Tak właściwie, z bliżej nie wyjaśnionej przyczyny, przypałętała mi się dzisiaj pewna refleksja. Cóż, właściwie to nie jedna, a całe ich mrowie. Otóż uświadomiłem sobie, że od czasu gdy dokonała się we mnie największa chyba przemiana na drodze między dzieciństwem, a dorosłością, czyli przełomu szesnastego i siedemnastego roku życia, minęła już cała dekada. Dziesięć lat. Ech, jak ten czas leci. A jednocześnie, jak też się wlecze.
Siedziałem sobie i dumałem, ile we mnie zostało z tego dziwnego marzyciela-idealisty. W sumie chyba tylko bycie odludkiem. No i marzenia. Wręcz: nadmiar onych.
Nadmiar? A czemuż to? - o narcystyczny autorze - zapytacie, być może. Ano, odpowiedź jest bardzo prosta. Część spełniłem. Część spełniam. Część chcę spełnić. Część zaś, zapewne, nigdy się nie spełni. "Problem" tkwi w tym, że w sumie poza tymi marzeniami, jak niegdyś, niespecjalnie mnie co innego obchodzi.
Podsumujmy, co też mogło się marzyć takiemu pokręconemu licealiście? Wolność. Muzyka. Podróże. No i kobiety :). Oczywiście każda z kategorii wymagałaby szerszego opisania, lecz czasu chyba na to nie starczy... a i ostatnia kategoria zbyt rozbijałaby się między jakąś dziwną wersją "Harlequina", a mniej lub bardziej perwersyjnym porno.
Kiedyś święcie wierzyłem, że za dziesięć lat będzie mi lepiej. Gdy teraz patrzę na to z perspektywy, to dochodzę do wniosku, że w zasadzie właśnie tak jest. Niekoniecznie w taki dziecinny, naiwny sposób, nie dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Jednak duch i główne przesłanie pragnienia wolności (oraz innych mniej, lub bardziej duchowych zachcianek), pozostają takie same. Niezmienne. Czasem czyste, czasem brudne. Czasem idealistyczne, czasem pragmatyczne. Niemniej: są.
Fakt, kiedyś byłem naiwny i idealistyczny, jeżeli chodzi o związki. Wierzyłem że wystarczy płomienne uczucie, żeby się powiodło. Później myślałem o zaangażowaniu. A może o wspólnych pasjach? Za każdym razem, za każdym podejściem, mimo "roztrzaskanego zwierciadła duszy" (cytat z jednego z moich "pomrocznych" wierszy z czasów liceum :D ), dalej po prostu kocham płeć piękną trochę krzywozwierciadlano-oddaną miłością. Jak to rozumieć? Brzydki nie jestem i powodzenie w sumie mam, tylko zawsze jakieś takie niesymetryczne. Albo ja się bardziej zaangażuję, albo ktoś inny. Bądź jeszcze gorzej, coś zmienia się we mnie, bądź w niej. I tak nudzę się kimś, lub nie chcę się dla kogoś zmienić.
Pozostaję jednak sobą. Połatany, nieuczesany, czasem nieogolony. Z butelką whiskey, bądź whisky, albo z manierką wody. Zamknięty w sobie, lub medytujący gdzieś na górskim szlaku. I cieszę się każdym mijającym dniem.
Tylko, cholera, już teraz czuję, jak dni przelatują koło mnie, jak tracę chwile, których nie zdołam złapać, uchwycić. To jest jedyna rzecz, której naprawdę żałuję. Nie mogę zdobyć się (jeszcze!) na to marzenie, żeby rzucić cały świat wraz z jego oczekiwaniami w niepamięć i ruszyć na swój prywatny, duchowy walkabout. Tak odrobinie ascetycznie, a jednocześnie przyziemnie i grzesznie, gdy nadarzy się okazja. Mam tego namiastki. Te moje góry. Czy chociażby Norwegia. Wcześniej Irlandia. Tylko, że ciągle mi tego mało.
Wiem także, że tego będzie mi mało zawsze i wszędzie. Trudno jest mi znaleźć miejsce, do którego bym naprawdę należał - poza swoją głową, własnymi myślami. Przywiązuję się do emocji, do wspomnień, nie do miejsc, ani przedmiotów. Tyle zostało we mnie ze ślicznej, długowłosej dziewczynki, czyli licealisty o delikatnej urodzie i wrażliwej duszy. Mam też nadzieję, że i z tej duszy coś się ostało. Czasem bywało ciężko.
Jednak stoję i cieszę się każdym dniem. A jak tam z Wami? Jak patrzycie na przyszłość? Bądź jak spoglądacie na przeszłość?
Taka refleksja może być bardzo cenna, może wręcz zmienić życie. Oby na lepsze!
M.
czwartek, 23 lutego 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz