sobota, 25 września 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #7

Ximalal oddychał ciężko. Echo jego okrzyku rozbrzmiewało jeszcze długo, lecz poza tym wokół rodziła się przerażająca swą głębią cisza.
Ustał całkowicie wiatr, świat zaś pogrążał się nieubłaganie w mroku.
Ostatnie ze z widocznych słońc kurczyło się i ciemniało.
Młody szlachcic-wojownik nie dostrzegał jednak tego, nie dostrzegał niczego, poza Światłem.
Gdy jego szponiasta dłoń otworzyła klatkę piersiową Pierzastego Węża, Ximalal po raz pierwszy od dawna uświadomił sobie, na co się porwał.
Zamiast krwi, zamiast organów wewnętrznych, z Namiestnika wydobył się blask. Wpierw nikły, stopniowo narastający. Z sekundy na sekundę, każdej długą jak wiek, zamieniał się w coś, czego nigdy dotąd nie widział, lecz poznał z miejsca.
Światło Stworzenia.
Oto okruch samej Iskry, pozostawionej niegdyś w Pierzastym Wężu, by Chmurna Planeta nie straciła z Nim nigdy kontaktu. By poza swym Oddechem, jej mieszkańcy mogli odczuć namacalny, nieskalany ślad Stwórcy.
Wraz z ni to wypływającym, ni to ulatniającym się z rany blaskiem, cały szczyt przemieniał się powoli w w ogromną kulę światła. Cała reszta Stworzenia pogrążała się zaś w mroku, tak jakby całe światło świata skupiało się w jednym punkcie.
Ximalal patrzył na to pustym wzrokiem, niewidzącymi oczyma, nie rozumiejąc tej nagłej rezygnacji, która go opadła. Nie rozumiał też pustki w swej duszy, z istnienia której nie zdawał sobie dotąd tak naprawdę sprawy.
Pchany do przodu, do działania, przez toczącą jego serce nienawiść, teraz, pozostawiony sam sobie, nie czuł nic. Wypalił się do cna.
Wcześniej jednak zniszczył nieodwracalnie kawałek oryginalnego Planu.
Po raz pierwszy wyprowadził ptactwo myślące spod władzy Namiestnika, potwierdził ich wolność wyboru, wolność ich dusz.
Uczynił to jednak siłą, nagle, bez przygotowania.
Rzucił ich jak uczące się latać młode, ze skalnej półki.
Te młode były jednak zbyt zależne od woli Namiestnika, zbyt osadzone w Tradycji i w Przykazaniach.
Jednym czynem przekreślił całkowicie niewinność ludzi-ptaków.
Utracili ją nieodwracalnie, będąc teraz zdani jedynie na pamięć o Świetle i na własne sumienia.
Nie docierało to jednak wówczas do niego. Nie mógł myśleć, wcale a wcale. Prawdopodobnie nie chciał nawet tego czynić.
Obserwował jedynie biernie jak Pierzasty Wąż zamieniał się w czyste Światło, obejmując i spalając swą śmiercią Tron, powoli muskając swym żarem pióra Ximalala.
Nikt tak naprawdę nie wie co się tam tak naprawdę stało, gdyż nikt nie był w stanie wytrzymać spojrzenia w tamtą stronę.
Niektórzy, co odważniejsi, bądź co głupsi, mówili iż na szczycie góry zapłonęło wówczas nowe słońce. Być może mają rację? Wszak siedzą teraz na ulicy, z żebraczymi miseczkami w dłoni, wodząc wypalonymi oczodołami za przechodzącym koło nich ptactwem.
Jedyne co wiemy, to to, iż sam szczyt góry został spalony i stopiony w Szklaną Katedrę, przedziwny twór splątanych korytarzy i surrealistycznych mgielnych rzeźb, za dnia rozświetlonych, w nocy zaś wypełnionych potępieńczymi jękami.
Ximalal zaś...
Zmienił się.
Energia, którą uwolnił, nie odeszła całkowicie.
Część z niej, opadła gwiezdnym pyłem na Chmurną Planetę, opadała tak długo, wraz z deszczami, zaś tam gdzie opadały jej drobinki, wyrastały przedziwne, niebiesko-srebrne niezapominajki.
Inny podobno zostały wyrzucone straszliwą siłę gdzieś hen, daleko, we Wszechstworzenie. Być może opadły gdzieś, na inne planety. Być może dalej dryfują w pustce, czekając na Iskrę, która uczyni z nich Stworzenie.
Część jednak, ta najbardziej zanieczyszczona, najbardziej spalona, wtopiła się w Ximalala. Dotąd istnieją osoby, które zaklinają się, iż słyszały jego krzyk.
Nikt też nie wie, co tak naprawdę z nim uczyniły.
Spośród jego ówczesnych ofiar, nie przeżyła żadna.
Dziś zaś ludzie-ptaki składają je sami, wysyłając doń swych najbardziej zatwardziałych przestępców, lecz także heretyków oraz nieprawomyślnych.
Wraz z utraceniem Światła, utracono także prawdziwą głębię honoru i nadziei. Wszak po cóż ludzie-ptaki mieli by dotrzymywać Tradycji, skoro Światłość ich opuściła?
Sami, porzuceni, zamknięci pod chmurami...
Zabrakło świętości, zabrakło życzliwości... każdy, nawet najmniejszy, nawet najpodlejszy, nawet najbardziej ubogi w przymioty, zaś bogaty w ułomności duszy, chciał być teraz równym.
Ptactwo myślące pogrążyło się w długiej, mrocznej Rewolucji.
Teraz walczył niemal każdy.
Walczono o Ideały, o wolność od nich. O zachowanie Tradycji, lecz i o odrzucenie wszelkich okowów przeszłości.
Ximalal zaś zamknął się głęboko w wykopanym własnymi sznurami grobowcu i wychodził zeń rzadko, tylko wtedy, by osądzić w swym szaleństwie jakiś grzech, który narodził się w jednym z zakamarków Stworzenia... bądź w jego umyśle.
Mimo iż był najpotężniejszym i najszlachetniejszym w swych dążeniach szlachcicem-wojownikiem jaki dotąd narodził się na Chmurnej Planecie, był jednak tylko nim.
Człowiekiem-ptakiem.
Śmiertelnikiem, ukaranym za zuchwałość zwierzchnictwem nad swym ludem.
Zwierzchnictwem, którego nie był w stanie ogarnąć swym umysłem.

Tak oto kończy się opowieść o młodzieńcu.
Morału nie będzie, gdyż nie jest on potrzebny.
Każdy wyczytał już go sobie sam.
Pamiętajcie jednak, że każde z powyższych słów jest prawdziwie.
Okruchy gwiazd zaś dalej podróżują przez Wszechstworzenie.
Czasem niszczą, czasem budują, czasem leczą, czasem tworzą.
Kto zaś wie, gdzie ich Iskra zabłyśnie następnym razem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz