poniedziałek, 24 grudnia 2012

Para-życzenia

Wigilia tuż tuż. Tradycyjnie, dla Polaków, najważniejsza część obecnych świąt. Tylko dla Polaków? Ano, nie do końca tylko, niektóre zasadniczo katolickie kraje także ją zauważają, jednak to nie to samo.
Polska tradycja zdominowała wigilią, karpiem, wódką i prezentami wszystko.
Mamy więc rodzinę, mamy zbyt małe mieszkania, w których przebywa nagle więcej ludzi, niż w przeciętnym M2 z okresu PRL, mamy stres, kłótnie i inne "tradycyjne" sprawy.

Akurat u mnie w tym roku, jak też w miarę zazwyczaj, względny spokój. Mała rodzina = mały kłopot. Także i ja, tradycyjnie, obijam się, jak mogę. Niby kilka osób na Wigilię przyjechało "do mnie", ale to same kobiety (taka rodzina), więc "tradycyjnie" nie robię nic. Pasuje mi? A pewnie. Aż taki przeciwko tradycji nie jestem :).

Głupotą jest zaś nasza, barejowska niemalże, "nowa świecka tradycja". A i stara też mnie, cóż, dziwi pokątnie.
Święta to święta. Mówcie co chcecie. Ja nawet swoją babcię gonię, że niby taka katoliczka, a jakoś tego okresu nie przeżywa.
Rodzina, jedzenie, prezenty, koniec.

Sekularyzacja totalna. Nie żebym chciał komuś narzucać mistyczne przeżycie świąt. Kto mnie zna, to wie, że mam jakieś para-chrześcijańsko-gnostyczno-niedookreślone duchowo odjazdy. Kto nie zna, właśnie się dowiedział(/a).

Ciekawą rzecz dzisiaj usłyszałem w radiu, przypadkiem. Rzadko radia słucham. Tutaj zaś, pewien ksiądz (chyba?) wypowiedział następujące słowa:
"Obecnie święta to jak tradycja spotykania się przy obiedzie z okazji urodzin prababki. Są buraczki, jest kompocik, tylko tej prababci przy stole jakby mniej."

Paradoksalnie, mówię tutaj OK. Samemu nie po drodze mi z katolicyzmem. Nie po drodze mi z masami, z rytuałem, z pustą, nic nie znaczącą dla cuchnących przetrawianych alkoholem wyć (czytaj: pieśni) na pasterce.
Cóż jednak przeszkadza mi przystanąć i zadumać się na chwilę?
Pomyśleć, dlaczego miałbym popadać w szał świątecznych zakupów, konsumpcjonizmu, życia na pokaz i na zastaw? Spojrzeć w lustro i przyznać się, że bałbym się otworzyć drzwi "zbłąkanemu rodakowi" i ugościć go przy wigilijnym stole.
Takie czasy, człowieka coraz mniej nie tylko naokoło. Także i we mnie.
Czy wstydzę się tego? Tak i nie, zarazem.
Wstydzę się, że nigdy nie dorównam swoim ideałom, że nigdy nie będę tak otwarty i dobry (cokolwiek by to miało znaczyć), jak bym sobie tego życzył.
Jednocześnie jednak odczuwam pewną ulgę. Zawitała we mnie, choć na chwilę, refleksja.

Myślę, zastanawiam się, staram się zmienić w sobie to, co czuję, że nie do końca do mnie "pasuje". Taki mały oddech Spiritus Mundi.
Podobno wieje on przez świat i dotyka każdego.

I tego właśnie, tak naprawdę życzę dzisiaj wszystkim. Nie dajcie się ogłupić, nikomu i dla żadnej sprawy. Po prostu odnajdźcie w sobie nową głębie. Teraz, na zawsze i codziennie na nowo!

M.

środa, 19 grudnia 2012

Izerska Arktyka.

W końcu, nareszcie, najwyższy czas (był)! Nie, to nie bełkot o zbliżającym się końcu świata (wyjątkowo nie mam zamiaru pisać tutaj o pierdołach), lecz mała relacja z typowo zimowej wyprawy.

Wyprawa to odbyła się całkiem niedawno, w ten weekend, z różnych względów, jednak, zebranie mi się z niej i po niej zabrało mi "trochę" czasu. No nic, czas ów znalazłem i oto rozpoczyna się opis właściwy.

Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, jedno z najcieplejszych miejsc (i miast) w Polsce. Oto Legnica, takie całkiem miłe miasto na (z)Dolnym Śląsku. Nieopodal "nas" (taki mały patriota lokalny ze mnie wyrasta) znajduje się historyczna stolica Śląska, Wrocław. To taki mały prztyczek w nos czytającym ten blog (tak, akurat ;) ), "Ślunskim" separatystom.
Otóż z Legnicy wyruszyliśmy, tamże wróciliśmy. Bilans całkiem ładny, skoro dwa razy wylądowaliśmy w zaspie. Ale ja nie o tym!

Celem były Góry Izerskie, głównie zaś ich polska część. Czeska też jest śliczna, lecz... umówmy się, nie w taką pogodę. Lato, ciepło, rower, o tak. Żyć nie umierać (choć rzyć umierać już może, gdy ktoś niewprawny).
Po obowiązkowym zahaczeniu o Harrachov, nabyciu browiantu (czeskie piwo + część nabiałowo-mięsna), a także posileniu się smacznym (choć nie rwącym czterech liter) serem smażonym, wróciliśmy do Jakuszyc i postanowiliśmy zagubić się w bieli.

Moi drodzy, takiej pogody to dawno miastuchy nie widziały. Uwierzcie mi na słowo. Wszędzie biało, śnieg przynajmniej po kolana, temperatura poniżej zera, nic się nie roztapia. A z góry? Z góry zaś leciał sobie nowy śnieżek, ot tak, żeby nam za słodko nie było, aby na drugi dzień się ciężej wracało.
Chłopaki nawet myśleli o wypróbowaniu biegówek, lecz jakoś tak się zaoferowałem, iż poniosę większość browiantu. Ot, taki ze mnie kozak z pojemnym plecakiem. Wolałem poczłapać. A skoro człapać, to i się posilać różnymi delikatesami na "pitstopach", zwanych nieraz także "czekpointami". Wiecie, wymianę oleju trzeba było przeprowadzić ;). Jak widać na załączonym obrazku!


Uwierzcie mi, iż czasem dobra kurtka z użytym jako podpinka softshellem, ciepłe spodnie, dobre buty, chusta i gogle nie wystarczą. Trzeba się wzmocnić. Szczególnie, że wraz z przybywającą werwą wzmacniała się ciepłota ciała, robiło się gorąco, trzeba było się wietrzyć. A skoro się wietrzymy, to... o, a może mały łyczek na rozgrzewkę? Czuję przecież zimny wiatr ;).

Przyznam, że pod Samolot podchodziło się całkiem znośnie. Schodziło, rzecz jasna, równie dobrze. Szczególnie, że z niego do schroniska Orle już tylko w dół, Przez śnieg, gdzie buty zapadały się często ponad kostki, fakt. Był to również śnieg ubity - co powinno Wam dać do myślenia :). Prawdziwi faceci jednak się nie skarżą!

Nawet, gdy dochodząc do kolejnego schroniska, Chatki Górzystów, zostali przywitani śmiechem. "Jak tam, nie zapadliście się po drodze?". Ależ zapadliśmy! Lecz co to dla nas było ;).
Ech, Chatka Górzystów sama w sobie. Miejsce-legenda. Piękne w swojej surowości, wypełnione książkami (czuję się jak w domu!), z dobrą i tanią kuchnią, czeskim piwem za 6 złotych. Czego chcieć więcej?
Nawet mnie tam już poznają ^_^.

Ciężko było ją opuszczać, po miłym wieczorze i odrobinę przykrótkim noclegu. Szczególnie, iż na zewnątrz wyglądało o tak:


Droga powrotna zaś, ech... widoczność zerowa, ot taka śliczna, polska Arktyka. Zazwyczaj Hala Izerska obfituje w bogatą florę, w malownicze i łagodne widoki, w urozmaicony krajobraz. Tym razem zaś...

Poważnie, nie było widać nic! Cisza, pustka, jeno śmigający w te i wewte narciarze na biegówkach. Cóż więc my, biedne żuczki, mogliśmy uczynić? Przeć do przodu i czuć się jak polarnicy, ot co! Nie powiem, że było to nieprzyjemne. Nawet, gdy czuło się, że to już powoli koniec, wracamy do miasta, ciepła, cywilizacji. Pracy. Ech.

Czasem przydaje się łyk wolności. Trudno się z nim, jednak, rozstać.


Hmmmm... więc jak tam, do zobaczenia na szlaku ;) ?

M.