Dzisiejszy post będzie prosty. Taki zwykły, w zasadzie przyziemny. Taki o życiu i z życia wzięty. Mianowicie, będzie on o kulturze ludzi, o rozmowie i zachowaniu. Czy może raczej, o moim kompletnym zniesmaczeniu ich brakiem.
W sumie to dziwna sprawa. Jestem typowym outsiderem, mam gdzieś konwenanse społeczne i inne takie 'pierdoły'. Są po prostu rzeczy, których nie robię i sytuacje, w których nie potrafię się zachować jak cham i prostak.
Być może i brakuje mi empatii, nie potrafię jednak świadomie i bez powodu robić coś komuś na złość, bądź zachowywać się jak buc.
Jedna z pierwszych sytuacji: zwykłe poruszanie się na chodniku, czy tam dowolnej innej powierzchni przeznaczonej dla pieszych. Kojarzycie zapewne tych wszystkich śpieszących się cholera wie gdzie, przepychających się ludzi, prawda? Cóż, ja też mogę się śpieszyć, ale w życiu nie będę się przepychał. Nie wiem, po prostu... jakoś nie mogę nie spojrzeć z pogardą na jełopa, który nie potrafi tak się ustawić, żeby nie tamować pół nurtu. A jeszcze często idzie 'jak panisko' wymachując przeszczepami na prawo i lewo, co to to nie on. Heh. I łup z łokcia, jak mu ktoś nie ustępuje. Oj, zdziwił się nie jeden, jak dostał w ten sposób w nerkę. Samobójcą nie jestem, jak ktoś jest ode mnie o paręnaście kilogramów cięższy i generalnie wygląda na zabijakę, to sobie nie zawracam głowy, ale nie mam zamiaru ustępować chłoptasiowi o moim wzroście i rozmiarach. Nie ze mną te numery :).
Nie wiem, co takim chodzi po głowie. Nie wiem też, dlaczego te niektóre babcie przepychają się aż tak złośliwie. No dajcie spokój. Stoję sobie jakiś czas temu w autobusie, jadę do pracy. Ludzi pełno, czytam książkę, staram się nie wywrócić na zakrętach, wysiadam z autobusu przepuszczając ludzi na przystankach (stoją blisko wejścia). Ot, norma. A tu taka jedna stara prukwa z mordą na mnie wyskakuje, że ona wysiada i mam się przesunąć (chyba; miałem słuchawki w uszach). No i stoi, drze się i szturcha mnie w plecak. Popatrzyłem z politowaniem, poczekałem aż autobus się zatrzyma, przepuściłem to stare nieszczęście i dopiero wtedy powiedziałem: 'Miłego dnia życzę, bździągwo'. Pół autobusu w śmiech, babsko, całe czerwone, zostało na przystanku, coś tam pokrzykując i wyjątkowo rączo machając parasolką. No nie wiem, śmiać się, czy płakać.
Nie potrafię komuś, ot tak, wchodzić w drogę. Kiedy idę ulicą, to intuicyjnie wymijam ludzi. Pewnie dlatego, że nie cierpię naruszania mojej przestrzeni osobistej. Wolę kogoś ominąć idąc szybko, niż udawać uprzywilejowanego. Cóż, taki już mój urok i dobre serce. Złote, niemalże.
Głupia sprawa, w sumie. Narzekam tak, narzekam, a zaplątałem się w dygresje. Generalnie powinienem dawać jakieś argumenty za tym, że ludzie u nas są niewychowani. Problem w tym, że to nie jest do końca prawda.
Część osób, jak np. tamta stara bździągwa, to po prostu frustraci. Wie taka, że zmarnowała życie, że nie spotkało ją w nim nic pięknego, a na nowe odkrycia nie ma sił, ni chęci. Jest więc rozgoryczona i tak traktuje świat. Nie mogę nawet takich ludzi nienawidzić. Odczuwam wobec nich coś pośredniego miedzy litością, a pogardą.
Inni są agresywni. Tak zostali wychowani. Liczy się dla nich siła i wynikający z nich fałszywy szacunek. No i co ja tu mogę powiedzieć? Według mojej osobistej teorii ludzkiej psychiki, a w zasadzie jej wyjątku, to ludzie na odstrzał. Po prostu niereformowalni prostaczkowie, którym gnój przerzucać łopatą, a nie wchodzić w część społeczeństwa. Jakiś czas temu wyczytałem w pewnym czasopiśmie, że otoczka naszej cywilizacji jest bardzo cienka i pozorna. Tak naprawdę większość z 'obywateli' jest nieprzystosowana do życia w czymś innym, niźli stado. Potrzebują jasnej hierarchii i zamordyzmu. Inaczej im odbija. Myśl przerażająca, lecz wcale nie nieprawdopodobna.
Nie chcę jednak okazać się fatalistą. Jest w okół nas wielu wspaniałych ludzi, których spotkanie nastraja pozytywnie. Jest tez wielu innych, takich trzymających się z dala od zgiełku i nie mieszających się w sprawy innych. Jak bardzo bym nie chciał wydawać się wyjątkowy, to właśnie jestem jednym z nich. Taki szary, nie dostrzegany przez innych człowiek. Czasem uśmiechnę się do kogoś, czasem to ktoś się uśmiechnie do mnie. Robię to, co uważam za słuszne. Mam takie, a nie inne wychowanie, więc przepuszczam kobiety drzwiami. Nie uważam jednak, że to im się należy. Po prostu moja rodzina to niemal same kobiety. Odkąd tylko podrosłem to wiadome było, że będą mnie rozpieszczać, ale też, jak coś trzeba przenieść, zrobić, albo się ubrudzić, to od tego jestem.
Także, o ile kobiet jako takich nie rozumiem, radzę sobie z nimi nie najgorzej :). A i czasem w okół palca owinę, tak samo jak i zresztą one mogą to łatwo zrobić. W końcu jestem facetem, dużo do tego nie trzeba!
Wszystko rozbija się o to, ile jest w nas człowieczeństwa. Czy w sytuacji konfliktowej potrafimy zachować się w sposób cywilizowany i rozpocząć dialog. I mówię tutaj o każdej sytuacji. Byle idiota potrafi zostać wytresowany do całowania kobiet w rękę. Mało kto jednak wie jak to zrobić - i co ten gest oznacza.
Mało kto potrafi pamiętać o tym, że osoba na przeciwko także ma jakieś uczucia i że ja, egocentryk, wcale nie jestem ważniejszy. Nie przychodzi mi to łatwo, ale jestem tego świadomy.
W końcu mało kto jest w stanie przeciwstawić się skurwysyństwu, które napotyka na swojej drodze. Skurwysyństwu, chamstwu i zwykłej, ludzkiej podłości, że o agresji nie wspomnę. Nigdy nie będę agresywny jako pierwszy, jest to, moim zdaniem, poniżej ludzkiej godności. Problem w tym, że z burakami inaczej nie można.
I tylko marzy mi się, żeby kiedyś wynaleziono pigułkę uczłowieczającą. Kiedyś imć Papcio Chmiel rysował komiksy o Tytusie, narysowanej przez jego alter ego małpie, która ożyła i którą trzeba było uczłowieczyć. Wielokrotnie małpa ta była bardziej ludzka od napotykanych w komiksie ludzi. Była bardziej ludzka od prostaków, których mijam codziennie na ulicy.
Wiem, że sam ten post ich nie zmieni, zresztą nie w tym celu go piszę. Chcę po prostu powiedzieć, że na każdym z nas ciąży odpowiedzialność za całokształt naszego otoczenia. W skali mikro i makro. Brak reakcji to zgoda na różne negatywne działania. Nasze 'prawo' bardzo często jest bezsilne (odsyłam tu chociażby do sytuacji stojącej za fabułą filmu 'Lincz'). Nie mówię, by wziąć je w własne ręce, daleko mi do tego. Wspominam jeno, że to my tworzymy jutro. Nie tylko swoje.
I nie jesteśmy sami, choć czasem tak się wydaje.
M.
sobota, 18 lutego 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz