środa, 26 września 2012

Morloków pokłosie.

Dziś niespecjalnie był czas na głębsze refleksje - ot, siedzenie od rana w poczekalni (dwie książki, na zapas), drzemka, obiad, ponowna wizyta, tym razem już, na szczęście koniec. Miła niespodzianka w postaci czyiś odwiedzin. No i w sumie tyle, cały dzień przeleciał. Druga część nawet bardzo miło, ale ja nie o tym.

Znowuż spotkałem morloków! Tym razem już bardziej zaawansowanych, starszych. Ja tego nie rozumiem, moi drodzy. Wszystkie poczekalnie wypełnione są ludźmi, którzy nudzą się jak mopsy. Wszystkie poczekalnie w Polsce, a pewnie i na całym świecie.
Jeżeli poza Ziemią istnieje jeszcze jakieś życie, to pewnie i u nich ludzie w kolejkach się nudzą.

Więc czemu, powiedzcie mi, nie ma dżemu? Tfu, znaczy: czemu znowu tylko ja miałem książkę? Przecież to jest... chore. Nawet ludzie którzy czekali tam ze mną rano (nie tak trudno jest zapamiętać kilka z kilkunastu twarzy), nie poszli po rozum do głowy i nie przynieśli ze sobą... niczego. Przecież oni nawet nie bawili się komórkami. Siedzieli, czasem wymienili kilka słów. Generalnie jednak, banda zombie.

Prawie się bałem, że rzucą się na mój mózg. W końcu pracował, więc musiał smakowicie pachnieć!

Sytuację uratował i skomplikował pewien pan, który, co prawda, nie spodziewał się kolejki (hurraoptymista ;) ), lecz szybko zlokalizował na stojącym tam stoliku stertę czasopism. I to nie syfu pokroju "Twój Styl", lecz całkiem rzeczowego i konkretnego czasopisma "Angora" (jak ktoś nie wie - zbiór co ciekawszych przedruków z poprzedniego tygodnia + artykuły własne).
Dwie osoby, z dość głupimi minami, sięgnęło również po ową makulaturę. I to tyle.
Wyobrażacie sobie?

Kilkanaście osób (+ dobre parę, które już wcześniej wyszło), jednak książka, trzy czasopisma (dwa czytane, jedno tylko przeglądane - zapewne zbyt mało obrazków).

Można zżymać się, że młodzi nie czytają. Hulaj dusza, niechże zajmują się jakąś inną ambitną gałęzią kultury. Filmy? OK, czemu nie. Też zdarzają się wartościowe. Sam Internet to kapitalny temat na cały cykl wywodów (zwanych potocznie wynurzeniami, bądź wypocinami, he he). Czytanie to coś, co powinni zaszczepić dorośli. Rodzice. Nauczyciel może zachęcić, lecz czym skorupka za młodu nie nasiąknie, tym większa szansa, że na starość będzie trącić głąbem.

Niestety, mamy w kraju morloków, pozwalających wychowywać się nowym morlokom. Dlatego proszę, bardzo uniżenie zresztą: zawsze i wszędzie namawiajcie znajomych, sąsiadów i rodzinę do poszerzania horyzontów. Nie mówię tylko o książkach (pragmatyczny dorobkiewicz ma taki eskapizm za godny pogardy, trudno). Ale dobry film, teatr... ba! Nazwanie tego, co leci w radiu badziewiem i przedstawienie alternatywy. Może i nie jest to wyjście dyplomatyczne, lecz w końcu mamy wolność słowa, jo?

Skorzystajmy więc z niej. Ja korzystam :). I najchętniej wprowadziłbym plan trzyletni pod hasłem "Matoły do stodoły!", lecz obawiam się, że pozostaję tutaj w mniejszości. Cóż, mniejszość wcale jednak nie musi być cicha i niesłyszalna.

Pokażcie światu, że literatura i inne oblicza sztuki to coś, co warte jest poświęcenia czasu, a nawet i zachodu. Miarą cywilizacji jest nie to, ile energii wyciśniemy z kilograma danej materii, lecz jak podchodzimy do naszego miejsca w świecie, jak przeżywamy każdy dzień i jak odnajdujemy się na tej drodze ku nieznanemu.

Nie bądźmy więc ani morlokami, ani elojami.... ejolami... cholera, znajdźmy złoty środek. Chociaż tak dla siebie. I dla bliskich. Naprawdę warto, daję słowo!

M.

poniedziałek, 24 września 2012

Polskie morloki.

Uciąłem sobie ostatnio pogawędkę z mamą, polonistką (dla tych co nie wiedzą; ważna informacja). Rozmowa dotyczyła sztuki ogółem, a literatury w szczególności, była zaś pokłosiem artykułu dziennikarza Wyborczej, który popełnił w swoim życiu też kilka powieści, a przynajmniej książek.
Z artykuł ten, a więc, z konieczności, i rozmowa, dotyczył pewnego smutnego faktu. Wedle badań jakiegoś OBOP-u, czy podobnego tworu, ponad połowa Polaków nie sięgnęła w ubiegłym roku do książki. Co gorsza, nie zamierza.
Sam artykuł jakiś nowatorski nie był, ot, modnie wyśmiewał obecnego premiera (co miał dziadka w Wermachcie), iż ten woli grać "w gałę", niż zabrać swoich ministrów do księgarni.
Jako mnie samego to nie dziwi, w końcu sam bym bydła na salony nie prowadził. A i jaki pasterz, każdy widzi :).

Urzekło mnie jednak odwołanie do H. G. Wells'a i jego podziemnych morloków, zafascynowanych maszynami, wypaczonym postępem i tym co przyziemne, odrzucające piękno i to, co nie praktyczne. Żerujących zaś na ejolach... uhmmm... a może elojach? Dokładnie nie nazwy pamiętam i poprawę obiecuję, fakt, że żerowali w sposób bardzo bezpośredni (kanibalizm), zaś te, niegdyś bratnie, istoty, ze wszech miar przypominały niewykształcone dzieci, naiwne i nie potrafiące współpracować. Łatwe do zmanipulowania, by nie rzec, wypasu.
Obie grupy zaś nie czytały. I jedne i drugie były na to, na swój sposób, za głupie. Choć jedne z wrodzonej już niemalże indolencji, drugie zaś z powodu świadomej ignorancji, odrzucenia takich wartości.

Czemuż to mi przyszło do głowy, czemu o tym właśnie piszę? (świadomie używam tu czasu teraźniejszego, gwoli ścisłości)
Otóż siedziałem sobie dzisiaj chwilę niedługą w pobliskim centrum medycznym. Bywam tam w miarę regularnym gościem, ot, takie sprawy alergika.
Tym jednak razem zagnały mnie tam sprawy medycyny pracy. Wiecie, te badania i inne duperele. No i oba typy wizyt miały pewną wspólny mianownik.
Zawsze, ale to zawsze noszę ze sobą książkę.
Zdziwilibyście się, jak rzadko widzę kogokolwiek, kto by czytał, czekając, razem ze mną. Zrozumiem osoby czekające razem, zawsze można porozmawiać.
Lecz reszta? Siedzą, bądź stoją, mina cierpiętnicza, bądź chociaż znudzona, przygarbieni, puste spojrzenie. Tragedia, powiadam.

Tak samo było dzisiaj. Małym wyjątkiem było to, że cała poczekalnia była wypełniona młodzieżą szkolną i studentami, co mi trochę szyki pokrzyżowało, gdyż mogłem się tylko zarejestrować na jutro. Nic to. Chwilkę poczekałem (czytając "Ptaśka" - tak, tak, cicho, nadrabiam), nie omieszkałem jednak przyjrzeć się bacznie otoczeniu.

W poczekalni znajdowało się, poza mną, kilkanaście osób. Trzy dziewczyny zawzięcie między sobą trajkotały. Fair enough. Wizyta u dermatologa też ciekawa sprawa. Akurat średnio mnie interesowało, gdzie jedna z drugą mają krosty, ale to już insza inszość.
Prawdziwy problem leżał w tym, że byłem absolutnie jedyną osobą z książką.
Nie było wyjątku. Nie wiem, czy to pokłosie tego, że można "bawić się komórką", czy też brak doświadczenia w kwestii przebywania w słynnych "życiowych" kolejkach.
Tak, czy inaczej, ja od niepamiętnych czasów nie lubię marnować ten sposób czasu. Lubię się polenić, mieć czas wolny, nic nie robić. Bezczynność jednak... jest dla mnie męcząca, uciążliwa. Nie potrafię tak, słowo.

Na szczęście jako osoba do rejestracji byłem poza kolejką, szybko więc opuściłem naszą osowiałą gromadkę morloczków. Gnębi mnie jednak pewna myśl - czy był to przypadek, czy te osoby naprawdę nigdy nie sięgają po książkę?
Jeśli zaś prawdziwa jest ta druga opcja, to czy zamiłowanie do kultury mogą odnaleźć w cyfrowym świecie? Wiadomo, że ona tam jest. Internet (i peryferia) jest jednak strasznym śmietnikiem. Czy na pewno mogą trafić na to, co wartościowe?

I, co gorsza, czy chcą?

M.

niedziela, 23 września 2012

Podwójna reaktywacja (po raz n-ty)

Powrót do parakultury odkładałem od bardzo, bardzo dawna.
Cóż, "odkładałem", to dość nieszczęśliwe wyrażenie. Dojrzewał on we mnie, powoli i nieśpiesznie. Po prostu to, co popchnęło mnie do założenia tego bloga, przygasło. Nie zniknęło, broń Światłości. Ot, blog ów stracił świeżość i nie zawierał już tego, co chciałbym w nim przekazywać.
Potrzebowałem odpocząć, stąd milczenie.

Parakultura powraca więc, na kilka dni przez kolejnymi urodzinami. Moimi, nie jej, rzecz jasna :).
Czy odzyskałem świeżość i czy będę potrafił pisać przyjemne, odpowiednio zgryźliwe, lecz jednocześnie pozytywne teksty? Mam nadzieję.
Właśnie ta pozytywność jest tym, czego brakowało mi w ostatnich tekstach, bądź gdy myślałem, czy o czymś nie napisać. Powiem Wam, drodzy czytelnicy, że nie lubię wylewać jadu. Niestety zaś, wiele ze spraw, o których słuchać na co dzień, nie pozostawia nic innego.

Dlatego też dzisiejszy wpis traktować będzie o pewnym zjawisku, dzięki któremu takie pojęcie, jak (moja) parakultura w ogóle istnieje. Zjawisko owe zaś nosi miano Dead Can Dance (nie mylić z You Can Dance!). A cóż to takiego? – być może ktoś zapyta. Wujek Wiki zaś służy odpowiedzią:

(jest to) brytyjsko-australijska grupa muzyczna prezentująca alternatywne spojrzenie na world music, z wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard[2]

Ot i tyle. Zespół ten zakończył działalność w 1998 roku, kapitalną płytą Spiritchaser, by niedawno odrodzić się, jak Feniks, własnym Anastasis. Odrodzić się, to dobre słowo, gdyż brzmią dokładnie tak, jak brzmieli niegdyś. Jakby te 14 lat ciszy było tylko kontemplacją, krótką pauzą w muzyce, która gra w ich duszach.
Moi drodzy, zapraszam w moją własną wycieczkę po tym, czym jest Dead Can Dance; po zjawisku, które re-definiuje wiele pojęć, dotykając bezpośrednio tego, co ulotne, duchowe i metafizyczne. A także niezaprzeczalnie piękne w ten kruchy, niekomercyjny sposób. Moja muzyczna ikona parakultury...

Jak sam Brandon śpiewa w otwierającym płytę utworze:
We are the children of the sun, our journey's just begun.

Tak, ich podróż dopiero się zaczyna, gdyż, podobnie jak i dla mnie, to podróż jest ważna, a nie cel. Podróż zaś zaczyna się codziennie na nowo. I tak ich muzyka towarzyszy mi już od dobrych kilku lat, w szczęściu i smutku. W domu i w podróży, cały czas jednak w sercu i w duszy.
Nie jestem pewien, czy będę potrafił opisać, jak bardzo ewoluuje we mnie sam odbiór ich utworów i ich przekazu. Tkwi w nich prawdziwa magia. Taka magia słów, dźwięków i aury.
Chyba ta ostatnia przemawia do mnie i działa na mnie najbardziej.
Wystarczy czasem, że zamknę oczy, by pojawił się we mnie obraz powiązany z jednym, lub drugim utworem. A też inaczej – stojąc gdzieś, w lesie, nad rzeką, czy też w górach, potrafię przypomnieć sobie jeden z ich utworów.
Ta muzyka przeniknęła mnie na wskroś, stała się częścią mnie. Po części wręcz stworzyła mnie, uczyniła ze mnie tego, kim jestem. To z niej, bezpośrednio z niej narodziła się parakultura.
Fakt, że ta idea wzrosła na podatnym gruncie. Zawsze byłem estetą, zawsze fascynowała mnie sztuka, piękno i poszukiwanie odpowiedzi, doznań, myśli.
Jednak dopiero Dead Can Dance pobudził to ziarno, które zakiełkowała we mnie literatura. Ot, takie uzupełnienie, gdyż człowiek bez różnorodnych bodźców nie ma szans na rozwój. Ja zaś nie mam zamiaru przestać się rozwijać. Górnolotny plan, cóż, lecz czasem bywam ambitny :).

Wróćmy jednak do ich nowej płyty. Zapraszam do mojej prywatnej i osobliwej minirecenzji. Mam nadzieję, że nią nie zanudzę!

Nim jednak zacznę, polecam puścić w tle następujący utwór - http://www.youtube.com/watch?v=J6aQEFzB3zQ a więc otwierające płytę Children of the Sun. Można dalej przy tym czytać, lecz nie radzę. Lepiej zamknąć oczy i się wsłuchać. Bądź znaleźć słowa tego utworu, by łatwiej zrozumieć, czym i dlaczego otwieramy płytę.

Przede wszystkim podkreślam, że ich nowa płyta nie jest wielkim krokiem naprzód, tak samo jak niczym przełomowym nie była ich pierwsza płyta. Z początku byli, jak to ładnie określono na wikipedii, dark independent. Wiecie, takie około-gotyckie granie. Przyjemne, ciekawe, intrygujące, a nawet i dość żywe (kto nie wierzy, tego odsyłam do The Trial http://www.youtube.com/watch?v=DggPe4KaD_c ).
Zmieniali się zaś z płyty na płytę, jednocześnie (i paradoksalnie) od drugiej pozostając tacy sami. Nie na darmo pojawiło się wśród osób zorientowanych określenie 'oni grają jak Dead Can Dance'. Potrafili zrobić... wszystko. Grali (grają!) muzykę z całego świata. Sięgali do brzmień egzotycznych, arabskich, irlandzkich i w zasadzie wszystkich innych. Płyta z 1998 roku, Spiritchaser, była niesamowicie szamańska, inspirowana etniczną muzyką Afryki.
Co więc ja znalazłem w DCD?
Przede wszystkim ich karnawał, a raczej pożegnanie z nich. Utwór tak pięknie nostalgiczny, że może być jednocześnie oswojeniem się z koncepcją śmierci, jak i kołysanką, dodającym otuchy i mówiącym o pięknie świata kocem, oddzielającym od wszystkiego, co zmęczyło nas w danym dniu.



Nie wiem jak opisać ten utwór słowami i pojęciami innymi, niż "doskonały", "kompletny", "magiczny", "hipnotyzujący".
Cała jego aranżacja, brzmienie, słowa, nawet teledysk... przepiękne i składające się w coś większego. O, właśnie tego szukałem. Jego suma jest większa, niż części składowe. Można go rozbierać na części, analizować i szukać w nim geniuszu. Jednak ów geniusz jest wszędzie, pomiędzy i jest nieuchwytny. Spotkać i znaleźć można go dopiero patrząc na całość, słuchając nie tylko uchem – też i duszą.

I właśnie... tutaj dochodzimy do sedna mojej minirecenzji. Muzycznie Dead Can Dance nie zmieniło się. Nadal są sobą i nadal trzymają poziom. Wielu ma im to za złe. Chcieli czegoś nowego. Lecz to jest jakby... zarzucać Paganiniemu, że to kapitalnie, iż wymyślił granie na skrzypcach niemal na nowo, ale teraz czekamy na coś nowego.
To nie tak, moi drodzy. Dead Can Dance to coś, co narodziło się w duszach pewnej dwójki, lecz co dojrzewa i kiełkuje w nas. Nie wiem, jak Wy, ale ja czuję się tutaj... instrumentem.
Tak jak Brandon i Lisa jestem owym dzieckiem słońca, którego podróż dopiero się rozpoczyna. Tak jak i przez nich, tak i przeze mnie muzyka płynie i przedostaje się dalej. Kształtując mnie i świat.
Nie chciałbym, by to się zmieniło, zaś zbytnie eksperymentowanie mogłoby do tego doprowadzić.

Tak jak kiedyś Karnawał się zakończył, tak teraz rozpoczyna się na nowo. Inny, a jednak taki sam. Piękny i współtworzony przez to, jak go odbieramy.
To jest coś więcej niż rozrywka, coś więcej niż muzyka, coś więcej niż zwykła sztuka. To jest czysta parakultura, wykraczająca poza ramy, poza bariery, poza rzeczywistość.

Oto czym jest dla mnie Dead Can Dance.

A czym jest, lub może stać się dla Was? Odpowiedź można znaleźć tylko w jednym miejscu.
W Was.

Al'diel sha'la ;)

M.