Nie pamiętał nawet dlaczego.
Padało, to pewne. Żadna tam ulewa, nic z tych rzeczy.
Ot, taki niedorobiony kapuśniaczek, szary i smętny jak wszystko dookoła.
Resztki zieleni na drzewach, wyblakłe, niegdyś barwne liście zaczynające gnić w kałużach.
Milczący ludzie z pochylonymi głowami, zamknięci we własnych sprawach i kłopotach, mijający się bez słowa na ulicy.
Cztery ściany, drzwi, okna i kompletna, przerażająca pustka pokoju.
Nic nie było w stanie jej wypełnić, dusiła swym brakiem obecności, brakiem oddechu, brakiem istnienia. Wypełniał ją tym, co kołatało się w jego duszy.
Melancholią. Wyciem czarnego psa.
Zapewne musiał wyjść. Dlatego też znalazł się na ulicy, chowając do kieszeni klucze.
Nawet nie myślał o tym co ma na sobie, jak wygląda, czy nie powinien się już ogolić.
Nie zastanawiał się dokąd idzie, pozwolił ponieść się przed siebie szybkim, długim krokom. Jedyny energiczny aspekt całej jego osoby.
Nie dostrzegał ludzi, świata, nawet deszczu.
Zapatrzony we własne, chore ego, zamknięty w masochistycznym uwielbieniu użalania się nad sobą.
...
Jak więc tu wylądował?
Sufit był tak samo pusty i przygnębiający jak w jego mieszkaniu. Cała reszta pokoju była zaś tak intensywnie bezosobowa, że zbierało mu się na wymioty.
Nikt tu nie mieszkał, nie temu miało to służyć.
W końcu był to hotel.
I wszystko było niewłaściwe.
Zapach, smak, dotyk, każdy aspekt.
Puste, pozbawione znaczenia, pozbawione radości.
Bezosobowe, brudne, nie przynoszące satysfakcji.
Ot, zaspokojenie najniższych, cielesnych potrzeb.
Zamknął oczy i przypomniał sobie słońce, morską bryzę, smak wina.
Głos, muśnięcie opuszek, zapach, spojrzenie, rozmowę, ciepło, dotyk, pocałunek i wszystko, co nastąpiło później wtedy i innym razem.
Kaskada emocji, raz spokój, raz elektryzujące podniecenie, przyspieszony oddech, rozchylone usta, wbijające się w kark paznokcie.
Innym razem biała sukienka, przewieszona przez jego ramię zgrabna noga, cała burza myśli i uczuć przekazywana w każdym spojrzeniu.
Zacisnął mocno zęby i przykrył twarz poduszką.
Odczuwał w sobie niemalże namacalną i bolesną pustkę.
I za cholerę nie wiedział co dalej.
Czego by nie zrobił i tak było to pozbawione znaczenia.
Szczerze mówiąc, zaczynam powoli tracić wiarę w sens tego bloga.
Nie jestem w stanie prowadzić go tak, jak bym chciał, będąc w tym nihilistycznym nastroju.
Ale cóż, tak to już jest, gdy nie posiada się powodu, by wstać rano, by robić coś celowego.
Spokojnych snów, o więcej nie mam siły prosić, więc i samolubnie niczego lepszego nie będę życzył.
M.
piątek, 26 listopada 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz