Brak wpisów przez ostatnie kilka dni nie wynikał z wrodzonego (lub nabytego) lenistwa, czy też zwykłego 'niechciejstwa'. :)
W pamiętny (przynajmniej dla mnie) czwartkowy poranek rozpoczęła się moja kolejna już tej zimy górska wyprawa.
Z tytułu łatwo wywnioskować nasz ogólny cel, dodam tylko, że zakończyliśmy w Górach Izerskich. A więc, działo się ;). Szczególnie, że w plecaku spoczywała sobie bezpiecznie butelczyna Old Krupnik.
Kto nie wie czym jest kilkudniowa łazęga po zasypanych śniegem górach, ten nie zrozumie towarzyszących mi emocji. Szczególnie, że w zależności od warunków panujących w docelowych terenach, doświadczenia związane z taką wyprawą mogą się diametralnie różnić.
Napiszę więc, zachowując typowo egocentryczny punkt widzenia, jakie wrażenia towarzyszyły mojej skromnej osobie.
A także - co autor miał na myśli ;).
Zacznijmy więc od tego, że pogoda była przewspaniała. Bezchmurne, niebieskie niebo, ostre słońce. Wyobraźcie więc sobie mnie, okutanego w ciepłe ubrania od stóp do głów, przecierającego co kilkadziesiąt metrów przeciwsłoneczne okulary ;).
Tak, było to zdecydowanie męczące, aczkolwiek wolałem widzieć cokolwiek, niż mrużyć oczy i iść na ślepo.
Aby nie pozostawać gołosłownym, oto poglądowa 'słitfocia z zakrytym rrrryjem', jak by to określiła pewna znana mi osoba.
W tle, rzecz jasna, widok ze zbocza Śnieżki. Kto rozpoznał, może sobie wpisać plusika.
Jako że na górze pizgało, dawało mocno po oczach i w dodatku w czeskim schronisku nie można było płacić złotówkami, postanowiliśmy mykać spowrotem do DOmu Śląskiego, gdzie (jakże sprytnie) pozostawiliśmy plecaki.
Cóż, ego zostało nasycone szybkim wejściem, widoki znaliśmy już od dawna, więc nie pozostało nic innego, jak propagować nasze szanowne siedzenia ku 'chekpointowi' piwnemu (przypominam, że autor w żaden sposób nie pochwala życia w nietrzeźwości, bądź zachowań nieodpowiedzialnych; reasumując: prowadzisz, nie pij, wywalasz się w górach na trzeźwo, też nie pij).
A oto w jaki sposób mykaliśmy:
Towarzyszyły temu, rzecz jasna, odgłosy pokroju 'bziuuum, ziuuuum' i pochodne.
Niestety, posiliwszy się kapitalną kwaśnicą (pozdrowienia dla ekipy z Domu Śląskiego, dobre jedzonko), mieliśmy mniej kapitalny pomysł chekpointów co schronisko, a więc przejście jakiś 20 kilometrów ze Śnieżki do Schroniska 'Pod Łabskim Szczytem' zajęło nam trochę zbyt dużo czasu.
Sczególnie, że końcówkę pokonywalismy już po zmierzchu, przy bardzo niskiej temperaturze. i tragicznej widoczności.
Tutaj autor szczególnie chce podziękować firmie Petzl za robienie kapitalnych czołówek. Poważnie, bez nich byłoby ciężko :).
No i powiedzmy sobie szczerze, poza skręcającym kiszki głodem, brakiem muzyki oraz przenikliwym wiatrem, właśnie ta nocna część eskapady podobała mi się NIEZMIERNIE.
Trochę trudno jest mi wytłumaczyć, dlaczego przedzieranie się przez zaśnieżone górskie szlaki sprawia mi taką frajdę.
Wysiłek fizyczny, pokonywanie własnych słabości... nie mówię tutaj o jakimś ekstremalnych przekraczaniu barier, daleko mi do tego.
Niemniej jest coś oczyszczającego w tym zmęczeniu. W wyczekiwaniu kolejnego zakrętu, w determinacji do stawianiu kolejnych kroków, w tej ciszy i skrzypiącym śniegu. I w pięknych gwiazdach nad głową.
Cóż, można wtedy zapomnieć o wszystkich problemach i być przez chwilę sam z sobą.
Nie powiem, przydało mi się to, by zobaczyć, że jednak w środku mam też kilka działających części, zaś wnętrze mam nie aż tak zgniłe i czarne jak by się wydawało ;).
Tak czy inaczej, mniej więcej tutaj wiedzieliśmy już, że będziemy szli po ciemku. Czemu? Byliśmy jeszcze przed schroniskiem 'Odrodzenie' :). Jakieś... 3 godziny drogi od 'Łabskiego', czy też innej Szrenicy.
Naukę jazdy na biegówkach pozostawię bez komentarza, generalnie dostanie się na nich z Jakuszyc do Chatki Górzystów było dla mnie osobistą tragedią, ze wzgkędu na odmawiające posłuszeństwa prawe kolano.
Niestety, czasami determinacja i ambicja powodują, że pcham się gdzie nie powinienem i ryzykuję zdrowiem.
Cóż, w sumie nie żałuję. Wygląda na to, że nic poważnego się nie stało, zaś pobyt w 'Chatce Górzystów' w Górach Izerskch, bez prądu, opalanej kominkiej i niemalże wyłożonej książkami to coś kapitalnego.
Szczególnie z czeskim piwem za piątaka i opcją 'gleba na podłodze przy kominku' ;).
Ech, długo by opowiadać. Kto nie jest w stanie odnieść swoich przeżyć do powyższych sytuacji, traci wiele. Podobnie jak ja tracę wiele nie uprawiając sportów ekstremalnych ;).
Lecz cóż, nie do wszystkiego jest okazja, także nie wszystko jest dla każdego.
Ja na pewno nie żałuję tej wyprawy, co więcej, dołącza ona do zestawu wspomnień 'nie do zapomnienia'.
Co mnie cieszy, szczególnie że te wspomnienia będą na pewno pozbawione nostalgii i melancholii, której nawet ja, typowy bohater tragiczny z powołania i wyboru, mogę mieć przesyt ;).
No to... moi czytelnicy...
Do zobaczenia na szlaku?
M.
poniedziałek, 28 lutego 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz