakazów i nakazów. Nie dlatego, że uważam prawo za coś złego. Po prostu te postsocjalistyczne popłuczyny, które nazywamy tutaj systemem prawnym, wywołują we mnie odruchy wymiotne.

I oto jest dokładnie to, czego chciałbym uniknąć. Żółci, którą wzbieram się, gdy widzę, jak wiele głupoty otacza mnie na świecie.
Staram się dalej dostrzegać całe jego piękno, lecz nie jest to łatwe, oj nie.
Dlatego właśnie staram się, by w mojej duszy nie zapanowała cichosza. Swoją drogą, bardzo, bardzo mądry utwór. Niestety, dotąd aktualny - w dodatku coraz boleśniej.



Niech więc coś nam wszystkich w duszy gra, a damy radę. Nawet gdy człowiek człowiekowi burakiem.

M.

czwartek, 23 lutego 2012

Z perspektywy dekady.

Tak właściwie, z bliżej nie wyjaśnionej przyczyny, przypałętała mi się dzisiaj pewna refleksja. Cóż, właściwie to nie jedna, a całe ich mrowie. Otóż uświadomiłem sobie, że od czasu gdy dokonała się we mnie największa chyba przemiana na drodze między dzieciństwem, a dorosłością, czyli przełomu szesnastego i siedemnastego roku życia, minęła już cała dekada. Dziesięć lat. Ech, jak ten czas leci. A jednocześnie, jak też się wlecze.

Siedziałem sobie i dumałem, ile we mnie zostało z tego dziwnego marzyciela-idealisty. W sumie chyba tylko bycie odludkiem. No i marzenia. Wręcz: nadmiar onych.

Nadmiar? A czemuż to? - o narcystyczny autorze - zapytacie, być może. Ano, odpowiedź jest bardzo prosta. Część spełniłem. Część spełniam. Część chcę spełnić. Część zaś, zapewne, nigdy się nie spełni. "Problem" tkwi w tym, że w sumie poza tymi marzeniami, jak niegdyś, niespecjalnie mnie co innego obchodzi.

Podsumujmy, co też mogło się marzyć takiemu pokręconemu licealiście? Wolność. Muzyka. Podróże. No i kobiety :). Oczywiście każda z kategorii wymagałaby szerszego opisania, lecz czasu chyba na to nie starczy... a i ostatnia kategoria zbyt rozbijałaby się między jakąś dziwną wersją "Harlequina", a mniej lub bardziej perwersyjnym porno.

Kiedyś święcie wierzyłem, że za dziesięć lat będzie mi lepiej. Gdy teraz patrzę na to z perspektywy, to dochodzę do wniosku, że w zasadzie właśnie tak jest. Niekoniecznie w taki dziecinny, naiwny sposób, nie dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Jednak duch i główne przesłanie pragnienia wolności (oraz innych mniej, lub bardziej duchowych zachcianek), pozostają takie same. Niezmienne. Czasem czyste, czasem brudne. Czasem idealistyczne, czasem pragmatyczne. Niemniej: są.

Fakt, kiedyś byłem naiwny i idealistyczny, jeżeli chodzi o związki. Wierzyłem że wystarczy płomienne uczucie, żeby się powiodło. Później myślałem o zaangażowaniu. A może o wspólnych pasjach? Za każdym razem, za każdym podejściem, mimo "roztrzaskanego zwierciadła duszy" (cytat z jednego z moich "pomrocznych" wierszy z czasów liceum :D ), dalej po prostu kocham płeć piękną trochę krzywozwierciadlano-oddaną miłością. Jak to rozumieć? Brzydki nie jestem i powodzenie w sumie mam, tylko zawsze jakieś takie niesymetryczne. Albo ja się bardziej zaangażuję, albo ktoś inny. Bądź jeszcze gorzej, coś zmienia się we mnie, bądź w niej. I tak nudzę się kimś, lub nie chcę się dla kogoś zmienić.

Pozostaję jednak sobą. Połatany, nieuczesany, czasem nieogolony. Z butelką whiskey, bądź whisky, albo z manierką wody. Zamknięty w sobie, lub medytujący gdzieś na górskim szlaku. I cieszę się każdym mijającym dniem.

Tylko, cholera, już teraz czuję, jak dni przelatują koło mnie, jak tracę chwile, których nie zdołam złapać, uchwycić. To jest jedyna rzecz, której naprawdę żałuję. Nie mogę zdobyć się (jeszcze!) na to marzenie, żeby rzucić cały świat wraz z jego oczekiwaniami w niepamięć i ruszyć na swój prywatny, duchowy walkabout. Tak odrobinie ascetycznie, a jednocześnie przyziemnie i grzesznie, gdy nadarzy się okazja. Mam tego namiastki. Te moje góry. Czy chociażby Norwegia. Wcześniej Irlandia. Tylko, że ciągle mi tego mało.

Wiem także, że tego będzie mi mało zawsze i wszędzie. Trudno jest mi znaleźć miejsce, do którego bym naprawdę należał - poza swoją głową, własnymi myślami. Przywiązuję się do emocji, do wspomnień, nie do miejsc, ani przedmiotów. Tyle zostało we mnie ze ślicznej, długowłosej dziewczynki, czyli licealisty o delikatnej urodzie i wrażliwej duszy. Mam też nadzieję, że i z tej duszy coś się ostało. Czasem bywało ciężko.

Jednak stoję i cieszę się każdym dniem. A jak tam z Wami? Jak patrzycie na przyszłość? Bądź jak spoglądacie na przeszłość?
Taka refleksja może być bardzo cenna, może wręcz zmienić życie. Oby na lepsze!

M.

sobota, 18 lutego 2012

Kultura, po prostu.

Dzisiejszy post będzie prosty. Taki zwykły, w zasadzie przyziemny. Taki o życiu i z życia wzięty. Mianowicie, będzie on o kulturze ludzi, o rozmowie i zachowaniu. Czy może raczej, o moim kompletnym zniesmaczeniu ich brakiem.
W sumie to dziwna sprawa. Jestem typowym outsiderem, mam gdzieś konwenanse społeczne i inne takie 'pierdoły'. Są po prostu rzeczy, których nie robię i sytuacje, w których nie potrafię się zachować jak cham i prostak.
Być może i brakuje mi empatii, nie potrafię jednak świadomie i bez powodu robić coś komuś na złość, bądź zachowywać się jak buc.

Jedna z pierwszych sytuacji: zwykłe poruszanie się na chodniku, czy tam dowolnej innej powierzchni przeznaczonej dla pieszych. Kojarzycie zapewne tych wszystkich śpieszących się cholera wie gdzie, przepychających się ludzi, prawda? Cóż, ja też mogę się śpieszyć, ale w życiu nie będę się przepychał. Nie wiem, po prostu... jakoś nie mogę nie spojrzeć z pogardą na jełopa, który nie potrafi tak się ustawić, żeby nie tamować pół nurtu. A jeszcze często idzie 'jak panisko' wymachując przeszczepami na prawo i lewo, co to to nie on. Heh. I łup z łokcia, jak mu ktoś nie ustępuje. Oj, zdziwił się nie jeden, jak dostał w ten sposób w nerkę. Samobójcą nie jestem, jak ktoś jest ode mnie o paręnaście kilogramów cięższy i generalnie wygląda na zabijakę, to sobie nie zawracam głowy, ale nie mam zamiaru ustępować chłoptasiowi o moim wzroście i rozmiarach. Nie ze mną te numery :).

Nie wiem, co takim chodzi po głowie. Nie wiem też, dlaczego te niektóre babcie przepychają się aż tak złośliwie. No dajcie spokój. Stoję sobie jakiś czas temu w autobusie, jadę do pracy. Ludzi pełno, czytam książkę, staram się nie wywrócić na zakrętach, wysiadam z autobusu przepuszczając ludzi na przystankach (stoją blisko wejścia). Ot, norma. A tu taka jedna stara prukwa z mordą na mnie wyskakuje, że ona wysiada i mam się przesunąć (chyba; miałem słuchawki w uszach). No i stoi, drze się i szturcha mnie w plecak. Popatrzyłem z politowaniem, poczekałem aż autobus się zatrzyma, przepuściłem to stare nieszczęście i dopiero wtedy powiedziałem: 'Miłego dnia życzę, bździągwo'. Pół autobusu w śmiech, babsko, całe czerwone, zostało na przystanku, coś tam pokrzykując i wyjątkowo rączo machając parasolką. No nie wiem, śmiać się, czy płakać.

Nie potrafię komuś, ot tak, wchodzić w drogę. Kiedy idę ulicą, to intuicyjnie wymijam ludzi. Pewnie dlatego, że nie cierpię naruszania mojej przestrzeni osobistej. Wolę kogoś ominąć idąc szybko, niż udawać uprzywilejowanego. Cóż, taki już mój urok i dobre serce. Złote, niemalże.
Głupia sprawa, w sumie. Narzekam tak, narzekam, a zaplątałem się w dygresje. Generalnie powinienem dawać jakieś argumenty za tym, że ludzie u nas są niewychowani. Problem w tym, że to nie jest do końca prawda.

Część osób, jak np. tamta stara bździągwa, to po prostu frustraci. Wie taka, że zmarnowała życie, że nie spotkało ją w nim nic pięknego, a na nowe odkrycia nie ma sił, ni chęci. Jest więc rozgoryczona i tak traktuje świat. Nie mogę nawet takich ludzi nienawidzić. Odczuwam wobec nich coś pośredniego miedzy litością, a pogardą.
Inni są agresywni. Tak zostali wychowani. Liczy się dla nich siła i wynikający z nich fałszywy szacunek. No i co ja tu mogę powiedzieć? Według mojej osobistej teorii ludzkiej psychiki, a w zasadzie jej wyjątku, to ludzie na odstrzał. Po prostu niereformowalni prostaczkowie, którym gnój przerzucać łopatą, a nie wchodzić w część społeczeństwa. Jakiś czas temu wyczytałem w pewnym czasopiśmie, że otoczka naszej cywilizacji jest bardzo cienka i pozorna. Tak naprawdę większość z 'obywateli' jest nieprzystosowana do życia w czymś innym, niźli stado. Potrzebują jasnej hierarchii i zamordyzmu. Inaczej im odbija. Myśl przerażająca, lecz wcale nie nieprawdopodobna.

Nie chcę jednak okazać się fatalistą. Jest w okół nas wielu wspaniałych ludzi, których spotkanie nastraja pozytywnie. Jest tez wielu innych, takich trzymających się z dala od zgiełku i nie mieszających się w sprawy innych. Jak bardzo bym nie chciał wydawać się wyjątkowy, to właśnie jestem jednym z nich. Taki szary, nie dostrzegany przez innych człowiek. Czasem uśmiechnę się do kogoś, czasem to ktoś się uśmiechnie do mnie. Robię to, co uważam za słuszne. Mam takie, a nie inne wychowanie, więc przepuszczam kobiety drzwiami. Nie uważam jednak, że to im się należy. Po prostu moja rodzina to niemal same kobiety. Odkąd tylko podrosłem to wiadome było, że będą mnie rozpieszczać, ale też, jak coś trzeba przenieść, zrobić, albo się ubrudzić, to od tego jestem.
Także, o ile kobiet jako takich nie rozumiem, radzę sobie z nimi nie najgorzej :). A i czasem w okół palca owinę, tak samo jak i zresztą one mogą to łatwo zrobić. W końcu jestem facetem, dużo do tego nie trzeba!

Wszystko rozbija się o to, ile jest w nas człowieczeństwa. Czy w sytuacji konfliktowej potrafimy zachować się w sposób cywilizowany i rozpocząć dialog. I mówię tutaj o każdej sytuacji. Byle idiota potrafi zostać wytresowany do całowania kobiet w rękę. Mało kto jednak wie jak to zrobić - i co ten gest oznacza.
Mało kto potrafi pamiętać o tym, że osoba na przeciwko także ma jakieś uczucia i że ja, egocentryk, wcale nie jestem ważniejszy. Nie przychodzi mi to łatwo, ale jestem tego świadomy.
W końcu mało kto jest w stanie przeciwstawić się skurwysyństwu, które napotyka na swojej drodze. Skurwysyństwu, chamstwu i zwykłej, ludzkiej podłości, że o agresji nie wspomnę. Nigdy nie będę agresywny jako pierwszy, jest to, moim zdaniem, poniżej ludzkiej godności. Problem w tym, że z burakami inaczej nie można.

I tylko marzy mi się, żeby kiedyś wynaleziono pigułkę uczłowieczającą. Kiedyś imć Papcio Chmiel rysował komiksy o Tytusie, narysowanej przez jego alter ego małpie, która ożyła i którą trzeba było uczłowieczyć. Wielokrotnie małpa ta była bardziej ludzka od napotykanych w komiksie ludzi. Była bardziej ludzka od prostaków, których mijam codziennie na ulicy.

Wiem, że sam ten post ich nie zmieni, zresztą nie w tym celu go piszę. Chcę po prostu powiedzieć, że na każdym z nas ciąży odpowiedzialność za całokształt naszego otoczenia. W skali mikro i makro. Brak reakcji to zgoda na różne negatywne działania. Nasze 'prawo' bardzo często jest bezsilne (odsyłam tu chociażby do sytuacji stojącej za fabułą filmu 'Lincz'). Nie mówię, by wziąć je w własne ręce, daleko mi do tego. Wspominam jeno, że to my tworzymy jutro. Nie tylko swoje.

I nie jesteśmy sami, choć czasem tak się wydaje.

M.