"Wolę róże". Chyba wiadomo, skąd to cytat.
Tak sobie ostatnio wracałem do tej książki. Od razu, też, zebrało się na przemyślenia.
Łut szczęścia, uśmiech losu w nieszczęściu.
Kwiaty w kolorze zdrady, trzymane przez nieszczęśliwą mężatkę.
Napotkanie kogoś, kto zrozumiał niemal bez słów.
Na ile jest to baśń, na ile zaś życie?
'Za małolata', miałem z tym fragmentem, a także z kryjącymi się za nim sprawami, niejaki kłopot natury światopoglądowej.
No jakże to... mężatka? A co z wiernością sobie i komuś, jak tu ma niby wyglądać przeznaczenie? Czy jest to zwykła farsa?
Ot, takie niedojrzałe majaczenia idealistycznego licealisty.
Nie powiem, bym dziś już nie miał problemu z tym fragmentem.
Zmieniły się jednak nie do poznania.
A nawet nie do Krakowa.
Sam nie wiem, czy starzeję się duchowo, czy dalej w duszy gra mi wiosna - lecz po prostu inną melodią.
W sumie i duszę i serce mam po przejściach.
Właśnie dlatego zastanawiam się, na ile Bułhakow oddał w uczuciu tej dwójki jakąś ponadczasową prawdę.
Można znać szczęście i można znać rozpacz. Można zaznać miłości od pierwszego wejrzenia, uczucia głupiego i silnego, od którego się nie ucieknie.
Można racjonalizować, postępować wbrew rozsądkowi, lub też starać się zdusić samego (czy też samą) siebie, odrzucić to co tak przejmuje, co nie daje spokoju.
Ale czy można od tego uciec?
Nie wiem jak się ustosunkować do tego 'przeznaczenia'.
Nie raz wydawało mi się, że mam wszystko, a tak naprawdę rozsypywało się to jak domek z kart. Pewnym razem tak naprawdę nie miałem nic, a i tak za to nic oddałbym chyba wszystko. Dziesięć lat życia za każdy dzień i każdą noc.
I tak głupio mi, że facetowi nie wypada wyjść z zółtymi kwiatami na ulicę.
Cha, no dobrze, może i pod latarnię bym pasował w takim wydaniu, chociaż bym miał jakieś dobre i pewne źródło zarobku, paskudny przecież nei jestem ;).
Zastanawiam się jednak, na ile 'Mistrz i Małgorzata' ukształtowała mnie, a na ile wypaczyła. Całe życie szukam w kobietach takiej właśnie Małgorzaty.
Mało którą jednak stać na poswięcenie.
Pal licho, jeżeli zdają sobie z tego sprawę.
Ja sam, jako egocentryczny i introwertyczny głupek, mam niejakie problemy z byciem w związku... hmmmm.... no, w zasadzie to generalnie z byciem w związku jako takim :).
Już nie będę się wdawał w szczegóły, to nie jest kącik zwierzeń, lecz ciężko jest dopasować oczekiwania dwóch stron.
Szczególnie, gdy ktoś, jak ja, nie oczekuje niczego materialnego, za nic ma jakieś presje społecznie i obyczajowe... w zamian chcąc, ba! egoistycznie wymagając całej duszy. I ciała. Jak w pierwotnych wierzeniach - oddechu. Takiego świętego połączenia dusz podczas pocałunku.
No i mam za swoje, wyczytałem sobie ideał nie do pogodzenia z otaczającym mnie światem. Z trudem jestem to pogodzić, chociażby, z potrzebami ciała ;).
Patrzę czasem na znajomych, pozostających w mniej lub bardziej formalnych związkach (wybaczcie kulawy eufemizm, ale nie chce mi się wysilać) i zastanawiam się...
Dlaczego im to wystarczy?
Jakieś umowy. Obietnice. Coś za coś.
Wszystko, albo nic. Fakt, czasem jedyne czego chcę, to po prostu nie spędzić samotnej nocy, ale... jak się decydujemy kogoś, hmmm, widzieć częściej, że się tak wyrażę...
Zdarzyło mi się 'dać palec', a zabrano rękę. I więcej.
Po cóż więc spędzać życie z księżniczką, która będzie wiecznie niezadowolona?
Taka klatka. Czasem złota. Czasem wygodna. Ale jednak klatka.
Dusiłbym się w tym.
Jeden z moich przyjaciół wziął, relatywnie niedawno, ślub. Dotąd wygląda na szczęśliwego, choć moim zdaniem jest przepracowany i nie ma jakiegoś specjalnego pomysłu na przyszłość.
Nie powiem jednak, bym i ja odnalazł złoty środek.
Tak czy inaczej, szukam sposobu by przetrwać dzień.
A co przyniesie jutro? Może żółte kwiaty. Może czerwoną różę.
A może taką małą, niebieską niezapominajkę?
Dobranoc.
M.
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz