Uciąłem sobie ostatnio pogawędkę z mamą, polonistką (dla tych co nie wiedzą; ważna informacja). Rozmowa dotyczyła sztuki ogółem, a literatury w szczególności, była zaś pokłosiem artykułu dziennikarza Wyborczej, który popełnił w swoim życiu też kilka powieści, a przynajmniej książek.
Z artykuł ten, a więc, z konieczności, i rozmowa, dotyczył pewnego smutnego faktu. Wedle badań jakiegoś OBOP-u, czy podobnego tworu, ponad połowa Polaków nie sięgnęła w ubiegłym roku do książki. Co gorsza, nie zamierza.
Sam artykuł jakiś nowatorski nie był, ot, modnie wyśmiewał obecnego premiera (co miał dziadka w Wermachcie), iż ten woli grać "w gałę", niż zabrać swoich ministrów do księgarni.
Jako mnie samego to nie dziwi, w końcu sam bym bydła na salony nie prowadził. A i jaki pasterz, każdy widzi :).
Urzekło mnie jednak odwołanie do H. G. Wells'a i jego podziemnych morloków, zafascynowanych maszynami, wypaczonym postępem i tym co przyziemne, odrzucające piękno i to, co nie praktyczne. Żerujących zaś na ejolach... uhmmm... a może elojach? Dokładnie nie nazwy pamiętam i poprawę obiecuję, fakt, że żerowali w sposób bardzo bezpośredni (kanibalizm), zaś te, niegdyś bratnie, istoty, ze wszech miar przypominały niewykształcone dzieci, naiwne i nie potrafiące współpracować. Łatwe do zmanipulowania, by nie rzec, wypasu.
Obie grupy zaś nie czytały. I jedne i drugie były na to, na swój sposób, za głupie. Choć jedne z wrodzonej już niemalże indolencji, drugie zaś z powodu świadomej ignorancji, odrzucenia takich wartości.
Czemuż to mi przyszło do głowy, czemu o tym właśnie piszę? (świadomie używam tu czasu teraźniejszego, gwoli ścisłości)
Otóż siedziałem sobie dzisiaj chwilę niedługą w pobliskim centrum medycznym. Bywam tam w miarę regularnym gościem, ot, takie sprawy alergika.
Tym jednak razem zagnały mnie tam sprawy medycyny pracy. Wiecie, te badania i inne duperele. No i oba typy wizyt miały pewną wspólny mianownik.
Zawsze, ale to zawsze noszę ze sobą książkę.
Zdziwilibyście się, jak rzadko widzę kogokolwiek, kto by czytał, czekając, razem ze mną. Zrozumiem osoby czekające razem, zawsze można porozmawiać.
Lecz reszta? Siedzą, bądź stoją, mina cierpiętnicza, bądź chociaż znudzona, przygarbieni, puste spojrzenie. Tragedia, powiadam.
Tak samo było dzisiaj. Małym wyjątkiem było to, że cała poczekalnia była wypełniona młodzieżą szkolną i studentami, co mi trochę szyki pokrzyżowało, gdyż mogłem się tylko zarejestrować na jutro. Nic to. Chwilkę poczekałem (czytając "Ptaśka" - tak, tak, cicho, nadrabiam), nie omieszkałem jednak przyjrzeć się bacznie otoczeniu.
W poczekalni znajdowało się, poza mną, kilkanaście osób. Trzy dziewczyny zawzięcie między sobą trajkotały. Fair enough. Wizyta u dermatologa też ciekawa sprawa. Akurat średnio mnie interesowało, gdzie jedna z drugą mają krosty, ale to już insza inszość.
Prawdziwy problem leżał w tym, że byłem absolutnie jedyną osobą z książką.
Nie było wyjątku. Nie wiem, czy to pokłosie tego, że można "bawić się komórką", czy też brak doświadczenia w kwestii przebywania w słynnych "życiowych" kolejkach.
Tak, czy inaczej, ja od niepamiętnych czasów nie lubię marnować ten sposób czasu. Lubię się polenić, mieć czas wolny, nic nie robić. Bezczynność jednak... jest dla mnie męcząca, uciążliwa. Nie potrafię tak, słowo.
Na szczęście jako osoba do rejestracji byłem poza kolejką, szybko więc opuściłem naszą osowiałą gromadkę morloczków. Gnębi mnie jednak pewna myśl - czy był to przypadek, czy te osoby naprawdę nigdy nie sięgają po książkę?
Jeśli zaś prawdziwa jest ta druga opcja, to czy zamiłowanie do kultury mogą odnaleźć w cyfrowym świecie? Wiadomo, że ona tam jest. Internet (i peryferia) jest jednak strasznym śmietnikiem. Czy na pewno mogą trafić na to, co wartościowe?
I, co gorsza, czy chcą?
M.
poniedziałek, 24 września 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz