Czas nie istnieje, dopóki nie pojawiają się wokół mnie czerwone anioły.
Słyszę ich głosy, a czyjeś łagodne lecz silne dłonie odciągają mnie do tyłu.
Spoglądam w zmęczone, ale pełne spokoju oczy, pozwalam się prowadzić. Powoli dociera do mnie, że przyjechała już karetka. Okolica rozbłyska co chwilę wielokolorowymi światłami, wszędzie dookoła zbierają się ludzie.
Przepełnia mnie uczucie odrealnienia, mam wrażenie, że stoję kilka centymetrów za sobą, wyglądając sam sobie zza ramienia.
Widzę niemal wszytko, 'prawie' absolutnie wszystko. Zbierających się gapiów. Ich miny. Ubrania. Gesty i mimikę. Słyszę istną kakofonię dźwięków, układających się w mojej głowie w upiorne crescendo.
Widzę wszystko, poza nią. Zniknęła za plecami czerwonych aniołów, za lścniącymi, dziwne prostokątnymi skrzydłami okrywającymi ich plecy.
Któryś z nich coś do mnie mówi, ale nie jestem w stanie się na nim skupić. Jego jasność kłuje mnie w oczy, nie mogę, albo nie chcę, zogniskować na nim spojrzenia.
Odruchowo zaciskam dłonie na okrywającym mnie kocu i przez chwilę nawet zastanawiam się, skąd wziął się na moich ramionach.
Potykając się, pomagam niemalże wciągnąć się do wnętrza karetki i posadzić się pod ścianą. Właśnie wtedy tracę kontakt z reczywistością.
Zawieszony w przeżywaniu raz po raz każdego Jej uśmiechu staram się uchwycić tę właśnie chwilę, zatrzymać czas, nie pozwolić na to, by jeszcze raz stało się jej coś złego.
Przegrywam, raz za razem.
Czuję, że zaczynam się trząść.
Obraz wnętrza karetki przebija się powoli przez majaki mojego umysłu. Ktoś chyba właśnie skończył mnie badać, ponieważ kątem oka dostrzegam oddalający się, czerwony kształt.
Dalej jednak nie wszystko dociera przeze mnie jak z jakiegoś surrealistycznego snu.
Wszystko na czym się skupiam, to kosmyki na jej czole, zamknięte oczy, zakrywająca usta maska tlenowa.
I tak naprawdę nie istnieje nic innego. Brudne, paralizujące uczucia utraty czegoś, na co czekałem całe swoje życie.
Trwa długo, nieprzerwanie, całą wieczność. Trwa dalej, gdy otwierają się drzwi, gdy zalewa nas światło, gdy innobarwne anioły próbują ją ratować.
A ja po prostu daję się prowadzić przed siebie. W kieszeni wibruje komórka, ignoruję ją przez dłuższą chwilę. Dzwoni jeszcze raz i jeszcze.
W umyśle coś mi się przełącza. Moje ciało działa jak automat, niemal bez udziału świadomości. Zaś gdzieś głęboko, zaczynam analizować sytuację. Wiem, że muszę zadzownić do pracy. Do domu. Zrobić tyle rzeczy.
Ale po prostu nie mam siły. Właśnie przestało mi zależeć na czymkolwiek, poza tym, żeby przeżyła.
Pozwalam się więc poprowadzić gdzieś, przez czyste, rozświetlone korytarze.
Od raz ubolą mnie oczy od nadmiaru światła, ale nawet ich nie mrużę, po prostu pozwalam, żeby wzrok mi się rozogniskował i przestał działać.
Ktoś chyba wcisnął mi do dłoni kubek z wodą. Chyba nawet podziękowałem.
Dookoła tłoczą się ludzie, ale mnie już tam nie ma.
Zamykam się w sobie i staram się powolutku pozbierać z okruchów, na które się rozsypałem. Krok po kroku...
wtorek, 15 lutego 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz