Witam. Zgodnie z obietnicą, acz z małym opóźnieniem, kilka cegiełek (zapalnych, mam nadzieję) do "problemu" gender. W skrócie, lecimy po bandzie i wyśmiewamy, dopóki jest to w modzie. A co! Mam prawo do niuchania koniunktury.
Pierwszą cegiełką, niejako kamienień rzuconym na szaniec zbigoconego, szowinistycznego świata, jest historia Amelii Meltape, przedstawiciela/lki trzeciej płci, rodem z Bangladeszu.
http://facet.onet.pl/transseksualna-modelka-chce-zostac-miss-world/cjr3z
Idąc tokiem rozumowania genderów, narzucanie jemu, bądź jej, iż jest kobietą, lub mężczyzną, to straszny błąd. Czemu nie może być jednym i drugim jednocześnie? Przecież powinniśmy być już ponad takie przesądy, jakimi są płeć, biologia, czy inne tam pierdoły. W końcu jeżeli skalpel, botox i hormony mogą zmienić genetycznego chłopca w dziewczynkę, to czemu nie uznać efektu końcowego za coś więcej? Metachłopiec, metakobieta. Paraczłowiek?
Myślę, że zasługuje to na dogłębne zbadanie tematu przez Zespół Chorobowy Macierewicza.
Tak na zdrowy (nawet jeśli chłopski <- szowinizm ;) ) rozum, zaś, czemu mężczyzna nie miałby wystąpić w wyborach Miss World? Przecież większość niemieckich atletek z powodzeniem mogłaby występować w wyborach Mistera Roku, mielibyśmy więc obie konkurencje pozbawione szowinizmu w jedną, lub drugą stronę.
Zaistniałaby prawdziwa równość, zatarcie granic, triumf ideologii gender. Ach, tęcze latałyby wtedy nisko, dzieci nie głodowałyby więcej, a rak sam by się pokonał, zawstydzony płynącym od Nas przykładem bratersko-siostrzanej miłości. Aż łezka się kręci w oku :````).
Zostawmy jednak ten problem tam, gdzie jego miejsce - ta krawężniku humoru. Poruszę temat o wiele poważniejszy. Z jakiego to powodu? Otóż dotyczący bezpośrednio mnie. Taki, który boli, pali i napawa negatywnymi emocjami. I nie, z góry podkreślę - wybory Miss, czy Mistera, nie kręcą mnie w żaden sposób.
Cóż więc takiego wywołuje u mnie dyskomfort i spięcie pośladków?
Baseny! No, nie tyle same baseny, same w sobie. Chociaż fakt, naciągnąłem wczoraj bark, pływając drugi dzień pod rząd i forsując kolejne długości, lecz to już moja sprawa i nie będę, po lewacku (yo Radzio ;) ), marudził, skoro to moja głupota.
Boli mnie i dotyka (na szczęscie - nie fizycznie) problem szatni.
Ja rozumiem, że ktoś może chodzić na basen dłużej niż ja. Może mieć ciało Adonisa, czy innego greckiego (lub rzymskiego, jeden pies) boga i chce się nim pochwalić. Lecz, czy naprawdę musi z tego powodu wypinać w moją stronę goły rów mariański?
Ludzie, macie ręczniki, macie przebieralnie... nie jestem purystą, lecz osobą wysoce amoralną, jednak widok nagiej, męskej dupy, działa na mnie odstraszająco. Ja wiem, ja rozumiem, odstrasza, więc nie klepnę. To działa, szczególnie, gdy taki gołodupiec spotyka się okiem (wieloryba) w oko z moją nieujarzmioną, zwierzęcą charyzmą. Niemniej, daję słowo, nie klepnąłbym nawet odzianego męskiego zadka, więc wyciąganie grubych argumentów (a są często grube), jest czymś, co Anglicy określają mianem 'overkill'.
Bywa zaś gorzej. Wchodzę pod prysznic, a tam jakiś stary, siwy grubas właśnie gmera łapskiem w nagich sferach intymnych, szukając w buszu, kaj mu się mikroskopijny penis zapodział, bądź sprawdzając elastyczność zwieracza. Na głębokość palca.
Ja nie wiem, czy to tylko mój pech, ale zawsze jakiś taki melepeta się przytrafi. Przysięgam, że następnym razem zacznę się drzeć.
Póki co odwracam wzrok, włączam muzykę w wodoodpornej empetrójce i udaję, że jestem w innym świecie.
Plus introwertyzmu.
Jednak... to nie wszystko. Ja rozumiem, że gender i że dzieci mogą wybierać, ale naprawdę cholera mnie trafia, obojętnie, czy to nad morzem, czy w MĘSKIEJ szatni, gdy widzę ojca przyprowadzającego, dla przykładu, pięcioletnią córeczkę i pozwalającego jej latać dookoła w stroju Ewy (tak, żeby chociaż...). Nie wiem, nie boją się, że będzie tam pedofil? Uważają to za coś normalnego? Nie boją się, że biegająca córeczka dostanie z półobrotu gołym penisem jakiegoś nudysty, gdy nieopatrznie wejdzie w zasięg?
Przecież... Są jakieś granice. Ja wiem, dziwny jestem. Mam dość mocne granice przestrzeni osobistej i nie wyobrażam sobie, po prostu, niektórych rzeczy i zachowań. Być może to te resztki konserwatyzmu, które we mnie pozostały. Być może to niedobitki pruderii. Lecz, jeżeli mamy w obrębie szatni wyodrębnione PRZEBIERALNIE, to nigdy nie zrozumiem i nie zaakceptuję narzucania mi swoich nudystycznych ciągot. Tak samo, jak ja nie narzucam nikomu mojego heteroseksualizmu. To dzieje się samo w sobie, naturalnie... agresywnie w swej naturze, lecz na to już nic nie poradzę ;).
Pozostała jeszcze muzyka.
Chociaż, nie wiem, czy pojęcia "muzyka" odpowiada tutaj temu, co chcę opisać.
Chodzi wszak o "rolowanie" nieszczęsnej Nataszy Urbańskiej, które postanowiłem w końcu obejrzeć i przesłuchać.
Najpiękniejszym aspektem w tej sprawie jest to, że pod oficjalnym teledyskiem na youtube postanowiono wyłączyć komentarze. Daje do myślenia, prawda? ;)
Muzycznie "dzieło" to nie istnieje. Losowanie dodawanie dźwięków w jakimś syntezatorze midi dałoby lepsze dźwięki. Wokalnie panna również leży i kwiczy (w łazience, pod zlewem - pewnie niezły trip). Jakieś jęki, stęki i za cholerę nie da się usłyszeć, co te werbalne wymioty mają oznaczać. Cóż, wydaje mi się, że ktoś popdisując z nią kontrakt zadbał o takie "przybicie umowy", by przy okazji uszkodzić jej struny głosowe.
Niestety, głębokie gardło nie każdej wychodzi na zdrowie.
Nie będę jednak znęcał się nad biedną Nataszką. Wszak nie jej wina, że wkopała się w tak kretyński kontrakt. Przecież, gdyby nie wystąpiła w tym autystycznym dziele, jestem pewien, że musiałaby płacić sporą karę. Tak to jest, jak się ma parcie na szkło.
Powyśmiewać chcę się teraz z czegoś innego. Kogoś, nawet.
Większość tzw. "hejterów" słucha syfu, który jest niewiele lepszy. Nowe płyty Comy, większość polskiego hip-hopu, nierozróżnialny pop, disco-polo... jestem pewien, że na playliście znalazłyby się Ich Troje, Mandaryna, czy Norbi.
Ludzie, Urbańską wrobiili w kicz ostateczny, lecz to nie znaczy, że kicz którego słuchacie, jest w jakikolwiek sposób lepszy.
To jest dalej dno i pięć metrów mułu, zaś Wasza reakcja to typowe krzyki radości mówiące jasno: "Cieszę się, że znalazłem coś wyraźnie gorszego. Odwracam od siebie uwagę".
Niech każdy słucha tego, co lubi, lecz rozpoznaje Sztukę, od sztuki.
Lubię lżejsze kawałki, dla przykładu dokonania eksperymentalnego Shaka Ponk:
Nie oznacza to jednak, że mają oni przekaz, bądź wykonanie, na poziomie Neila Younga, czy innego wielkiego artysty:
Świat jest pełen piękna i niespodzianek. Jednak wolałbym, żeby taką niespodzianką nie była goła dupa w szatni. Nawet, jeżeli zadek byłby zgrabny i należał do niewiasty. Dlaczego? Od tego jest sypialnia, bądź różne okoliczności natury. Tak, czy inaczej, sytuacje intymne.
Nie narzucam swoich poglądów i nie lubię, gdy ktoś rzuca mi w oczy swoje... poglądy, lub narządy.
Comprende?
M.
EDITED: nie mam pojęcia, dlaczego tekst zbił się w taki sposób. Chyba entery się obraziły. Cóż...
niedziela, 12 stycznia 2014
sobota, 21 grudnia 2013
Bender gender
Witam po długiej przerwie. Cóż, mieliśmy niby niedawno nowy wpis, lecz była to właściwie reklama, pozbawiona właściwego komentarza. Ot, pokazana ciekawostka (choć odpowiednio głośna), której ukazanie na blogu miało mnie zmotywować do drobnej resuscytacji parakultury.
Cóż, chyba się udało, oto jestem!
Na tapetę weźmiemy sobie dzisiaj "problem" ideologii gender. Problem rozdmuchany przez media, niepoważny i, zasadniczo, głupi z natury. Widzicie, moje założenie jest bardzo proste – cała idea czynnego ruchu gender jest po prostu ułomna.
Nim przejdziemy do rzucania mięsem, zadajcie *sobie* kilka pytań. Odpowiedzcie na nie szczerze i po dobrym namyśle, nie kierując się uwarunkowaniami kulturowymi, tradycją, wychowaniem i takimi tam duperelami.
Czym jest płeć?
Ile właściwie istnieje płci?
Czy płeć ma jakąś naturalną "rolę", czymkolwiek by ona nie była?
Czy posiadanie takiej, a nie innej płci powinno predestynować, zmuszać, bądź w inny sposób wpływać na to, kim jesteśmy, chcemy, lub powinniśmy być?
Dajcie sobie na to kilka minut, zaparzcie herbatę, ba... może nawet idźcie na spacer. Te pytania tylko z pozoru są głupie. Tak samo jak ideologia gender, tylko z pozoru *nie* jest głupia.
Wszystkie odpowiedzi, których sobie właśnie udzieliliście (lub nie) pochodzą od Was. Czy są one "prawdziwe", czy "nie", to już sofizmaty.
Widzicie, ideologia gender stawia sobie za zadanie... stawianie pytań, często niewygodnych. I wiecie co, kiedyś tak robiła. Bodajże w latach 60-ych. Od tamtego czasu uległa, niestety, wypaczeniu. Zamiast stawiać pytania, zaczęła dawać gotowe odpowiedzi. Są one, rzecz jasna, równie poronione jak szowinizm, feminizm i inne poglądy ludzi z głową we własnym tyłku.
Rzeczą oczywistą jest to, że rola kobiety i mężczyzny zmieniała się na przestrzeni wieków.
Nasi pra-przodkowie mieli przed sobą inne zadania, zupełnie inne wyzwania stały przed ludami czasów antycznych, przed mieszkańcami Średniowiecza, Renesansu, że nie wspomnę o tym, jak zmieniało się podejście do całości dorobku kultury w okresie XX wieku.
Zatrzymajcie się tu na chwilę, pomyślcie właśnie o tym – o kulturze.
Kiedyś mieliśmy rycerzy. Mieliśmy damy. Mieliśmy nawet proletariat. Wiecie, co mają te trzy... hmmm.. grupy społeczne wspólnego? Nie mają przełożenia na obecny świat.
Wszystko się zmienia, wszystko ewoluuje, wszędzie dookoła idziemy do przodu (choć liczni próbują te zmiany powstrzymać).
Dziś nie ma miejsca na rycerzy, nie dlatego, by ludzkość miała w czterech literach tzw. "rycerskość", czy też honor, obronę słabszych, lojalność, ech, cokolwiek w ten deseń.
Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, XX wieku nie muszą się obawiać dzikich zwierząt, ataku barbarzyńców, zimowego głodu spowodowanego złym stanem spichlerza.
Cywilizacja rośnie, zmienia się i rozwija wraz z wynalazkami, lecz współgrając z kulturą. Dlatego właśnie mamy czas myśleć o głupotach. "Achtystki" mogą chodzić sobie ulicami poubierane jak wariatki i, generalnie, poza śmiechem tłumu, nie spotka ich nic złego (chyba, że mieszkają we Włoszech, wtedy zgwałci je miły imigrant z Afryki Północnej).
Mam gdzieś pomylone pomysły "dżenderowców", ponieważ ich działania i pomysły nie mają na uwadze rozwoju, ani poszanowania dziedzictwa kulturowego.
Jak rzekł niegdyś pewien wielki człowiek, a co pozwolę sobie sparafrazować lekko, "jesteśmy karłami stojącymi na barkach minionych gigantów".
Cała ta spuścizna, od legionistów rzymskich, przez praczki, chodzących w butach na szpilkach rzeźników (sic! - sprawdźcie, jeśli nie wierzycie), amazonki, po to, co widzę na ulicy – ludzi zajmujących się swoimi sprawami, to część naszego zbiorowego ja.
Mam gdzieś, czy dziewczynka, lub chłopiec, będą zbyt głupie, by nie podążać za bezsensownymi wzorcami. Od tego jest tradycja, by to rodzice/opiekunowie wybierali z niej to co dobre i prezentowali swoim pociechom. Od tego zaś owe pociechy mają mózg, by wybrać to, co im odpowiada. Bunt to podstawa rozwoju, bez niego czeka nas tylko stagnacja.
Jak więc można zabrać dzieciakom przeszłość, idee, archetypy, to, co cywilizacja europejska wypracowała przez całe wieki i zastąpić to... bezosobowym bezpłciowym tworem, któy wierzy w jakiś liberalno-socjalistyczny bełkot o braku różnic?
Przecież ja jestem silniejszy od kobiet. Sikam na stojąco bez najmniejszego problemu. Mam swoje własne silne i słabe strony, które częściowo wynikają z mojej płci, częściowo zaś z wychowania, z predyspozycji, genów, mojej własnej ciężkiej pracy, czy lenistwa.
Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem, co dobrego wynika z palenia mostów za sobą.
Tak samo jak nie zrozumiem nigdy feministek, które krzycząc o "równości" chcą tak naprawdę matriarchatu.
Nie zrozumiem genderowców, którzy pod frazesami uwolnienia umysłu, zabierają tak naprawdę świadomość kulturową.
Czy tak trudno jest powidzieć – kiedyś było tak i tak, ale rozwijamy się. Każdy może podejmować swoje decyzje – i brać za nie odpowiedzialność
Ja tej odpowiedzialności u wielu wysoko postawionych idiotów nie widzę.
W czasach swojej młodości strasznie chciałem być żołnierzem. To było takie męskie, dzielne i ble ble ble. Wiecie, chłopcy powinni byli tak postępować. Lecz wiecie co? Od tego mam mózg, by porównywać i uczyć się. Dzieci nie powinny szukać swojej drogi, lecz poznawać pozytywne wzorce, uczyć się, jakie występują w różnych społeczeństwach archetypy, jaka jest różnica między oczekiwaniami, a marzeniami.
Zamykanie się w jednym z dwóch obozów, ślepego tradycjonalizmu, lub bezkompromisowego liberalizmu, to błąd równie wielkiej wagi. Przynajmniej moim zdaniem. Tak właśnie sądzę, takie zdanie mam zamiar głosić.
A Wy? Chłopcy, dziewczyny, czy może... inne istoty, dobrze czujecie się z tym, co społeczeństwo oczekuje, a co też byście chcieli?
Jeśli tak, to dobrze. Jeśli nie – to nie oglądajcie się na innych, po prostu róbcie swoje.
Bylebyście nie ograniczali wolności innych.
M.
Cóż, chyba się udało, oto jestem!
Na tapetę weźmiemy sobie dzisiaj "problem" ideologii gender. Problem rozdmuchany przez media, niepoważny i, zasadniczo, głupi z natury. Widzicie, moje założenie jest bardzo proste – cała idea czynnego ruchu gender jest po prostu ułomna.
Nim przejdziemy do rzucania mięsem, zadajcie *sobie* kilka pytań. Odpowiedzcie na nie szczerze i po dobrym namyśle, nie kierując się uwarunkowaniami kulturowymi, tradycją, wychowaniem i takimi tam duperelami.
Czym jest płeć?
Ile właściwie istnieje płci?
Czy płeć ma jakąś naturalną "rolę", czymkolwiek by ona nie była?
Czy posiadanie takiej, a nie innej płci powinno predestynować, zmuszać, bądź w inny sposób wpływać na to, kim jesteśmy, chcemy, lub powinniśmy być?
Dajcie sobie na to kilka minut, zaparzcie herbatę, ba... może nawet idźcie na spacer. Te pytania tylko z pozoru są głupie. Tak samo jak ideologia gender, tylko z pozoru *nie* jest głupia.
Wszystkie odpowiedzi, których sobie właśnie udzieliliście (lub nie) pochodzą od Was. Czy są one "prawdziwe", czy "nie", to już sofizmaty.
Widzicie, ideologia gender stawia sobie za zadanie... stawianie pytań, często niewygodnych. I wiecie co, kiedyś tak robiła. Bodajże w latach 60-ych. Od tamtego czasu uległa, niestety, wypaczeniu. Zamiast stawiać pytania, zaczęła dawać gotowe odpowiedzi. Są one, rzecz jasna, równie poronione jak szowinizm, feminizm i inne poglądy ludzi z głową we własnym tyłku.
Rzeczą oczywistą jest to, że rola kobiety i mężczyzny zmieniała się na przestrzeni wieków.
Nasi pra-przodkowie mieli przed sobą inne zadania, zupełnie inne wyzwania stały przed ludami czasów antycznych, przed mieszkańcami Średniowiecza, Renesansu, że nie wspomnę o tym, jak zmieniało się podejście do całości dorobku kultury w okresie XX wieku.
Zatrzymajcie się tu na chwilę, pomyślcie właśnie o tym – o kulturze.
Kiedyś mieliśmy rycerzy. Mieliśmy damy. Mieliśmy nawet proletariat. Wiecie, co mają te trzy... hmmm.. grupy społeczne wspólnego? Nie mają przełożenia na obecny świat.
Wszystko się zmienia, wszystko ewoluuje, wszędzie dookoła idziemy do przodu (choć liczni próbują te zmiany powstrzymać).
Dziś nie ma miejsca na rycerzy, nie dlatego, by ludzkość miała w czterech literach tzw. "rycerskość", czy też honor, obronę słabszych, lojalność, ech, cokolwiek w ten deseń.
Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, XX wieku nie muszą się obawiać dzikich zwierząt, ataku barbarzyńców, zimowego głodu spowodowanego złym stanem spichlerza.
Cywilizacja rośnie, zmienia się i rozwija wraz z wynalazkami, lecz współgrając z kulturą. Dlatego właśnie mamy czas myśleć o głupotach. "Achtystki" mogą chodzić sobie ulicami poubierane jak wariatki i, generalnie, poza śmiechem tłumu, nie spotka ich nic złego (chyba, że mieszkają we Włoszech, wtedy zgwałci je miły imigrant z Afryki Północnej).
Mam gdzieś pomylone pomysły "dżenderowców", ponieważ ich działania i pomysły nie mają na uwadze rozwoju, ani poszanowania dziedzictwa kulturowego.
Jak rzekł niegdyś pewien wielki człowiek, a co pozwolę sobie sparafrazować lekko, "jesteśmy karłami stojącymi na barkach minionych gigantów".
Cała ta spuścizna, od legionistów rzymskich, przez praczki, chodzących w butach na szpilkach rzeźników (sic! - sprawdźcie, jeśli nie wierzycie), amazonki, po to, co widzę na ulicy – ludzi zajmujących się swoimi sprawami, to część naszego zbiorowego ja.
Mam gdzieś, czy dziewczynka, lub chłopiec, będą zbyt głupie, by nie podążać za bezsensownymi wzorcami. Od tego jest tradycja, by to rodzice/opiekunowie wybierali z niej to co dobre i prezentowali swoim pociechom. Od tego zaś owe pociechy mają mózg, by wybrać to, co im odpowiada. Bunt to podstawa rozwoju, bez niego czeka nas tylko stagnacja.
Jak więc można zabrać dzieciakom przeszłość, idee, archetypy, to, co cywilizacja europejska wypracowała przez całe wieki i zastąpić to... bezosobowym bezpłciowym tworem, któy wierzy w jakiś liberalno-socjalistyczny bełkot o braku różnic?
Przecież ja jestem silniejszy od kobiet. Sikam na stojąco bez najmniejszego problemu. Mam swoje własne silne i słabe strony, które częściowo wynikają z mojej płci, częściowo zaś z wychowania, z predyspozycji, genów, mojej własnej ciężkiej pracy, czy lenistwa.
Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem, co dobrego wynika z palenia mostów za sobą.
Tak samo jak nie zrozumiem nigdy feministek, które krzycząc o "równości" chcą tak naprawdę matriarchatu.
Nie zrozumiem genderowców, którzy pod frazesami uwolnienia umysłu, zabierają tak naprawdę świadomość kulturową.
Czy tak trudno jest powidzieć – kiedyś było tak i tak, ale rozwijamy się. Każdy może podejmować swoje decyzje – i brać za nie odpowiedzialność
Ja tej odpowiedzialności u wielu wysoko postawionych idiotów nie widzę.
W czasach swojej młodości strasznie chciałem być żołnierzem. To było takie męskie, dzielne i ble ble ble. Wiecie, chłopcy powinni byli tak postępować. Lecz wiecie co? Od tego mam mózg, by porównywać i uczyć się. Dzieci nie powinny szukać swojej drogi, lecz poznawać pozytywne wzorce, uczyć się, jakie występują w różnych społeczeństwach archetypy, jaka jest różnica między oczekiwaniami, a marzeniami.
Zamykanie się w jednym z dwóch obozów, ślepego tradycjonalizmu, lub bezkompromisowego liberalizmu, to błąd równie wielkiej wagi. Przynajmniej moim zdaniem. Tak właśnie sądzę, takie zdanie mam zamiar głosić.
A Wy? Chłopcy, dziewczyny, czy może... inne istoty, dobrze czujecie się z tym, co społeczeństwo oczekuje, a co też byście chcieli?
Jeśli tak, to dobrze. Jeśli nie – to nie oglądajcie się na innych, po prostu róbcie swoje.
Bylebyście nie ograniczali wolności innych.
M.
czwartek, 19 grudnia 2013
Cóż, żyję. Czy para-kultura umarła, nie wiem. Mam pomysł na kilka wpisów, generalnie dotyczących tej całej ideologii gender i takich tam pierdół. Miałem nawet o tym dzisiaj napisać coś, trafiłem jednak na świetny film (dzięki raz jeszcze, Radku) opisujący stosunek każdej chyba wrażliwej na sztukę osoby, która spotyka się z tzw. "sztuką" nowoczesną.
Jest to tak złe... tak... cóż, po prostu słów brak.
Zobaczcie sami. I trzymajcie się z dala od ASP ;).
Pozdrawiam i zapraszam niedługo na kilka słów o feministkach, gender studies i innych wypaczeniach :).
M.
PS. pan Kordian Lewandowski ma u mnie plusa za picie soplicowego orzeszka z gwinta. Twardziel ;). Też tak robię czasem.
Jest to tak złe... tak... cóż, po prostu słów brak.
Zobaczcie sami. I trzymajcie się z dala od ASP ;).
Pozdrawiam i zapraszam niedługo na kilka słów o feministkach, gender studies i innych wypaczeniach :).
M.
PS. pan Kordian Lewandowski ma u mnie plusa za picie soplicowego orzeszka z gwinta. Twardziel ;). Też tak robię czasem.
wtorek, 28 maja 2013
Antylewacki fragment Faulknera
Dziś wieczór rozpocznę przynudnawym cytatem z Faulknera (przekład Jana Zakrzewskiego, PIW, 1965):
(...) Było to akurat wtedy, jak Buddy i reszta przestali uprawiać bawełnę. Pamiętam to dobrze. Właśnie wtedy rząd zaczął się wtrącać do tego, co co farmer ma robić na swojej farmie i ile siać bawełny. Nazywali to stabilizowaniem cen i upłynnianiem nadwyżek, dawali niby to rady i pomoc, czy człowiek chciał, czy nie chciał. Widział pan dzisiaj wszystkich chłopaków, co? Ciekawi ludzie, można powiedzieć. Pierwszego roku, kiedy pojawił się instruktor z okręgu i próbował farmerom wyłożyć ten nowy system, przyszedł też do Buddy'ego i próbował go namówić, żeby mniej siał, a rząd zapłaci mu różnicę, więc właściwie będzie mu lepiej, niż jak by robił to co dawniej bez żadnej pomocy i rady.
"Bardzo jesteśmy wdzięczni rządowi - powiada Buddy. - Ale nie potrzebujemy pomocy. Będziemy zbierali bawełnę tak, jak przedtem. Jeśli nam się zbiory nie udadzą, strata będzie nasza, następnym razem może się uda."
I nie chcieli podpisać żadnych papierów, ani zobowiązań, i niczego takiego. Dalej obsiewali pola i zbierali bawełnę, jak ich nauczył stary Anse, bo jakoś nie mogli uwierzyć, że rząd ma zamiar pomagać człowiekowi, czy on chce, czy nie chce, i że będzie pakował nos w to, ile człowiek wyciągnie ze swojej własnej ziemi własną ciężką pracą, zbierając bawełnę i przerabiając ją we własnej gręplarni, jak to robili na miejscu zawsze, a potem zawozili do miasta na sprzedaż aż do Jefferson. Więc zawieźli i tym razem, ale okazało się, że nic tam nie sprzedadzą po pierwsze dlatego, że za dużo jej mają, a po drugie, nie dostali takiej specjalnej karty, która pozwalała sprzedawać. (...) jak przyszedł następny rok, to też żadnych papierów nie wzięli. Po prostu dalej nie mogli uwierzyć, że koniecznie trzeba, dalej wierzyli w wolność i w prawo człowieka do robienia tego, co potrafi robić własnymi rękami i na co ma ochotę, i jego rzecz, czy mu się uda, czy nie, i wierzyli, że tę wolność gwarantuje im rząd (...)
No, powiedzcie mi, moi drodzy. Czyż to nie jest wybitnie anty-lewacki tekst?
Biurokracja, nadmiernie rozbudowane przepisy, obostrzenia i inne takie... ograniczenia wolności.
Ja rozumiem, ja współczuję, ja się, jako (częściowo) człowiek poczuwam do jakiejś solidarności społecznej, lecz dlaczego ma ona być na siłę?
Dlaczego koniecznie trzeba wciskać wszędzie te socjale, zamiast pozwolić człowiekowi, tak po ludzku (sic!) pracować na siebie, na swoją rodzinę, na bliskich.
Podejmować decyzje, ryzykować, wygrywać i przegrywać. Po prostu żyć.
Dzisiaj ludzie traktowani są jak bydło, jak bezwolna masa, którą należy trzymać w karbach i decydować za nich - są przecież zbyt głupi, by zadbać o siebie sami.
Dla mnie, osobiście, jest to obrzydliwe. Jest to powolne zezwierzącenie, pozbawianie tego, co jest w nas najważniejsze, najjaśniejsze - wolnej woli i wolności samej w sobie.
M.
(...) Było to akurat wtedy, jak Buddy i reszta przestali uprawiać bawełnę. Pamiętam to dobrze. Właśnie wtedy rząd zaczął się wtrącać do tego, co co farmer ma robić na swojej farmie i ile siać bawełny. Nazywali to stabilizowaniem cen i upłynnianiem nadwyżek, dawali niby to rady i pomoc, czy człowiek chciał, czy nie chciał. Widział pan dzisiaj wszystkich chłopaków, co? Ciekawi ludzie, można powiedzieć. Pierwszego roku, kiedy pojawił się instruktor z okręgu i próbował farmerom wyłożyć ten nowy system, przyszedł też do Buddy'ego i próbował go namówić, żeby mniej siał, a rząd zapłaci mu różnicę, więc właściwie będzie mu lepiej, niż jak by robił to co dawniej bez żadnej pomocy i rady.
"Bardzo jesteśmy wdzięczni rządowi - powiada Buddy. - Ale nie potrzebujemy pomocy. Będziemy zbierali bawełnę tak, jak przedtem. Jeśli nam się zbiory nie udadzą, strata będzie nasza, następnym razem może się uda."
I nie chcieli podpisać żadnych papierów, ani zobowiązań, i niczego takiego. Dalej obsiewali pola i zbierali bawełnę, jak ich nauczył stary Anse, bo jakoś nie mogli uwierzyć, że rząd ma zamiar pomagać człowiekowi, czy on chce, czy nie chce, i że będzie pakował nos w to, ile człowiek wyciągnie ze swojej własnej ziemi własną ciężką pracą, zbierając bawełnę i przerabiając ją we własnej gręplarni, jak to robili na miejscu zawsze, a potem zawozili do miasta na sprzedaż aż do Jefferson. Więc zawieźli i tym razem, ale okazało się, że nic tam nie sprzedadzą po pierwsze dlatego, że za dużo jej mają, a po drugie, nie dostali takiej specjalnej karty, która pozwalała sprzedawać. (...) jak przyszedł następny rok, to też żadnych papierów nie wzięli. Po prostu dalej nie mogli uwierzyć, że koniecznie trzeba, dalej wierzyli w wolność i w prawo człowieka do robienia tego, co potrafi robić własnymi rękami i na co ma ochotę, i jego rzecz, czy mu się uda, czy nie, i wierzyli, że tę wolność gwarantuje im rząd (...)
No, powiedzcie mi, moi drodzy. Czyż to nie jest wybitnie anty-lewacki tekst?
Biurokracja, nadmiernie rozbudowane przepisy, obostrzenia i inne takie... ograniczenia wolności.
Ja rozumiem, ja współczuję, ja się, jako (częściowo) człowiek poczuwam do jakiejś solidarności społecznej, lecz dlaczego ma ona być na siłę?
Dlaczego koniecznie trzeba wciskać wszędzie te socjale, zamiast pozwolić człowiekowi, tak po ludzku (sic!) pracować na siebie, na swoją rodzinę, na bliskich.
Podejmować decyzje, ryzykować, wygrywać i przegrywać. Po prostu żyć.
Dzisiaj ludzie traktowani są jak bydło, jak bezwolna masa, którą należy trzymać w karbach i decydować za nich - są przecież zbyt głupi, by zadbać o siebie sami.
Dla mnie, osobiście, jest to obrzydliwe. Jest to powolne zezwierzącenie, pozbawianie tego, co jest w nas najważniejsze, najjaśniejsze - wolnej woli i wolności samej w sobie.
M.
piątek, 10 maja 2013
Konformizm?
Zastanawiam się, czy powoli nie zbliża mi się kryzys wieku średniego. W końcu coraz więcej siwych włosów na głowie, w srodku zaś – coraz głupsze pomysły.
Pomysły jednak pomysłami, dopada mnie także druga sprawa. A może to nie jest tak do końca? Pamiętacie poprzedni wpis? Cóż, zapewne nie – zbyt długo się z nowym zbierałem. Dotyczył on buntu jako takiego.
Także, moi drodzy (i drogie), balansuję ostatnio między energią, a stagnacją, między swego rodzaju buntem, a konformizmem. Stoję tak, po środku drogi, nie wiedząc co wybrać – a może nie dostrzegając, co tak naprawdę wybieram.
Na szczęście, nie jest to jedynie moja przypadłość. Wiele z otaczających mnie osób ma podobne, hmmm, skłonności. Nie nazwę tego problemami, gdyż zasadniczo ludzie lubią wybierać ciepło, spokój i posłuszeństwo.
Ot, fakt, lubimy uważać się za wyjątkowych, za osoby stawiające hardo czoło światu, przeciwnościom i wszelkiej głupocie (np. władzy). Tak myślimy, lecz czy jest tak na pewno?
Jak śpiewał kiedyś zespół Dezerter, w dodatku w utworze z 1989 roku:
Jesteśmy tacy sami
Mali, smutni, zarozumiali
Nasza rewolucja upadła
Możemy zasiąść do kolacji
Nasze drogi się rozchodzą
Każdy wreszcie " myśli "
Powtarzamy to co robią
Ludzie z których się śmialiśmy
Prawdziwe, czyż nie? I jednocześnie bardzo śmieszne, w taki auto-ironiczny sposób, gdy popatrzę w lustro i popadam w zdziwienie. Nie widzę siebie zbliżającego do trzydziestki. Nie widzę siebie, jako poważnego dorosłego, płacącego rachunki, rozliczającego się z podatków, zarabiającego w "poważnej" pracy.
A jednak tak jest. Jednocześnie jestem jednak także włóczęgą, który nigdzie nie czuje się tak dobrze, jak w trasie.
I jak to pogodzić? Z jednej strony, presja środowiska oraz naniesione przez kulturę wzorce wypaliły w głowie, cóż, chyba każdego, kilka "ciekawych" oczekiwań. Od siebie, od świata, od innych.
Czasem patrzę po zakładających rodziny znajomych i nie wiem, czy im zazdroszczę, czy nie. O, wiadomo, dobrze jest mieć kogoś, na kogo można liczyć. Dobrze jest mieć osobę, z którą idzie się przez życie.
Nie potrafię jednak pozbyć się wrażenia, że często jest to z wygodnictwa. Wiecie, tak jest łatwiej, więc to zrobię – wiecie, czas najwyższy. Prawda?
Cóż, dla mnie, nie do końca. Każdy ma swoją drogę. Jedni kończą ją wcześniej, inni dalej. Są ludzie, dla których zaczyna się ona dopiero wraz z założeniem rodziny. Widziałem, jak takie osoby rozkwitają, nabierają sił, mogąc się dla kogoś poświęcić.
Widziałem także, jak ludzie spalają się i gasną, przytłamszeni drugą osobą, nie potrafiąc odnaleźć się "na nowej drodze życia". Ba, wiem, gdyż sam pewną tego wersję przeżyłem.
Zastanawiam się więc, ile pozostało we mnie... mnie samego. Tego idealisty, zdolnego zachwycać się drobnymi rzeczami. Na pewno nie ma już we mnie tyle siły i energii, co niegdyś. Z pewnością zdarza mi się, coraz częściej, po pracy padać na kanapę i odpalać laptopa, gdyż odechciewa mi się wszystkiego.
Wiem, że w porównaniu do wielu, nie marnuję życia.
Pytanie tylko, czy wykorzystuję na tyle w pełni, by później nie żałować straconych okazji?
I z takim pytaniem pozostawiam też i Was, sam na sam z sobą :)
Va fail!
M.
Pomysły jednak pomysłami, dopada mnie także druga sprawa. A może to nie jest tak do końca? Pamiętacie poprzedni wpis? Cóż, zapewne nie – zbyt długo się z nowym zbierałem. Dotyczył on buntu jako takiego.
Także, moi drodzy (i drogie), balansuję ostatnio między energią, a stagnacją, między swego rodzaju buntem, a konformizmem. Stoję tak, po środku drogi, nie wiedząc co wybrać – a może nie dostrzegając, co tak naprawdę wybieram.
Na szczęście, nie jest to jedynie moja przypadłość. Wiele z otaczających mnie osób ma podobne, hmmm, skłonności. Nie nazwę tego problemami, gdyż zasadniczo ludzie lubią wybierać ciepło, spokój i posłuszeństwo.
Ot, fakt, lubimy uważać się za wyjątkowych, za osoby stawiające hardo czoło światu, przeciwnościom i wszelkiej głupocie (np. władzy). Tak myślimy, lecz czy jest tak na pewno?
Jak śpiewał kiedyś zespół Dezerter, w dodatku w utworze z 1989 roku:
Jesteśmy tacy sami
Mali, smutni, zarozumiali
Nasza rewolucja upadła
Możemy zasiąść do kolacji
Nasze drogi się rozchodzą
Każdy wreszcie " myśli "
Powtarzamy to co robią
Ludzie z których się śmialiśmy
Prawdziwe, czyż nie? I jednocześnie bardzo śmieszne, w taki auto-ironiczny sposób, gdy popatrzę w lustro i popadam w zdziwienie. Nie widzę siebie zbliżającego do trzydziestki. Nie widzę siebie, jako poważnego dorosłego, płacącego rachunki, rozliczającego się z podatków, zarabiającego w "poważnej" pracy.
A jednak tak jest. Jednocześnie jestem jednak także włóczęgą, który nigdzie nie czuje się tak dobrze, jak w trasie.
I jak to pogodzić? Z jednej strony, presja środowiska oraz naniesione przez kulturę wzorce wypaliły w głowie, cóż, chyba każdego, kilka "ciekawych" oczekiwań. Od siebie, od świata, od innych.
Czasem patrzę po zakładających rodziny znajomych i nie wiem, czy im zazdroszczę, czy nie. O, wiadomo, dobrze jest mieć kogoś, na kogo można liczyć. Dobrze jest mieć osobę, z którą idzie się przez życie.
Nie potrafię jednak pozbyć się wrażenia, że często jest to z wygodnictwa. Wiecie, tak jest łatwiej, więc to zrobię – wiecie, czas najwyższy. Prawda?
Cóż, dla mnie, nie do końca. Każdy ma swoją drogę. Jedni kończą ją wcześniej, inni dalej. Są ludzie, dla których zaczyna się ona dopiero wraz z założeniem rodziny. Widziałem, jak takie osoby rozkwitają, nabierają sił, mogąc się dla kogoś poświęcić.
Widziałem także, jak ludzie spalają się i gasną, przytłamszeni drugą osobą, nie potrafiąc odnaleźć się "na nowej drodze życia". Ba, wiem, gdyż sam pewną tego wersję przeżyłem.
Zastanawiam się więc, ile pozostało we mnie... mnie samego. Tego idealisty, zdolnego zachwycać się drobnymi rzeczami. Na pewno nie ma już we mnie tyle siły i energii, co niegdyś. Z pewnością zdarza mi się, coraz częściej, po pracy padać na kanapę i odpalać laptopa, gdyż odechciewa mi się wszystkiego.
Wiem, że w porównaniu do wielu, nie marnuję życia.
Pytanie tylko, czy wykorzystuję na tyle w pełni, by później nie żałować straconych okazji?
I z takim pytaniem pozostawiam też i Was, sam na sam z sobą :)
Va fail!
M.
wtorek, 16 kwietnia 2013
O bu(n)cie słów kilka.
Bunt, sprzeciw i rebelia – oto koncepty towarzyszące rodzajowi ludzkiemu od zarania dziejów. Tam, gdzie powstała idea posłuszeństwa, przyzwolenia, lecz i lojalności, od razu zrodziła się też druga strona monety.
Najstarsze z mitów, wierzeń i przypowieści traktują właśnie o tym wyzwaniu rzuconym posłuszeństwu, czy to świadomie i z wyboru, jak Prometeusz ze swymi szczytnymi pobudkami, czy też gdy pomyślimy o niejasnych korzeniach rajskiego kuszenia. Acz to ostatnie jest tematem na osobny wpis, tyle zawiera niuansów.
Nasza ukochana Wikipedia podaje tutaj uroczo prostą definicję:
"Bunt – pojęcie z zakresu nauk społecznych. W koncepcji Roberta Mertona oznacza sposób przystosowania jednostki poprzez odrzucenie celów społecznych grupy oraz społecznie uznawanych środków realizacji celów społecznych oraz zastąpienie ich własnymi celami i środkami ich osiągania. Zachowania tego typu pojawiać mogą się pod wpływem długotrwałej anomii, jak również w przypadku odrzucania kultury dominującej i zastępowania jej kontrkulturą."
Trudno się z nią nie zgodzić, lecz jednocześnie jest tak niepełna, niekompletna – i stanowczo za krótka. Mamy wszak z jednej strony absolutnie świadomy i dorosły bunt Prometeusza, z drugiej zaś pełne niejasności i subtelnego zwodzenia kuszenie Adama i Ewy. Sprzeciw rozumu skonfrontowany z tym, który wynika z niemożliwego do zaspokojenia pragnienia.
Mój ukochany William Blake miał tutaj dość nowatorskie podejście. W jego filozofii "moralności", istniały dwie siły rządzące światem – stagnacja i chaos. W swoich dziełach przewrotnie przypisał je dwóm odwiecznym przeciwieństwom, nieoderwanie związanych z korzeniami post-antycznej Europy – z chrześcijaństwem.
Otóż stagnacja to niezmienne, pełne praw i ładu "dobro", czyli Niebo. Chaos zaś to czysta, nieposkromiona energia – także twórcza.
Pomyślcie więc teraz sami, drodzy czytelnicy, czy człowiek tworząc, szukając i zadając pytania, które godzą bezpośrednio w Ład... może być nazwany "dobrym"?
Brak zgody na otaczający nas świat, na rządzące nim (i nami!) relacje, oto jest istota sprzeciwu, buntu, sama istota jego czystego symbolu, ikony – Lucyfera, Niosącego Światło.
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy moje osobiste wierzenia nie idą zbytnio w stronę koncepcji dualistycznych. Rozdział zła od dobra, rozerwanie pierwotnego tworzywa – to wszak idee znajdujące się w wielu systemach wartości, w wielu religiach i przesłaniach.
W dodatku zaś, w człowieku zawsze było i będzie po równo dobra i po równo zła. Jak w owej starej historii o dwóch walczących w duszy każdego z nas wilkach. Wygra ten, którego karmimy.
I tutaj właśnie dochodzę powoli do sedna. Bunt i sprzeciw jest mi osobiście bliski. Jako introwertyk i silny indywidualista, zawsze odczuwałem potrzebę odcięcia się od mas, tłumu i szarości.
Ba, posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że pozostało mi to dalej. Często czuję się kompletnie oderwany od rzeczywistości, szczególnie, gdy obserwuję jak bardzo ludzkość wypacza się wygodnictwem i brakiem myślenia.
Często jest to jednocześnie absolutnie bezrefleksyjna, nastawiona na konsumpcję, egzystencja. Jako wariatowi z zacięciem mistycznym, takie coś wydaje mi się bardzo negatywne.
Bunt bywa także często agresją. Silną, niepowstrzymaną emocją, uniesioną pięścią, gniewem i żalem, wykrzykiwanym przez "skrzywdzonych". Bunt i sprzeciw mogą być kajdanami, które ludzie zakładają sami sobie, podążając za jakimś guru. Buntem było przecież ślepe posłuszeństwo Niemców względem (para)filozofii nazistowskiej.
Tylko silne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości społecznej mogło zezwierzęcić jednostki ludzkie w tak silnym stopniu, że odrzucili część swego człowieczeństwa, by stać się tłumem.
Ja osobiście nie rozumiem, jak można zatracić się na tyle, by przestać myśleć i czuć samemu.
A Wy? Potrafilibyście przyjąć czyjąś ideologię i podążać za nią, fanatycznie, bez cienia zwątpienia?
Czasem bunt jest pokojowy i piękny. Czystym buntem był sposób, w jaki Gandhi sprzeciwił się kolonializmowi brytyjskiemu. Kolejnym przejawem buntu było poświęcenie Janusza Korczaka, czy też Maksymiliana Kolbego. Samo wspomnienie tego, jak można w bezinteresowny sposób oddać życie za kogoś, czy też za swoje ideały, przepełnia mnie skruchą i pokorą.
Powiedzmy sobie szczerze, nikt chyba nie może się nazwać odważniejszym, niż wspomniany powyżej Janusz Korczak. Chociaż mógł uratować życie, mógł skorzystać z łaski, poszedł jednak na śmierć, towarzysząc dwunastu sierotom, którymi się opiekował.
Choć mógł przeżyć, wybrał jedną, jedyną rzecz, której raz utraconej, nie da się odzyskać, bez której zaś żyć by nie potrafił – człowieczeństwo.
Sprzeciw jest w nas zapisany programowo. Jest on postępem, odwiecznym prawem młodych do szukania siebie, wyrażania siebie na nowo, na błądzenie, upadanie – i w końcu częściowy powód do "tradycyjnych" korzeni.
Nie da się zerwać z tym, co było, nie da się stworzyć nagle zupełnie nowej drogi życia. Tym bardziej, że zmieniamy się z każdym dniem, ba, czasem i godziną. Zmieniają się nasze pragnienia, marzenia i wartości, część jest jednak stała od dawna, w dodatku sprawdzona.
Część jest jednak typową "dulszczyzną", bezrefleksyjnym powielaniem schematów i błędów dziejów minionych.
Spójrzcie więc w głąb siebie i spytajcie sami (same) siebie – czy podążacie za kimś, czy za sobą? Jeżeli zaś za sobą, to czy za swym rozumem, czy za sercem?
Ja mam osobiście nadzieję znajdować tutaj złoty środek. Z mizernym skutkiem, wiadomo, lecz w końcu życie jest samo w sobie Drogą – cel poznamy dopiero, lub nawet wtedy nie, po śmierci :).
Namaarie,
M.
Najstarsze z mitów, wierzeń i przypowieści traktują właśnie o tym wyzwaniu rzuconym posłuszeństwu, czy to świadomie i z wyboru, jak Prometeusz ze swymi szczytnymi pobudkami, czy też gdy pomyślimy o niejasnych korzeniach rajskiego kuszenia. Acz to ostatnie jest tematem na osobny wpis, tyle zawiera niuansów.
Nasza ukochana Wikipedia podaje tutaj uroczo prostą definicję:
"Bunt – pojęcie z zakresu nauk społecznych. W koncepcji Roberta Mertona oznacza sposób przystosowania jednostki poprzez odrzucenie celów społecznych grupy oraz społecznie uznawanych środków realizacji celów społecznych oraz zastąpienie ich własnymi celami i środkami ich osiągania. Zachowania tego typu pojawiać mogą się pod wpływem długotrwałej anomii, jak również w przypadku odrzucania kultury dominującej i zastępowania jej kontrkulturą."
Trudno się z nią nie zgodzić, lecz jednocześnie jest tak niepełna, niekompletna – i stanowczo za krótka. Mamy wszak z jednej strony absolutnie świadomy i dorosły bunt Prometeusza, z drugiej zaś pełne niejasności i subtelnego zwodzenia kuszenie Adama i Ewy. Sprzeciw rozumu skonfrontowany z tym, który wynika z niemożliwego do zaspokojenia pragnienia.
Mój ukochany William Blake miał tutaj dość nowatorskie podejście. W jego filozofii "moralności", istniały dwie siły rządzące światem – stagnacja i chaos. W swoich dziełach przewrotnie przypisał je dwóm odwiecznym przeciwieństwom, nieoderwanie związanych z korzeniami post-antycznej Europy – z chrześcijaństwem.
Otóż stagnacja to niezmienne, pełne praw i ładu "dobro", czyli Niebo. Chaos zaś to czysta, nieposkromiona energia – także twórcza.
Pomyślcie więc teraz sami, drodzy czytelnicy, czy człowiek tworząc, szukając i zadając pytania, które godzą bezpośrednio w Ład... może być nazwany "dobrym"?
Brak zgody na otaczający nas świat, na rządzące nim (i nami!) relacje, oto jest istota sprzeciwu, buntu, sama istota jego czystego symbolu, ikony – Lucyfera, Niosącego Światło.
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy moje osobiste wierzenia nie idą zbytnio w stronę koncepcji dualistycznych. Rozdział zła od dobra, rozerwanie pierwotnego tworzywa – to wszak idee znajdujące się w wielu systemach wartości, w wielu religiach i przesłaniach.
W dodatku zaś, w człowieku zawsze było i będzie po równo dobra i po równo zła. Jak w owej starej historii o dwóch walczących w duszy każdego z nas wilkach. Wygra ten, którego karmimy.
I tutaj właśnie dochodzę powoli do sedna. Bunt i sprzeciw jest mi osobiście bliski. Jako introwertyk i silny indywidualista, zawsze odczuwałem potrzebę odcięcia się od mas, tłumu i szarości.
Ba, posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że pozostało mi to dalej. Często czuję się kompletnie oderwany od rzeczywistości, szczególnie, gdy obserwuję jak bardzo ludzkość wypacza się wygodnictwem i brakiem myślenia.
Często jest to jednocześnie absolutnie bezrefleksyjna, nastawiona na konsumpcję, egzystencja. Jako wariatowi z zacięciem mistycznym, takie coś wydaje mi się bardzo negatywne.
Bunt bywa także często agresją. Silną, niepowstrzymaną emocją, uniesioną pięścią, gniewem i żalem, wykrzykiwanym przez "skrzywdzonych". Bunt i sprzeciw mogą być kajdanami, które ludzie zakładają sami sobie, podążając za jakimś guru. Buntem było przecież ślepe posłuszeństwo Niemców względem (para)filozofii nazistowskiej.
Tylko silne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości społecznej mogło zezwierzęcić jednostki ludzkie w tak silnym stopniu, że odrzucili część swego człowieczeństwa, by stać się tłumem.
Ja osobiście nie rozumiem, jak można zatracić się na tyle, by przestać myśleć i czuć samemu.
A Wy? Potrafilibyście przyjąć czyjąś ideologię i podążać za nią, fanatycznie, bez cienia zwątpienia?
Czasem bunt jest pokojowy i piękny. Czystym buntem był sposób, w jaki Gandhi sprzeciwił się kolonializmowi brytyjskiemu. Kolejnym przejawem buntu było poświęcenie Janusza Korczaka, czy też Maksymiliana Kolbego. Samo wspomnienie tego, jak można w bezinteresowny sposób oddać życie za kogoś, czy też za swoje ideały, przepełnia mnie skruchą i pokorą.
Powiedzmy sobie szczerze, nikt chyba nie może się nazwać odważniejszym, niż wspomniany powyżej Janusz Korczak. Chociaż mógł uratować życie, mógł skorzystać z łaski, poszedł jednak na śmierć, towarzysząc dwunastu sierotom, którymi się opiekował.
Choć mógł przeżyć, wybrał jedną, jedyną rzecz, której raz utraconej, nie da się odzyskać, bez której zaś żyć by nie potrafił – człowieczeństwo.
Sprzeciw jest w nas zapisany programowo. Jest on postępem, odwiecznym prawem młodych do szukania siebie, wyrażania siebie na nowo, na błądzenie, upadanie – i w końcu częściowy powód do "tradycyjnych" korzeni.
Nie da się zerwać z tym, co było, nie da się stworzyć nagle zupełnie nowej drogi życia. Tym bardziej, że zmieniamy się z każdym dniem, ba, czasem i godziną. Zmieniają się nasze pragnienia, marzenia i wartości, część jest jednak stała od dawna, w dodatku sprawdzona.
Część jest jednak typową "dulszczyzną", bezrefleksyjnym powielaniem schematów i błędów dziejów minionych.
Spójrzcie więc w głąb siebie i spytajcie sami (same) siebie – czy podążacie za kimś, czy za sobą? Jeżeli zaś za sobą, to czy za swym rozumem, czy za sercem?
Ja mam osobiście nadzieję znajdować tutaj złoty środek. Z mizernym skutkiem, wiadomo, lecz w końcu życie jest samo w sobie Drogą – cel poznamy dopiero, lub nawet wtedy nie, po śmierci :).
Namaarie,
M.
wtorek, 9 kwietnia 2013
Przypadkowe perełki
W końcu się, jakoś, wykopałem z marazmu. Aż nie sądziłem, że posucha będzie trwała tak długo.
Och, moja droga nie zmieniła się, dalej idę sobie, nieśpiesznie, poboczem, po prostu pracowanie po 6 dni w tygodniu odcisnęło na mnie swe piętno.
Brrr.... kto by pomyślał, taki lekkoduch i niebieski ptak z odpowiedzialną, społeczną niemalże funkcją.
Aż strach, aż strach.
Ostatnio udało mi się odzyskać trochę sił dzięki regularnemu włóczeniu się po okolicach. Dotąd nie wierzę i nie rozumiem, dlaczego tak prosta rzecz działa na mnie tak mocno i zdecydowanie. Ba, mocniej nawet niż kawa w moim ulubionym wydaniu.
Także, nic nie przygotowało mnie na to, że wykańczające, właściwie (z częścią moich znajomych się nie da), wypady, często i gęsto zakrapiane po drodze, dadzą mi tyle radości. Dyć to już nawet nie chodzi o to, że odżywam, można by to z wiosną na horyzoncie powiązać (z perspektywą jej, znaczy, rzecz jasna).
Zresztą, głupie gadanie. Wiedziałem to od dawna, po prostu siedzenie na tyłku i poddawanie się zmęczeniu jest łatwiejsze. Jest to zaś taka bardzo negatywna spirala. Mądry człowiek po szkodzie, prawda? Wszak każdy zna takie coś z własnego życia - kto jednak jest w stanie się samemu wziąć za siebie (aż korci, by napisać po dolnośląsku - wziąść :) ), za fraki, dać sobie kopa we własną rzyć? Cóż... okazuje się, że ja, acz z niemal trzymiesięcznym opóźnieniem.
Tak czy siak, te moje krótko - w sumie - zasięgowe łazęgi nie przyniosły większych odkryć, poza kilkoma para-architektonicznymi perełkami. Mianowicie "uśmiechanym" domku oraz domku-zombie.
Pierwszy z nich jest odkrytym pokątnym cudem fragmentem jakiegoś starego folwarku, gdyż na PGR to raczej nie wyglądało. Wiecie, porządna cegła, budowa, sklepienia, łuki. Och i ach. No i ten rozbrajający uśmiech, który rzucił mi się w twarz z subtelnością rewolucji październikowej, bądź propagandy PiSu.
Osoby, które mnie znają, już te zdjęcie widziały. Całą resztę zaś zapraszam do uśmiechu. Oto on!
Zdjęcie te tak mocno kojarzy mi się z samym sobą (w końcu jestem egocentrykiem!), iż nie jest to już nawet śmieszne.
Ot, ruina, ale robiąca swoje i "idąca" przed siebie. Z uśmiechem, zmarszczkami mimicznymi na pół twarzy i generalnie starając się nie rozsypać za bardzo ;).
Domek-zombie zaś, och, nie jest już aż taką perełką. Jest jednak swoistym przeciwieństwem. Cichy, szary, smutny i siedzi z boku, zupełnie jak heteroseksualiści w holenderskim parlamencie. A może to pochodna przesadnej ilości oglądanych przeze mnie kiepskich horrorów? Tak, czy inaczej, oto "Trzeci dom na lewo od cmentarza":
No i w dodatku ten "ząbek" framugi (czy czego tam), w dolnym "oknie". Dyć to przecudne, w swym lekko turpistycznym zacięciu. Aż człowiekowi się chce wracać do własnego domu, jaki by nie był. Nawet, jeśli jest to tylko namiot. Ech, cały czas mam szansę zostać włóczęgą. Przecież to nie może być gorsze od bycia "ludziem pracy".
I na tych właśnie refleksjach skończę na dzisiaj. Jeśli wszystko wróci na dobrą drogę, niebawem dodam kilka nowych wpisów. Jeżeli zaś nie, to cóż, każda próba jest na swój sposób cenna. Byleby mieć wystarczająco twardy tyłek, spadając ;).
Pozdrawiam,
M.
Och, moja droga nie zmieniła się, dalej idę sobie, nieśpiesznie, poboczem, po prostu pracowanie po 6 dni w tygodniu odcisnęło na mnie swe piętno.
Brrr.... kto by pomyślał, taki lekkoduch i niebieski ptak z odpowiedzialną, społeczną niemalże funkcją.
Aż strach, aż strach.
Ostatnio udało mi się odzyskać trochę sił dzięki regularnemu włóczeniu się po okolicach. Dotąd nie wierzę i nie rozumiem, dlaczego tak prosta rzecz działa na mnie tak mocno i zdecydowanie. Ba, mocniej nawet niż kawa w moim ulubionym wydaniu.
Także, nic nie przygotowało mnie na to, że wykańczające, właściwie (z częścią moich znajomych się nie da), wypady, często i gęsto zakrapiane po drodze, dadzą mi tyle radości. Dyć to już nawet nie chodzi o to, że odżywam, można by to z wiosną na horyzoncie powiązać (z perspektywą jej, znaczy, rzecz jasna).
Zresztą, głupie gadanie. Wiedziałem to od dawna, po prostu siedzenie na tyłku i poddawanie się zmęczeniu jest łatwiejsze. Jest to zaś taka bardzo negatywna spirala. Mądry człowiek po szkodzie, prawda? Wszak każdy zna takie coś z własnego życia - kto jednak jest w stanie się samemu wziąć za siebie (aż korci, by napisać po dolnośląsku - wziąść :) ), za fraki, dać sobie kopa we własną rzyć? Cóż... okazuje się, że ja, acz z niemal trzymiesięcznym opóźnieniem.
Tak czy siak, te moje krótko - w sumie - zasięgowe łazęgi nie przyniosły większych odkryć, poza kilkoma para-architektonicznymi perełkami. Mianowicie "uśmiechanym" domku oraz domku-zombie.
Pierwszy z nich jest odkrytym pokątnym cudem fragmentem jakiegoś starego folwarku, gdyż na PGR to raczej nie wyglądało. Wiecie, porządna cegła, budowa, sklepienia, łuki. Och i ach. No i ten rozbrajający uśmiech, który rzucił mi się w twarz z subtelnością rewolucji październikowej, bądź propagandy PiSu.
Osoby, które mnie znają, już te zdjęcie widziały. Całą resztę zaś zapraszam do uśmiechu. Oto on!
Zdjęcie te tak mocno kojarzy mi się z samym sobą (w końcu jestem egocentrykiem!), iż nie jest to już nawet śmieszne.
Ot, ruina, ale robiąca swoje i "idąca" przed siebie. Z uśmiechem, zmarszczkami mimicznymi na pół twarzy i generalnie starając się nie rozsypać za bardzo ;).
Domek-zombie zaś, och, nie jest już aż taką perełką. Jest jednak swoistym przeciwieństwem. Cichy, szary, smutny i siedzi z boku, zupełnie jak heteroseksualiści w holenderskim parlamencie. A może to pochodna przesadnej ilości oglądanych przeze mnie kiepskich horrorów? Tak, czy inaczej, oto "Trzeci dom na lewo od cmentarza":
No i w dodatku ten "ząbek" framugi (czy czego tam), w dolnym "oknie". Dyć to przecudne, w swym lekko turpistycznym zacięciu. Aż człowiekowi się chce wracać do własnego domu, jaki by nie był. Nawet, jeśli jest to tylko namiot. Ech, cały czas mam szansę zostać włóczęgą. Przecież to nie może być gorsze od bycia "ludziem pracy".
I na tych właśnie refleksjach skończę na dzisiaj. Jeśli wszystko wróci na dobrą drogę, niebawem dodam kilka nowych wpisów. Jeżeli zaś nie, to cóż, każda próba jest na swój sposób cenna. Byleby mieć wystarczająco twardy tyłek, spadając ;).
Pozdrawiam,
M.
Subskrybuj:
Posty (Atom)