Tytuł z błędem, a jakże. Zamierzonym, rzecz jasna.
A czemuż li to? Otóż nic odkrywczego przez te święta mi do głowy nie przyszło. Ot stagnacja, trochę spotkań z przyjaciółmi, miłe, spokojne dni spędzane na słodkim lenistwie. No dobrze, trochę biegania po schodach i wypad na basen, żeby nie wyglądać w nowym roku specjalnie tragicznie także mi się przydażyło.
Nawiązując jednak do samego tytułu: ludzie od dawien dawna podejmują się karkołomnych postanowień. Wiecie jak to jest. 'Schudnę'. 'Będę się uczyła'. 'Nie będę już marnował czasu'. Same klasyki.
Jak co roku, także, nic z tego nie wychodzi. Widziałem jakiś czas temu cąłkiem bystry pasek komikoswy z bohaterką płci żeńskiej postanawiającą w nowym roku przytyć i generalnie zostać strasznym trutniem. Czemu? W końcu wszystko co postanowi, nie tyle się nie spełnia, co dzieje się odwrotnie. Ot, żelazna kobieca logika ;).
Aby więc nie powielać jednego ze starych postów, oszczędźcie mi i sobie takich postanowień, a także życzeń noworocznych. Niech będzie dobrze, a jakże. Ale nie tyle w następnym roku, co po prostu jutro. Miejmy nad tym kontrolę, wprowadzajmy to w życie już teraz. Odkładanie czegoś na później nic nie da. Nic a nic, gwarantuję, empirycznie potwierdzam swoim (skromnym) przykładem.
Po prostu cieszcie się swoim życiem, nawet w chwili smutku można znaleźć czy to w przeszłości, czy też w teraźniejszości, coś ciepłego. W ostateczności nadzieję, że 'jutro też jest dzień'. Ba, nawet nihilizm jest lepszt od apatii i trwania przy złych myślach.
Życzę więc tylko jednego - cieszcie się chwilą i korzystajcie z potencjału, który daje otwierający się przed nami świat.
I niech niebo nie zwali Wam się na głowy ;).
M.
sobota, 31 grudnia 2011
piątek, 23 grudnia 2011
Życzenia właściw(i)e
Jako (przekwitły) kwiat polskiej młodzieży oraz Ostatnia Nadzieja w/w inteligencji, pozwolę sobie dzisiaj złożyć czytelnikom mym, a także zbłąkanym wędrowcom, swego rodzaju życzenia świąteczne.
Z góry ostrzegam, że poniżej znajdziecie głównie pseudo-filozoficzne wynurzenia, z czystym sercem możecie więc przyjąć skróconą wersję:
Wesołych Świąt oraz szczęśliwego nowego roku!
Odbębniwszy zaś wersję dla nieuświadomionych klasowo, przechodzę do meritum, zwanego gdzieniegdzie laniem wody.
Tak naprawdę życzenia składa się niezmiernie ciężko, cóż, przynajmniej ja to tak odbieram. Najprawdopodobniej jest to spowodowane moją szczerością. Tak się składa, że nawet przy szarej sytuacji stawiam sobie za punkt honoru, aby owe życzenia dobrać personalnie, indywidualnie. Pamiętacie o moim braku empatii, prawda? Wyobraźcie sobie więc, jaką to męką jest to dla mnie. Nic to.
Obowiązek wzywa. Ale, ale... do czego? Jakaś tam przeważająca część Rzeczpospolitej Polskiej składa się z (fikcyjnych/praktykujących/niepraktykujących/innych - niepotrzebne skreślić) katolików. Mamy też inne denominacje, mamy różne sekciarskie nowomody, mamy też religje zdziebko bardziej 'egzotyczne', jak islam, judaizm, buddyzm i tak dalej.
I tutaj właśnie dochodzimy do największego kretynizmu świąt, kompletnego odrzucenia ich znaczenia, jednocześnie z zagarnięciem dni wolnych oraz tradycji nie tyle przez laicką, czy wręcz ateizującą część społeczeństwa, co przez innowierców.
Przykład akurat wielkanocny, acz dość dobrze ilustrujący tę paranoję: buddyjscy rodzice wysyłający dzieci z koszykami do katolickiego kościoła po tzw. święconkę. Następnie dzielący się jajkiem. To jest autentyk.
Niby każdy ma prawo do robienia czego chcę, prawda? Ja tego nie zabraniam, daleko mi do tego, Zastrzegam sobie jednak prawo do nazywania podonych spraw śmiesznymi. Tak, śmiesznymi właśnie.
Po pierwsze: życzę więc, zbiorczo, aby te święta, ten czas wolny, czy cokolwiek tam dla Was była, spędzone zostały z rodziną i/lub bliskimi. W dodatku spędzone w taki sposób, by odbudowały się pomiędzy Wami nadwątlone więzy. Nie mydlmy sobie oczu, przymusowe spotkania rodzinne to ciężar dla każdego. Nie bądźcie więc dla siebie ciężarem.
Po drugie: odnajdzcie tę duchową iskierkę. To część Was, która patrzy na świat oczami dzecka. Pamiętacie mickiewiczowskie szkiełko i oko? Dzieci widzą inaczej, podobnie dorośli. Największym skarbem jaki można mieć to wyrosnąć poza infantylne fantazje, nie zostając jednak przeżartym przez cynizm dorosłości. Odrobina zachwytu życiem należy się każdemu.
Trzeciego życzenia już nie będzie. Takie rozdrabnianie się to pochodna słowiańskiej wylewności, dowodzi jednak tylko i wyłącznie klepania utartych schematów o 'zdrówku, szczęściu i pieniążkach'. A tego 'nie zniesę'.
Mi zaś, drodzy czytelnicy, możecie życzyć tego, bym jednak polubił ludzi. I nie nudził się nimi tak szybko.
No i - małego kaca pierwszego stycznia ;).
M.
Z góry ostrzegam, że poniżej znajdziecie głównie pseudo-filozoficzne wynurzenia, z czystym sercem możecie więc przyjąć skróconą wersję:
Wesołych Świąt oraz szczęśliwego nowego roku!
Odbębniwszy zaś wersję dla nieuświadomionych klasowo, przechodzę do meritum, zwanego gdzieniegdzie laniem wody.
Tak naprawdę życzenia składa się niezmiernie ciężko, cóż, przynajmniej ja to tak odbieram. Najprawdopodobniej jest to spowodowane moją szczerością. Tak się składa, że nawet przy szarej sytuacji stawiam sobie za punkt honoru, aby owe życzenia dobrać personalnie, indywidualnie. Pamiętacie o moim braku empatii, prawda? Wyobraźcie sobie więc, jaką to męką jest to dla mnie. Nic to.
Obowiązek wzywa. Ale, ale... do czego? Jakaś tam przeważająca część Rzeczpospolitej Polskiej składa się z (fikcyjnych/praktykujących/niepraktykujących/innych - niepotrzebne skreślić) katolików. Mamy też inne denominacje, mamy różne sekciarskie nowomody, mamy też religje zdziebko bardziej 'egzotyczne', jak islam, judaizm, buddyzm i tak dalej.
I tutaj właśnie dochodzimy do największego kretynizmu świąt, kompletnego odrzucenia ich znaczenia, jednocześnie z zagarnięciem dni wolnych oraz tradycji nie tyle przez laicką, czy wręcz ateizującą część społeczeństwa, co przez innowierców.
Przykład akurat wielkanocny, acz dość dobrze ilustrujący tę paranoję: buddyjscy rodzice wysyłający dzieci z koszykami do katolickiego kościoła po tzw. święconkę. Następnie dzielący się jajkiem. To jest autentyk.
Niby każdy ma prawo do robienia czego chcę, prawda? Ja tego nie zabraniam, daleko mi do tego, Zastrzegam sobie jednak prawo do nazywania podonych spraw śmiesznymi. Tak, śmiesznymi właśnie.
Po pierwsze: życzę więc, zbiorczo, aby te święta, ten czas wolny, czy cokolwiek tam dla Was była, spędzone zostały z rodziną i/lub bliskimi. W dodatku spędzone w taki sposób, by odbudowały się pomiędzy Wami nadwątlone więzy. Nie mydlmy sobie oczu, przymusowe spotkania rodzinne to ciężar dla każdego. Nie bądźcie więc dla siebie ciężarem.
Po drugie: odnajdzcie tę duchową iskierkę. To część Was, która patrzy na świat oczami dzecka. Pamiętacie mickiewiczowskie szkiełko i oko? Dzieci widzą inaczej, podobnie dorośli. Największym skarbem jaki można mieć to wyrosnąć poza infantylne fantazje, nie zostając jednak przeżartym przez cynizm dorosłości. Odrobina zachwytu życiem należy się każdemu.
Trzeciego życzenia już nie będzie. Takie rozdrabnianie się to pochodna słowiańskiej wylewności, dowodzi jednak tylko i wyłącznie klepania utartych schematów o 'zdrówku, szczęściu i pieniążkach'. A tego 'nie zniesę'.
Mi zaś, drodzy czytelnicy, możecie życzyć tego, bym jednak polubił ludzi. I nie nudził się nimi tak szybko.
No i - małego kaca pierwszego stycznia ;).
M.
wtorek, 20 grudnia 2011
No i idą święta
Dwa prezenty już dostałem. W sumie to nawet i trzy. Pierwszy to naprawione połączenie z Internetem. Ot, pan technik ponaprawiał starą, zaśniedziałą skrzynkę i okazuje się, że w całym bloku hula lepiej niż kiedykolwiek. Czuję się, tak prywatnie, małym bohaterem.
Drugi z prezentów to brak słuchaczy na ostatnich dzisiejszych zajęciach. Posiedziałem sobie kwadransik z książka, zszedłem do sekretariatu, pośmialiśmy się chwilę, po czym zaś mogłem pobawić się w kuriera. Nieważne co i gdzie, prywatna sprawa :).
Trzeci prezent zaś, ha! Cała stopa. Mogła być płaska. Poważnie! Wepchał mi się taki burak samochodem na pasy, jak akurat przekraczałem w dozwolony sposób ulicę. Myślałby kto, że przepisy drogowe dają pierwszeństwo pieszemu, ooo, srogo się można pomylić. Nawet wielkie i ciężkie pudło nie zatrzymało naszego szlachetnego inaczej kierowcy. Nic to, stopa cała, chodzić po dalsze zakupy mogę.
W końcu nie zostało nam ze świąt nic innego, prawda? Wymiar religijny zniknął już chyba całkowicie. Szczególnie, że podawany jest w absolutnie dziecięco-kretyński sposób. Zamiast pamiątki narodzin założyciela chrześcijaństwa mamy plecenie pierdół, że oto rodzi się Bóg, jak przez ostatnie 2000 lat. No błagam, ani to mistyczne, ani to racjonalne, ani to nawet w żaden sposób duchowe.
Ot tradycja i bezrefkelsyjny rytuał. Tak, proszę państwa, rytuał, którego znaczenie odchodzi w niepamięć. Z ręką na serci, powiedzcie, jaki katolik przeżywa tzw. święta Bożego Narodzenia jako święto religijne, duchowe?
Liczy się, w najlepszym przypadku, rodzina. Żarcie na wigilijny stół. Prezenty. Leki na przejedzenie.
Trzeba posprzątać, trzeba nagotować, trzeba się ubrać i pokazać.
Nie bawią mnie takie święta. W sumie 'wisi mnie to i powiewa', gdyż do katolicyzmu mi względnie daleko (choć dostrzegam jego wielki wpływ na sterowanie stadem baranów; ludzie wszak lubią gdy ktoś myśli za nich).
Boli mnie jednak, że tak wielu nie zadaje sobie najprostszych pytań, nie jest skłonnych do refleksji. Chociażby takich, czy zamiast przejadania się, nie warto czasem pogłębić siebie? Nie chodzi mi tutaj o przepsatniejszy żołądek, lecz o samorealizację.
W sumie stojąc w miejscu, tak naprawdę cofamy się w rozwoju.
Czytelnikom życzę więc, póki co, zrobienia choć kroku na przód!
M.
Drugi z prezentów to brak słuchaczy na ostatnich dzisiejszych zajęciach. Posiedziałem sobie kwadransik z książka, zszedłem do sekretariatu, pośmialiśmy się chwilę, po czym zaś mogłem pobawić się w kuriera. Nieważne co i gdzie, prywatna sprawa :).
Trzeci prezent zaś, ha! Cała stopa. Mogła być płaska. Poważnie! Wepchał mi się taki burak samochodem na pasy, jak akurat przekraczałem w dozwolony sposób ulicę. Myślałby kto, że przepisy drogowe dają pierwszeństwo pieszemu, ooo, srogo się można pomylić. Nawet wielkie i ciężkie pudło nie zatrzymało naszego szlachetnego inaczej kierowcy. Nic to, stopa cała, chodzić po dalsze zakupy mogę.
W końcu nie zostało nam ze świąt nic innego, prawda? Wymiar religijny zniknął już chyba całkowicie. Szczególnie, że podawany jest w absolutnie dziecięco-kretyński sposób. Zamiast pamiątki narodzin założyciela chrześcijaństwa mamy plecenie pierdół, że oto rodzi się Bóg, jak przez ostatnie 2000 lat. No błagam, ani to mistyczne, ani to racjonalne, ani to nawet w żaden sposób duchowe.
Ot tradycja i bezrefkelsyjny rytuał. Tak, proszę państwa, rytuał, którego znaczenie odchodzi w niepamięć. Z ręką na serci, powiedzcie, jaki katolik przeżywa tzw. święta Bożego Narodzenia jako święto religijne, duchowe?
Liczy się, w najlepszym przypadku, rodzina. Żarcie na wigilijny stół. Prezenty. Leki na przejedzenie.
Trzeba posprzątać, trzeba nagotować, trzeba się ubrać i pokazać.
Nie bawią mnie takie święta. W sumie 'wisi mnie to i powiewa', gdyż do katolicyzmu mi względnie daleko (choć dostrzegam jego wielki wpływ na sterowanie stadem baranów; ludzie wszak lubią gdy ktoś myśli za nich).
Boli mnie jednak, że tak wielu nie zadaje sobie najprostszych pytań, nie jest skłonnych do refleksji. Chociażby takich, czy zamiast przejadania się, nie warto czasem pogłębić siebie? Nie chodzi mi tutaj o przepsatniejszy żołądek, lecz o samorealizację.
W sumie stojąc w miejscu, tak naprawdę cofamy się w rozwoju.
Czytelnikom życzę więc, póki co, zrobienia choć kroku na przód!
M.
piątek, 16 grudnia 2011
Słowem ostrzeżenia!
Drodzy czytelnicy i czytelniczki. Wybaczcie posuchę związaną z wpisami, lecz mam ostatnio kilka spraw na głowie. Tak to się czasem w życiu składa, ot tyle.
Jedną ze spraw jest mała wojenka z moim dostarczycielem kontaktu z międzynarodową siecią, Internetem. Proszę Państwa, aby nie owijać w bawełnę, trzeci dzień Vectra nie jest w stanie wyjaśnić mi, dlaczego nie jest w stanie zapewnić prawidłowego działania świadczonej usługi. O czym mówię? O tragicznej jakości połączenia. Nie mówię tu o szybkości, lecz właśnie jakości. Znacie pojęcia latency oraz lag? Dla laików: Gdy wartość pierwszej jest wysoka, występuje zjawisko znane jako lag. Cóż to, w skrócie, jest? Otóż oznacza to niestabilne połączenie pełne mikrorozłączeń utrudniających korzystanie z Internetu.
Jutro wybieram się ze śpiworem do ich lokalnego biura, nie mam zamiaru wychodzić dopóki nie wyślą do mnie kogoś kompetentnego, bądź w inny sposób się nie ustosunkują do tej sytuacji. Cóż osiągnę? Nie wiem jeszcze, aczkolwiek w ciągu kilku najbliższych dni możecie spodziewać się sarkastycznej relacji z mych starań.
No i właściwe ostrzeżenie: zdaję sobie sprawę jak bardzo zależny (acz nie uzależniony) jestem od Internetu. Praca, rozrywka, informacje. Szczególnie te ostatnie. Proszę państwa, Internet to zagracona biblioteka, pełna wszystkiego co ludzkosć ma najlepszego i majgorszego do zaoferowania. Fakt, tego syfu czy tandety jest więcej, ale można dogrzebać się perełek. Przede wszystkim zaś, informacje na dowolny temat. Historia, nauka języków, encyklopedie, wszystko.
Jakże nie kochać tej klatki w którą sami siebie zamykamy, zaś która równie dobrze może dać na tyle wolności? Powiedzcie sami, nie jest tak? Nawet owa 'rzczywistość wirtualna' jest niczym więcej, jak kolejnym sposobem manifestacji zafascynowania eskapizmem. Kiedyś uciekano w książki, teraz zaś poszło to krok dalej. I wiele, wiele kroków w bok. Nawet głupi kontakt z pół anonimową osobą przez Internet to rzeczywistość. Fakt, kontakt przebiega na płaszczyźnie wirtualnej. Najczęściej dotyczy błachych, płytkich tematów, jest stratą czasu, tak jak i znacząca większość faktycznych zastosowań Internetu.
Jednak po drugiej stronie siedzi gdzieś inna osoba, a jest to niesamowity krok jakościowy. Poza niedoskonałością środków przekazu, nic nie dzieli już nas od potencjalnego cudu: czystej wymiany myśli.
Tak naprawdę, czym różni się sukces w pracy od sukcesu w jakimś blizej nieokreślonym wirtualnym świecie? I jedno i drugie to tylko jeden z aspektów życia. To i to może inne aspekty ułatwić, lub przytłoczyć, niemalże zniszczyć.
Pozostawiam Wam więc kolejną zagwozdkę, czy potraficie wykorzystać to narzędzie... czy może pozwalacie na to, by ktoś Was zdalnie sterował ;) ?
Pozdrawiam!
M.
Jedną ze spraw jest mała wojenka z moim dostarczycielem kontaktu z międzynarodową siecią, Internetem. Proszę Państwa, aby nie owijać w bawełnę, trzeci dzień Vectra nie jest w stanie wyjaśnić mi, dlaczego nie jest w stanie zapewnić prawidłowego działania świadczonej usługi. O czym mówię? O tragicznej jakości połączenia. Nie mówię tu o szybkości, lecz właśnie jakości. Znacie pojęcia latency oraz lag? Dla laików: Gdy wartość pierwszej jest wysoka, występuje zjawisko znane jako lag. Cóż to, w skrócie, jest? Otóż oznacza to niestabilne połączenie pełne mikrorozłączeń utrudniających korzystanie z Internetu.
Jutro wybieram się ze śpiworem do ich lokalnego biura, nie mam zamiaru wychodzić dopóki nie wyślą do mnie kogoś kompetentnego, bądź w inny sposób się nie ustosunkują do tej sytuacji. Cóż osiągnę? Nie wiem jeszcze, aczkolwiek w ciągu kilku najbliższych dni możecie spodziewać się sarkastycznej relacji z mych starań.
No i właściwe ostrzeżenie: zdaję sobie sprawę jak bardzo zależny (acz nie uzależniony) jestem od Internetu. Praca, rozrywka, informacje. Szczególnie te ostatnie. Proszę państwa, Internet to zagracona biblioteka, pełna wszystkiego co ludzkosć ma najlepszego i majgorszego do zaoferowania. Fakt, tego syfu czy tandety jest więcej, ale można dogrzebać się perełek. Przede wszystkim zaś, informacje na dowolny temat. Historia, nauka języków, encyklopedie, wszystko.
Jakże nie kochać tej klatki w którą sami siebie zamykamy, zaś która równie dobrze może dać na tyle wolności? Powiedzcie sami, nie jest tak? Nawet owa 'rzczywistość wirtualna' jest niczym więcej, jak kolejnym sposobem manifestacji zafascynowania eskapizmem. Kiedyś uciekano w książki, teraz zaś poszło to krok dalej. I wiele, wiele kroków w bok. Nawet głupi kontakt z pół anonimową osobą przez Internet to rzeczywistość. Fakt, kontakt przebiega na płaszczyźnie wirtualnej. Najczęściej dotyczy błachych, płytkich tematów, jest stratą czasu, tak jak i znacząca większość faktycznych zastosowań Internetu.
Jednak po drugiej stronie siedzi gdzieś inna osoba, a jest to niesamowity krok jakościowy. Poza niedoskonałością środków przekazu, nic nie dzieli już nas od potencjalnego cudu: czystej wymiany myśli.
Tak naprawdę, czym różni się sukces w pracy od sukcesu w jakimś blizej nieokreślonym wirtualnym świecie? I jedno i drugie to tylko jeden z aspektów życia. To i to może inne aspekty ułatwić, lub przytłoczyć, niemalże zniszczyć.
Pozostawiam Wam więc kolejną zagwozdkę, czy potraficie wykorzystać to narzędzie... czy może pozwalacie na to, by ktoś Was zdalnie sterował ;) ?
Pozdrawiam!
M.
sobota, 10 grudnia 2011
W sam raz na noc
Jako że przemyślenia mam ostatnio raczej introwertyczno-introspektywne, nie nadają się one na dobry wpis. Oj tak, ja wiem, zapewne byłby poczytny i przesiąknięty typowym dla mnie samokrytyczno-narcystycznym cynizmem, aczkolwiek ten blog ma ambitniejsze założenia. No wiem, wiem, wychodzi jak wychodzi ;).
Cóż, w sam raz na noc przygrywa pewien dość niekonwencjonalny projekt muzyczny, zespołem bym tego wszak nie nazwał. Mowa o Devil Doll, włosko-słoweńskiej kooperacji artystycznej, z mocnym akcentem na muzykę. Chociaż pierwszą płyte, wydaną w jednym (sic) egzemplarzu, nazwali eksperymentalnym obrazem, czy coś w tym guście. Zaintrygowani? Mam nadzieję!
Bezczelnie kopiując z wikipedii:
Devil Doll to włosko-słoweńska grupa muzyczna, kierowana przez osobę ukrywająca się pod pseudonimem Mr Doctor. Prezentuje muzykę z pogranicza dark independent i awangardy z elementami muzyki poważnej. Skład grupy tworzyli poza Mr Doctorem m.in. Sasha Olenjuk, Francesco Carta, Bor Zuljan, Davor Klaric, Roman Ratej, Roberto Dani.
W muzyce Devil Doll poza tradycyjnymi instrumentami rockowymi, takimi jak gitara czy perkusja występują również organy, harfa, pianino i motywy grane przez orkiestrę symfoniczną.
No i cóż to nam mówi? Nic. Devil Doll to swoistego rodzaju fenomen. Fenomen inspirujący wolnomyślicieli od dawna. Gołosłowie? Bynajmniej! Poniżej prezentuję 40 minutowy (+20 minut planowej ciszy) utwór, w którym pojawia się motyw przewodni z 'Coma White' Marilyn Mansona. Cały wic w tym, że utwór ów powstał w 1989 roku, zaś Brain (oryginalne imię byłego krytyka muzycznego, a obecnie pomrocznej gwiazdy skandalizująco-rockowej muzyki) bezczelnie zżynając co najlepsze.
Nie wierzycie?
Oto oryginał, który, nota bene, polecam przesłuchać w całości (plus 20 minut na przemyślenie, hehe).
Fragment o który mówię zaczyna się od 7:04, zaś nieodmienne kojarzy mi się z http://www.youtube.com/watch?v=QQPJYnr48yU . Oczywiście Mr Doctor temat ów rozwinął (moim zdaniem) nieporównywalnie lepiej. W dodatku szokując awangardową muzyką i mistyczną otoczką, a nie skandalizującym wizerunkiem.
Nie podam innych utworów-albumów Devil Doll, ponieważ ten 'zespół' to coś więcej, niż muzyka. Cały ten przekaz, artystyczny przekaz i zawarte w nim emocje powinny być odkrywane indywidualnie, własnym sumptem, w zaciszu własnego umysłu, lecz także serca i duszy. Ponieważ to jest właśnie coś niezwykłego, muzyka z duszą. Przyznam, że dość mroczną, lecz sparafrazuję pewne słowa...
"Widziałem mroczną duszę. Była piękna".
Laila Tov,
M.
Cóż, w sam raz na noc przygrywa pewien dość niekonwencjonalny projekt muzyczny, zespołem bym tego wszak nie nazwał. Mowa o Devil Doll, włosko-słoweńskiej kooperacji artystycznej, z mocnym akcentem na muzykę. Chociaż pierwszą płyte, wydaną w jednym (sic) egzemplarzu, nazwali eksperymentalnym obrazem, czy coś w tym guście. Zaintrygowani? Mam nadzieję!
Bezczelnie kopiując z wikipedii:
Devil Doll to włosko-słoweńska grupa muzyczna, kierowana przez osobę ukrywająca się pod pseudonimem Mr Doctor. Prezentuje muzykę z pogranicza dark independent i awangardy z elementami muzyki poważnej. Skład grupy tworzyli poza Mr Doctorem m.in. Sasha Olenjuk, Francesco Carta, Bor Zuljan, Davor Klaric, Roman Ratej, Roberto Dani.
W muzyce Devil Doll poza tradycyjnymi instrumentami rockowymi, takimi jak gitara czy perkusja występują również organy, harfa, pianino i motywy grane przez orkiestrę symfoniczną.
No i cóż to nam mówi? Nic. Devil Doll to swoistego rodzaju fenomen. Fenomen inspirujący wolnomyślicieli od dawna. Gołosłowie? Bynajmniej! Poniżej prezentuję 40 minutowy (+20 minut planowej ciszy) utwór, w którym pojawia się motyw przewodni z 'Coma White' Marilyn Mansona. Cały wic w tym, że utwór ów powstał w 1989 roku, zaś Brain (oryginalne imię byłego krytyka muzycznego, a obecnie pomrocznej gwiazdy skandalizująco-rockowej muzyki) bezczelnie zżynając co najlepsze.
Nie wierzycie?
Oto oryginał, który, nota bene, polecam przesłuchać w całości (plus 20 minut na przemyślenie, hehe).
Fragment o który mówię zaczyna się od 7:04, zaś nieodmienne kojarzy mi się z http://www.youtube.com/watch?v=QQPJYnr48yU . Oczywiście Mr Doctor temat ów rozwinął (moim zdaniem) nieporównywalnie lepiej. W dodatku szokując awangardową muzyką i mistyczną otoczką, a nie skandalizującym wizerunkiem.
Nie podam innych utworów-albumów Devil Doll, ponieważ ten 'zespół' to coś więcej, niż muzyka. Cały ten przekaz, artystyczny przekaz i zawarte w nim emocje powinny być odkrywane indywidualnie, własnym sumptem, w zaciszu własnego umysłu, lecz także serca i duszy. Ponieważ to jest właśnie coś niezwykłego, muzyka z duszą. Przyznam, że dość mroczną, lecz sparafrazuję pewne słowa...
"Widziałem mroczną duszę. Była piękna".
Laila Tov,
M.
czwartek, 8 grudnia 2011
Ano, zmiana jak się patrzy!
Nadarzyła mi się taka zmiana, że aż na antybiotykach wylądowałem. Bywa człowiek zbyt pewnym siebie, no i taka mała niespodzianka. Ot, żywot nauczyciela, pełno zarazków i bakteryjów. Oj tak, takich zakazanych ryjów, hehe.
Każdy kto mnie zna przyzna, że tkwi we mnie potencjał na bycie bardzo, ale to bardzo pokojową i spokojną osobą. Jeszcze głębiej tkwi pod tym kompletny brak przyzwolenia na obcowanie z głupotą lub prostactwem, więc niecierpliwość czasem bierze górę. Bądź dążenie do mojej prywatnej 'najsłuszniejszej słuszności' ;).
Ale ja nie o tym.
Jest pewna sprawa, której bardzo nie lubię. Piszę o tym tak pokątnie, zahaczając o owe zmiany i dążenie do nich, a więc o poprzedni wpis. Otóż, nie cierpię marnować czasu. Polenić się, wypocząć... a owszem, chętnie.
Niemniej zawsze jest to czas wypełniony jakimś rodzajem aktywności. Książka, film, ruch, sen (a śnienie to nie swego rodzaju aktywność, hę?), ba, głupia gra komputerowa. Że o wszelkiego asorytmentu kontaktach damsko-męskich nie wspomnę.
I właśnie dlatego nie lubię być chory. Tyle czasu przecieka, siłą rzeczy, między palcami. Bezsensownie i bezpowrotnie, nie do odratowania. Nawet napisanie tego posta sprawia mi pewną trudnosć, gdyż mam akurat antybiotyk w iście końskiej dawce. W dodatku taki, który działa na mnie jak (nie uzależniający) narkotyk. Zawsze mam po nim dobry humor i śmieję się bez sensu. Niestety, nie mam po nim na nic siły. Staram się, poważnie. Przyznaję się jednak bez bicia, że mało co z tego wychodzi.
Dobrymi chęciami piekło wybrukowano, nie?
No to zobaczymy co tam dalej. Mam kupę czasu, warto by wziąć się z powrotem za książkę. Mam nadzieję, że na chcicy się nie skończy.
Nighty night,
M.
Każdy kto mnie zna przyzna, że tkwi we mnie potencjał na bycie bardzo, ale to bardzo pokojową i spokojną osobą. Jeszcze głębiej tkwi pod tym kompletny brak przyzwolenia na obcowanie z głupotą lub prostactwem, więc niecierpliwość czasem bierze górę. Bądź dążenie do mojej prywatnej 'najsłuszniejszej słuszności' ;).
Ale ja nie o tym.
Jest pewna sprawa, której bardzo nie lubię. Piszę o tym tak pokątnie, zahaczając o owe zmiany i dążenie do nich, a więc o poprzedni wpis. Otóż, nie cierpię marnować czasu. Polenić się, wypocząć... a owszem, chętnie.
Niemniej zawsze jest to czas wypełniony jakimś rodzajem aktywności. Książka, film, ruch, sen (a śnienie to nie swego rodzaju aktywność, hę?), ba, głupia gra komputerowa. Że o wszelkiego asorytmentu kontaktach damsko-męskich nie wspomnę.
I właśnie dlatego nie lubię być chory. Tyle czasu przecieka, siłą rzeczy, między palcami. Bezsensownie i bezpowrotnie, nie do odratowania. Nawet napisanie tego posta sprawia mi pewną trudnosć, gdyż mam akurat antybiotyk w iście końskiej dawce. W dodatku taki, który działa na mnie jak (nie uzależniający) narkotyk. Zawsze mam po nim dobry humor i śmieję się bez sensu. Niestety, nie mam po nim na nic siły. Staram się, poważnie. Przyznaję się jednak bez bicia, że mało co z tego wychodzi.
Dobrymi chęciami piekło wybrukowano, nie?
No to zobaczymy co tam dalej. Mam kupę czasu, warto by wziąć się z powrotem za książkę. Mam nadzieję, że na chcicy się nie skończy.
Nighty night,
M.
niedziela, 4 grudnia 2011
"Od jutra zmienię się"
Plaga każdego, prawda? Przyznaję się jako pierwszy, że sam tak mam. Bardzo, bardzo często. Pojawia się tutaj jednak jedno małe 'ale'. Takie małe, malutkie, dzięki któremu mam odwagę pierwszy podnieść kamień i rzucić w swoich czytelników.
Cały problem ze 'zmienianiem się od jutra' polega na tym, że narzucamy sobie jakieś chorobliwe wymagania, których ni jak nie da się spełnić w krótkim czasie.
Chociażby studenckie: 'od jutra się uczę i nie piję'. Powiedzmy sobie szczerze. Tego drugiego nikt nie dotrzyma. Bo i po co? W końcu to żart. A z pierwszym? To też bywa różnie. Ja uczyłem się chodząc na zajęcia i robiąc notatki. Później ich nawet nie czytałem. Zbytnio. Raczej przeglądałem, bawiąc się tryzmanym w ręce długopisem, czy ołówkiem. Dlaczego? Jestem kinestetykiem. Takim z obsesyjno-kompulsywnymi zachowaniami. W dodatku słuchowcem. Nie muszę widzieć osoby mówiącej, wystarczy, ze wiem gdzie jest. Wzrokowiec? Cóż, płeć męska daje mi niezłą pamieć wzrokową, lecz dotyczy ona raczej orientacji w terenie. Nie muszę się patrzyć na wykresy, badź tablicę. Czy też raczej nie musiałem, hehe. Pozdrawiam studentów i ich kolokwia ;).
Cóż, przyznam, że umiejętność synergicznego korzystanai z własnych plusów działa kapitalnie. Chyba, że trzeba się nauczyć czegoś na pamięć. Tzw. 'wkuwanie'. Daty, nazwiska. Tragedia. Po prostu tragedia.
Co to ma wspólnego z uczeniem się i zmianami? Już wyłuszczam. Otóż ja chronicznie 'miałem uczyć się od jutra'. Mając miesiąc na nauczenie się czegoś, spędzałem nad tym raptem kilka ostatnich dni. Zazwyczaj z niezłym rezultatem. Poza przedmiotami pamięciowymi, rzecz jasna.
Samo 'zmienianie się od jutra' zawsze jednak postrzegałem inaczej. Falami. Krokami, Etapami. Rośnie oponka? No to próbujemy.
Najpierw mniej jeść. Żadna tam dieta, czy coś. Po prostu trzeba odzwyczajać się od 'babcinych porcji'. A powiem Wam, że jako iż zdarza mi się babiczkę podejmować na dłużej niż tydzień, to jedyna ucieczka przed dostawaniem jedzenia pod nos to praca, uczelnia, bądź jakiś rower, czy inny spacer. Inaczej nie ma zmiłuj!
No to jemy mniej. Ale i tak trzeba coś pospalać. No to od jutra ćwiczymy. Błąd.
Nie ma siły na ćwiczenia. Więc zaczynamy od podstaw.
Rozruszać się. Przed pracą kilka pompek, kilka przysiadów, ot pierdołki. Przyzwyczajanie organizmu do wysiłku. Wiecie, niewykorzystywane mięśnie powodują uczucie zmęczenia, rozleniwienia. Im bardziej się byczymy, tym trudniej ruszyć powiększające się cztery litery.
Dlatego machnę od czasu do czasu kilka prostych ćwiczeń i czekam na rezlutaty. Za kilka dni można sobie pobiegać po schodach. Poszaleć na rowerze. Stopniowo wprowadzać zmiany.
No i mamy. W zdrowym ciele, zdrowy duch. A zdrowy duch to więcej sił. Synergia :). Można wprowadzać dalsze zmiany. Nic na siłe, nic od jutra. Nie dość, że to śmieszne, to w dodatku nie przynosi absolutnie żadnych efektów (pozytywnych). Często pojawia się za to zniechęcenie, a ono zabija aktywność.
A czymże jest życie, jak nie aktywnością? Robić co tak kto lubi, ale robić, a nie marnować je. Piękniej być nie może.
Dobranoc.
M.
Cały problem ze 'zmienianiem się od jutra' polega na tym, że narzucamy sobie jakieś chorobliwe wymagania, których ni jak nie da się spełnić w krótkim czasie.
Chociażby studenckie: 'od jutra się uczę i nie piję'. Powiedzmy sobie szczerze. Tego drugiego nikt nie dotrzyma. Bo i po co? W końcu to żart. A z pierwszym? To też bywa różnie. Ja uczyłem się chodząc na zajęcia i robiąc notatki. Później ich nawet nie czytałem. Zbytnio. Raczej przeglądałem, bawiąc się tryzmanym w ręce długopisem, czy ołówkiem. Dlaczego? Jestem kinestetykiem. Takim z obsesyjno-kompulsywnymi zachowaniami. W dodatku słuchowcem. Nie muszę widzieć osoby mówiącej, wystarczy, ze wiem gdzie jest. Wzrokowiec? Cóż, płeć męska daje mi niezłą pamieć wzrokową, lecz dotyczy ona raczej orientacji w terenie. Nie muszę się patrzyć na wykresy, badź tablicę. Czy też raczej nie musiałem, hehe. Pozdrawiam studentów i ich kolokwia ;).
Cóż, przyznam, że umiejętność synergicznego korzystanai z własnych plusów działa kapitalnie. Chyba, że trzeba się nauczyć czegoś na pamięć. Tzw. 'wkuwanie'. Daty, nazwiska. Tragedia. Po prostu tragedia.
Co to ma wspólnego z uczeniem się i zmianami? Już wyłuszczam. Otóż ja chronicznie 'miałem uczyć się od jutra'. Mając miesiąc na nauczenie się czegoś, spędzałem nad tym raptem kilka ostatnich dni. Zazwyczaj z niezłym rezultatem. Poza przedmiotami pamięciowymi, rzecz jasna.
Samo 'zmienianie się od jutra' zawsze jednak postrzegałem inaczej. Falami. Krokami, Etapami. Rośnie oponka? No to próbujemy.
Najpierw mniej jeść. Żadna tam dieta, czy coś. Po prostu trzeba odzwyczajać się od 'babcinych porcji'. A powiem Wam, że jako iż zdarza mi się babiczkę podejmować na dłużej niż tydzień, to jedyna ucieczka przed dostawaniem jedzenia pod nos to praca, uczelnia, bądź jakiś rower, czy inny spacer. Inaczej nie ma zmiłuj!
No to jemy mniej. Ale i tak trzeba coś pospalać. No to od jutra ćwiczymy. Błąd.
Nie ma siły na ćwiczenia. Więc zaczynamy od podstaw.
Rozruszać się. Przed pracą kilka pompek, kilka przysiadów, ot pierdołki. Przyzwyczajanie organizmu do wysiłku. Wiecie, niewykorzystywane mięśnie powodują uczucie zmęczenia, rozleniwienia. Im bardziej się byczymy, tym trudniej ruszyć powiększające się cztery litery.
Dlatego machnę od czasu do czasu kilka prostych ćwiczeń i czekam na rezlutaty. Za kilka dni można sobie pobiegać po schodach. Poszaleć na rowerze. Stopniowo wprowadzać zmiany.
No i mamy. W zdrowym ciele, zdrowy duch. A zdrowy duch to więcej sił. Synergia :). Można wprowadzać dalsze zmiany. Nic na siłe, nic od jutra. Nie dość, że to śmieszne, to w dodatku nie przynosi absolutnie żadnych efektów (pozytywnych). Często pojawia się za to zniechęcenie, a ono zabija aktywność.
A czymże jest życie, jak nie aktywnością? Robić co tak kto lubi, ale robić, a nie marnować je. Piękniej być nie może.
Dobranoc.
M.
czwartek, 1 grudnia 2011
Dlaczego wolność na tak?
Proszę państwa, nie żebym jakoś szczególnie długo myślał nad tematem kolejnego posta, po prostu nie było we mnie na tyle weny, aby się w końcu za niego wziąć.
Kontynuując więc w końcu tematy 'około-wolnościowe': są jej (wolności), na pierwszy i drugi rzut oka, dwa rodzaje, wewnętrzy i zewnętrzny.
Wewnętrzny to ten, którym sami się otaczamy, lub, paradoksalnie, ograniczamy. Spędzenie wieczoru przed telewizorem, komputerem, czy też w inny sposób robiąc coś co ogranicza aktywność to właśnia pierwsza kategoria. Nie będę jednak tutaj rozwodził się o samonarzuconych kajdan umysłu. Cóż, a przynajmniej dzisiaj. W końcu te kajdany są narzucone z własnej woli, pozwalamy na to.
Dzisiaj chciałbym zwrócić kilka uwag na temat kompletnego i bezapelacyjnego bezsensu odgórnego ograniczania wolności. Nie mówię, rzecz jasna, o osadzaniu przestępców w więzieniu, to nie o to chodzi. Choć, przyznam, są lepsze pomysły na postępowanie z nimi, jak chociażby handel ich organami, czy zmuszanie do pracy na rzecz poszkodowanych! ;)
Kilka faktów. Przeróżne rządy i nierządy przeróżnych krajów zabraniają niektórych rzeczy, zaś na inne wydają łaskawe zezwolenie. 'Dorośli' mogą palić papierosy, pić alkohol (czytaj: zachlać się na śmierć, lub zmarnować rodzinie życie), mogą pójść do teatru, ale muszą też zapłacić abonament za kretyńską telewizję publiczną (o czym dalej).
Popatrzcie, moi drodzy (domyślnie: osoby myślące, czytające, a może i czujące): wszelkie zakazy i nakazy powodowane są tylko i wyłącznie dwoma teoretycznie sprzecznymi ze sobą, w praktyce jednak nakładającymi się aspektami. Pierwszy z nich to pieniądze, rzecz oczywista. Drugi zaś to chorobliwa nienawiść do wolności osobistej oraz nieprzemożony przymus narzucenia komuś własnej 'moralności'.
Powiem to raz, gdyż wydaje mi się oczywistością. Wolność osobista może kończyć się tylko tam, gdzie kończy się wolność drugiego człowieka (czy też, mówiąc przyszłosciowo: jednostki).
Popatrzmy na palaczy. Chcą sobie palić? Niech palą. Byle nie przy mnie, na ulicy. Według mnie to to śmierdzi i przeszkadza mi. Czy chcę im tego zabronić? Nie. Niech mają sobie specjalne strefy, gdzie wolno palić. Czy to specjalne knajpy (są puby dla osób homoseksualnych, dla fanów Depeche Mode, są takie studenckie, to czemu by nie przeznaczyć jakiś dla palaczy?). W Irlandii rozwiązali to bardzo ładnie. W pubach nie można palić, można za to przed wejściem. Czy śmierdzi? Nie, nie śmierdzi. Tam cały czas albo pada, albo wieje wiatr, albo jedno z drugim. Nie czuć tego, przysięgam. Oby tylko nie byli leczeni za moje pieniądze. ;)
Podobnie z samobójcami, czy tam eutanazją. Jak można mieć na tyle bezczelności w sobie, że zabrania się komuś takich ważnych decyzji? To znaczy, mówię tutaj o eutanazji. Samobójcami jako takimi prywatnie pogardzam, ba wyśmiewam się z nich. Uważam, że powinno być twarde prawo nie ratowania takich. Gdyż i po co? Chcą umrzeć? Ich sprawa. Nie są w pełni władz umysłowych? To do psychiatryka. Zaś kazać komuś żyć w cierpieniu... nie mam pojęcia jak to by mogło być. Mam jednak bogatą wyobraźnię. I wolę mieć w razie czego wybór, wybór godnej śmierci, na moich regułach. Zamienianie się w warzywo musi być straszne, szczególnie dla świadomej, myślącej jednostki.
Przejdźmy do tematu lżejszego. Gry komputerowe. Po piętnastu latach (sic!) w Niemczech dopuszczono do sprzedaży grę Quake. Pal sześć co to za gra. Kiedyś w sumie była przełomowa, teraz to swego rodzaju relikt. Chodzi o to, że została określona jako zbyt krwawa i brutalna (tak, strzelanie do pikselków jest bardzo krwawe... ale przyznam, że była brutalna). Ale ale, proszę państwa - ta gra została określona jako zbyt krwawa i brutalna nawet dla dorosłych.
Niemcy to kraj paranoi. Zakazali stosowania symboliki krzyża celtyckiego, jako symbolu faszystowskiego. No i widzicie, od czego tu zacząć. Nowożytni para-faszystowsko-nazistowscy narodowcy to banda debili. Jak inaczej nazwać np. polskiego skinheada, który wielbi Hitlera? Tego samego dziwadła z wąsikiem, które chciało eksterminować Słowian, podrasę ludzi? W dodatku sam krzyż celtycki, jak sama nazwa głosi, to krzyż celtycki. Z Germanami ma tyle wspólnego, co moja rzyć z trąbą.
Największy problem dzisiejszego świata to ludzie, którzy decydują o sprawach mających wpływ na moje życie, a nie mający jednocześnie pojęcia o naszych potrzebach, pragnieniach, naszej codzienności.
Wspomniałem o telewizji. Otóż, proszę państwa, w mojej rodzinie pewna osoba posiada abonament w telewizji kablowej. Owa telewizja dostarcza m.in. programy TVP, m.in. całkiem ciekawy TVP Kultura. Problem jest taki, że oficjalnie osoba ta powinna płacić dodatkowo abonament na rzecz TVP. I wiecie co? To jest nic innego jak kradzież. Nie życzę sobie płacić złotówki nawet na rzecz tej telewizji publicznej, która kojarzy mi się bardziej z domem publicznym (i to nie w wyspiarskim stylu), niźli z jakąkolwiek misją społeczną. Oczywiście mogę się tutaj mylić, bądź czegoś nie rozumieć, lecz póki co wszelką argumentację za płaceniem abonamentu w takim przypadku mam za równą kloace. Bezwartościową.
Nie wiem jak Wam, ale mi nasuwa się jedno pytanie. Czy warto jest dawać ludziom wolność? Przecież to ludzie wybierają swoich pasterzy, czy to polityków, czy to duchownych (no, w tym drugim przypadku nie jendostkowo). To 'wolny' człowiek siądzie przed telewizorem, by obejrzeć kretyński film. Przyznaję. Tak samo jak wiem, że to upośledzona emocjonalnie jednostka będzie wyżywała się na rodzinie pod wpływem alkoholu.
Z drugiej strony są osoby wartościowe, które korzystają z posiadanej wartości. Są osoby które dążą do niej, nawet wbrew panującemu prawu. Czy to coś złego? Moim zdaniem, wręcz odwrotnie. Ponieważ prawo ma chronić i pozwalać godniej żyć, to politycy powinni służyć ludziom i bać się ich życzeń, niż odwrotnie.
Proste, przejrzyste prawa, surowe kary na obiektywnie złe czyny (morderstwo, kradzież, etc) i nagle mamy dużo, dużo więcej wolności.
A co z nią zrobimy? Najprawdopodobniej zmarnujemy. Niemniej, człowieczeństwo to potencjał. Każdy odpowiada za niego indywidualnie. Tylko tyle iaż tyle.
M.
Kontynuując więc w końcu tematy 'około-wolnościowe': są jej (wolności), na pierwszy i drugi rzut oka, dwa rodzaje, wewnętrzy i zewnętrzny.
Wewnętrzny to ten, którym sami się otaczamy, lub, paradoksalnie, ograniczamy. Spędzenie wieczoru przed telewizorem, komputerem, czy też w inny sposób robiąc coś co ogranicza aktywność to właśnia pierwsza kategoria. Nie będę jednak tutaj rozwodził się o samonarzuconych kajdan umysłu. Cóż, a przynajmniej dzisiaj. W końcu te kajdany są narzucone z własnej woli, pozwalamy na to.
Dzisiaj chciałbym zwrócić kilka uwag na temat kompletnego i bezapelacyjnego bezsensu odgórnego ograniczania wolności. Nie mówię, rzecz jasna, o osadzaniu przestępców w więzieniu, to nie o to chodzi. Choć, przyznam, są lepsze pomysły na postępowanie z nimi, jak chociażby handel ich organami, czy zmuszanie do pracy na rzecz poszkodowanych! ;)
Kilka faktów. Przeróżne rządy i nierządy przeróżnych krajów zabraniają niektórych rzeczy, zaś na inne wydają łaskawe zezwolenie. 'Dorośli' mogą palić papierosy, pić alkohol (czytaj: zachlać się na śmierć, lub zmarnować rodzinie życie), mogą pójść do teatru, ale muszą też zapłacić abonament za kretyńską telewizję publiczną (o czym dalej).
Popatrzcie, moi drodzy (domyślnie: osoby myślące, czytające, a może i czujące): wszelkie zakazy i nakazy powodowane są tylko i wyłącznie dwoma teoretycznie sprzecznymi ze sobą, w praktyce jednak nakładającymi się aspektami. Pierwszy z nich to pieniądze, rzecz oczywista. Drugi zaś to chorobliwa nienawiść do wolności osobistej oraz nieprzemożony przymus narzucenia komuś własnej 'moralności'.
Powiem to raz, gdyż wydaje mi się oczywistością. Wolność osobista może kończyć się tylko tam, gdzie kończy się wolność drugiego człowieka (czy też, mówiąc przyszłosciowo: jednostki).
Popatrzmy na palaczy. Chcą sobie palić? Niech palą. Byle nie przy mnie, na ulicy. Według mnie to to śmierdzi i przeszkadza mi. Czy chcę im tego zabronić? Nie. Niech mają sobie specjalne strefy, gdzie wolno palić. Czy to specjalne knajpy (są puby dla osób homoseksualnych, dla fanów Depeche Mode, są takie studenckie, to czemu by nie przeznaczyć jakiś dla palaczy?). W Irlandii rozwiązali to bardzo ładnie. W pubach nie można palić, można za to przed wejściem. Czy śmierdzi? Nie, nie śmierdzi. Tam cały czas albo pada, albo wieje wiatr, albo jedno z drugim. Nie czuć tego, przysięgam. Oby tylko nie byli leczeni za moje pieniądze. ;)
Podobnie z samobójcami, czy tam eutanazją. Jak można mieć na tyle bezczelności w sobie, że zabrania się komuś takich ważnych decyzji? To znaczy, mówię tutaj o eutanazji. Samobójcami jako takimi prywatnie pogardzam, ba wyśmiewam się z nich. Uważam, że powinno być twarde prawo nie ratowania takich. Gdyż i po co? Chcą umrzeć? Ich sprawa. Nie są w pełni władz umysłowych? To do psychiatryka. Zaś kazać komuś żyć w cierpieniu... nie mam pojęcia jak to by mogło być. Mam jednak bogatą wyobraźnię. I wolę mieć w razie czego wybór, wybór godnej śmierci, na moich regułach. Zamienianie się w warzywo musi być straszne, szczególnie dla świadomej, myślącej jednostki.
Przejdźmy do tematu lżejszego. Gry komputerowe. Po piętnastu latach (sic!) w Niemczech dopuszczono do sprzedaży grę Quake. Pal sześć co to za gra. Kiedyś w sumie była przełomowa, teraz to swego rodzaju relikt. Chodzi o to, że została określona jako zbyt krwawa i brutalna (tak, strzelanie do pikselków jest bardzo krwawe... ale przyznam, że była brutalna). Ale ale, proszę państwa - ta gra została określona jako zbyt krwawa i brutalna nawet dla dorosłych.
Niemcy to kraj paranoi. Zakazali stosowania symboliki krzyża celtyckiego, jako symbolu faszystowskiego. No i widzicie, od czego tu zacząć. Nowożytni para-faszystowsko-nazistowscy narodowcy to banda debili. Jak inaczej nazwać np. polskiego skinheada, który wielbi Hitlera? Tego samego dziwadła z wąsikiem, które chciało eksterminować Słowian, podrasę ludzi? W dodatku sam krzyż celtycki, jak sama nazwa głosi, to krzyż celtycki. Z Germanami ma tyle wspólnego, co moja rzyć z trąbą.
Największy problem dzisiejszego świata to ludzie, którzy decydują o sprawach mających wpływ na moje życie, a nie mający jednocześnie pojęcia o naszych potrzebach, pragnieniach, naszej codzienności.
Wspomniałem o telewizji. Otóż, proszę państwa, w mojej rodzinie pewna osoba posiada abonament w telewizji kablowej. Owa telewizja dostarcza m.in. programy TVP, m.in. całkiem ciekawy TVP Kultura. Problem jest taki, że oficjalnie osoba ta powinna płacić dodatkowo abonament na rzecz TVP. I wiecie co? To jest nic innego jak kradzież. Nie życzę sobie płacić złotówki nawet na rzecz tej telewizji publicznej, która kojarzy mi się bardziej z domem publicznym (i to nie w wyspiarskim stylu), niźli z jakąkolwiek misją społeczną. Oczywiście mogę się tutaj mylić, bądź czegoś nie rozumieć, lecz póki co wszelką argumentację za płaceniem abonamentu w takim przypadku mam za równą kloace. Bezwartościową.
Nie wiem jak Wam, ale mi nasuwa się jedno pytanie. Czy warto jest dawać ludziom wolność? Przecież to ludzie wybierają swoich pasterzy, czy to polityków, czy to duchownych (no, w tym drugim przypadku nie jendostkowo). To 'wolny' człowiek siądzie przed telewizorem, by obejrzeć kretyński film. Przyznaję. Tak samo jak wiem, że to upośledzona emocjonalnie jednostka będzie wyżywała się na rodzinie pod wpływem alkoholu.
Z drugiej strony są osoby wartościowe, które korzystają z posiadanej wartości. Są osoby które dążą do niej, nawet wbrew panującemu prawu. Czy to coś złego? Moim zdaniem, wręcz odwrotnie. Ponieważ prawo ma chronić i pozwalać godniej żyć, to politycy powinni służyć ludziom i bać się ich życzeń, niż odwrotnie.
Proste, przejrzyste prawa, surowe kary na obiektywnie złe czyny (morderstwo, kradzież, etc) i nagle mamy dużo, dużo więcej wolności.
A co z nią zrobimy? Najprawdopodobniej zmarnujemy. Niemniej, człowieczeństwo to potencjał. Każdy odpowiada za niego indywidualnie. Tylko tyle iaż tyle.
M.
czwartek, 24 listopada 2011
(Znowu) o wolności słowa.
Powiedzcie mi, moi drodzy, mamy coś takiego, w naszym kraju (i na świecie), czy nie? Teoretycznie, istnieje wolność wyznawania poglądów, swoboda religijna i insze takie inszości. Niestety, owa swoboda ni jak się ma do faktycznej wolności poglądów, wymiany ich, głoszenia... i wolności od bycia indoktrynowanym.
Marzy mi się taki kraj (i świat) w którym każdy może głosić to, co uważa, to, w co wierzy. Jednocześnie marzy mi się, bym mógł prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, wyśmiać czyjej debilne pomysły.
W Stanach Zjednoczonych szkolnictwo ma za zadanie głosić kreacjonizm jako teorię równorzędną teorii ewolucji. Probloem jest taki, że o ile Darwin faktycznie podał jedynie podstawowe informacje i zasugerował jak mechanizm ewolucji z niego wynika, to powstała na podstawie jego badań teoria mówi o faktach, nie dowodząc w zaden sposób (gdyż tego dotyczyć nie może), tego skąd wzięły się mechanizmy owej ewolucji. Dlaczego wodór posiada takie, a nie inne właściwości, które kazały mu (niemalże na deterministycnzy sposób) przeistoczyć się w... coś.
Teoria ewolucji mówi nam wiele. Jest kapitalna, rzecz jasna. Ale też i dziurawa jak ser szwajcarski, jako że nie ma potencjału odpowiedzieć na to, jak to wszystko naprawdę wpostało. Bada jedynie, jak napisałem powyżej, jak zmieniały się gatunki.
A kreacjonizm... ech. Proszę państwa, jako osoba, hmmm, uduchowiona, wierzę sobie osobiscie w jakąś tam wersję Architekta, czy innego Demiurga. Niemniej, kreacjonizm w swej oficjalnej szacie, w wydaniu, które jest prezentowane w systemie edukacyjnym Stanów Zjednoczonych, to kretyństwo bezbrzeżne :).
I tutaj właśnie dochodzimy do sedna. Są na świecie ludzie, którzy chcą manipulować i zmuszać innych do swoich poglądów. Do swojej wersji wiary. Z jednej strony fundamentalista, z drugiej zaś wojujący ateista. Jeden i drugi to, dla mnie, kretyn o zawężonym spojrzeniu na świat.
Spójrzmy na Dareczka Nergaleczka, czyli mojego ulubionego chłopca do bicia, jeżeli chodzi o oskarżenia związane ze sprzedawaniem się. Ponieważ nie potrafi on dostrzec różnicy między religią a wiarą, ponieważ działalność artystyczna nie pozwala mu zostać kimś szanowanym i znanym za tworzoną sztukę... musi szokować.
Chce? A kij z nim, nikomu się nie dzieje krzywda. Ja go dalej będę wyśmiewał za 'rżnięcie plastiku' i za antagonizowanie ludzi. Pamiętajcie, że ja sam jestem antyklerykałem. Nie cierpię instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego, jako stwrzonego dla mas bezrozumnych owiec. Co to jednak ma wspólnego z prawdziwą wiarą (której w KRK doszukać się można, choć z trudem), to już tylko podupadłe szare komórki Dareczka raczą wiedzieć.
No i mamy też jego antagonistów. Ludzi obrażonych jakąś tam formą ekspresji, pokazaną zamkniętej (i specyficznej) widowni na płatnym koncercie. Można się było spodziewać, co tam będzie prezentowane. Mnie nie było tam, gdyż ani nie kręcą mnie dźwięki, które on szumnie nazywa muzyką, ani prezentowane przez niego poglądy.
To jak pójść do gay clubu i płakać, że jakiś homoś podrywa.
Dorosłemu, świadomemu człowiekowi krzywda w takim wypadku dzieje się tylko na własne życzenie.
Jest wiele rodzajów 'sztuki', które mi nie leżą. Upraszczam sobie, że są badziewne, ponieważ mi się nie podobają. Oznacza to jednak, że nie jest to działalnosć artystyczna przeznaczona dla mnie. Nie odpowiada mi ona.
Jestem w stanie dostrzec potecnjał np. w muzyce hip-hopowej, nie przekonuje mnie jednak ona. Podobnie z techno. 'Nie leży mi'.
Tym bardziej plastik-fantastic, w klimatach Dody, czy innych badziewnych, lecących na jedno kopyto, mdłych gwiazdkach. Nie preentują sobą nic ambitnego, nic świeżego, nic nowego.
Jestem pełen podziwu dla osób, które mają wizję. Które prezentują coś nowego. Mogę to polubić, być wobec tego obojetnym, mogę też poczuć się (czymś tam) urażony.
Chociażby te czytadła od Kodu Leonadra. Teoretycznie jest to dobrze napisana powieść sensacyjno-kryminalna. I tyle. Nie powala na kolana językiem, a powinna.
Wiecie dlaczego? Ponieważ jej autor wiedział, że nie obroni i nei wybije swego "dzieła" uczciwie. Musiał te popłuczyny zachwalać skandale.
Czemu zaś piszę popłuczyny, choć przyznałem, że powieść ta jest napisana dobrze? Ponieważ to niczego nie tłumaczy. Tłumaczy tylko i wyłącznie chęć zbicia kasy. Taniąsensację. Ot, ksiażka wybija się od reszty rzemiosła na tym poziomie tylko, powtarzam, tylko skandalem.
Autor jej więc nie zasługuje na więcej, niż splunięcie.
Wsadza kij w mrowisko dla prywaty.
Z ludźmi pracującymi dla idei można się zgadzać, lub nie. Można ich poglądy uważać za niebezpieczne, lecz dopóki nie nawołują do popełniania przestępstwa, nie wolno kneblować ich ust. Nie zaknebluję ich też Nergalkowi, Dodzi-lodzi, ani Danowi Brownowi. Ponieważ sam nie chciałbym być przez kogokolwiek cenzurowany (szczególnie, że blog ten jest niszowy i wyraźnie ostrzega o niebezpiecznych treściach).
Jednocześnie zastrzegam - gdy ktoś spyta mnie o moją opinię na jakiś temat, mam święte prawo zjechać to to jak burą sukę. Bylebym nie wchodził w czyjeś życie z buciorami.
Ponieważ na tym polega wolność cywilizowanego człowieka.
Kończy się tam, gdzie zaczyna się faktyczna wolność drugiej osoby, nie zaś jej (czy tam jego) wyimaginowane fobie i obraza uczuć.
Shalom!
M.
Marzy mi się taki kraj (i świat) w którym każdy może głosić to, co uważa, to, w co wierzy. Jednocześnie marzy mi się, bym mógł prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, wyśmiać czyjej debilne pomysły.
W Stanach Zjednoczonych szkolnictwo ma za zadanie głosić kreacjonizm jako teorię równorzędną teorii ewolucji. Probloem jest taki, że o ile Darwin faktycznie podał jedynie podstawowe informacje i zasugerował jak mechanizm ewolucji z niego wynika, to powstała na podstawie jego badań teoria mówi o faktach, nie dowodząc w zaden sposób (gdyż tego dotyczyć nie może), tego skąd wzięły się mechanizmy owej ewolucji. Dlaczego wodór posiada takie, a nie inne właściwości, które kazały mu (niemalże na deterministycnzy sposób) przeistoczyć się w... coś.
Teoria ewolucji mówi nam wiele. Jest kapitalna, rzecz jasna. Ale też i dziurawa jak ser szwajcarski, jako że nie ma potencjału odpowiedzieć na to, jak to wszystko naprawdę wpostało. Bada jedynie, jak napisałem powyżej, jak zmieniały się gatunki.
A kreacjonizm... ech. Proszę państwa, jako osoba, hmmm, uduchowiona, wierzę sobie osobiscie w jakąś tam wersję Architekta, czy innego Demiurga. Niemniej, kreacjonizm w swej oficjalnej szacie, w wydaniu, które jest prezentowane w systemie edukacyjnym Stanów Zjednoczonych, to kretyństwo bezbrzeżne :).
I tutaj właśnie dochodzimy do sedna. Są na świecie ludzie, którzy chcą manipulować i zmuszać innych do swoich poglądów. Do swojej wersji wiary. Z jednej strony fundamentalista, z drugiej zaś wojujący ateista. Jeden i drugi to, dla mnie, kretyn o zawężonym spojrzeniu na świat.
Spójrzmy na Dareczka Nergaleczka, czyli mojego ulubionego chłopca do bicia, jeżeli chodzi o oskarżenia związane ze sprzedawaniem się. Ponieważ nie potrafi on dostrzec różnicy między religią a wiarą, ponieważ działalność artystyczna nie pozwala mu zostać kimś szanowanym i znanym za tworzoną sztukę... musi szokować.
Chce? A kij z nim, nikomu się nie dzieje krzywda. Ja go dalej będę wyśmiewał za 'rżnięcie plastiku' i za antagonizowanie ludzi. Pamiętajcie, że ja sam jestem antyklerykałem. Nie cierpię instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego, jako stwrzonego dla mas bezrozumnych owiec. Co to jednak ma wspólnego z prawdziwą wiarą (której w KRK doszukać się można, choć z trudem), to już tylko podupadłe szare komórki Dareczka raczą wiedzieć.
No i mamy też jego antagonistów. Ludzi obrażonych jakąś tam formą ekspresji, pokazaną zamkniętej (i specyficznej) widowni na płatnym koncercie. Można się było spodziewać, co tam będzie prezentowane. Mnie nie było tam, gdyż ani nie kręcą mnie dźwięki, które on szumnie nazywa muzyką, ani prezentowane przez niego poglądy.
To jak pójść do gay clubu i płakać, że jakiś homoś podrywa.
Dorosłemu, świadomemu człowiekowi krzywda w takim wypadku dzieje się tylko na własne życzenie.
Jest wiele rodzajów 'sztuki', które mi nie leżą. Upraszczam sobie, że są badziewne, ponieważ mi się nie podobają. Oznacza to jednak, że nie jest to działalnosć artystyczna przeznaczona dla mnie. Nie odpowiada mi ona.
Jestem w stanie dostrzec potecnjał np. w muzyce hip-hopowej, nie przekonuje mnie jednak ona. Podobnie z techno. 'Nie leży mi'.
Tym bardziej plastik-fantastic, w klimatach Dody, czy innych badziewnych, lecących na jedno kopyto, mdłych gwiazdkach. Nie preentują sobą nic ambitnego, nic świeżego, nic nowego.
Jestem pełen podziwu dla osób, które mają wizję. Które prezentują coś nowego. Mogę to polubić, być wobec tego obojetnym, mogę też poczuć się (czymś tam) urażony.
Chociażby te czytadła od Kodu Leonadra. Teoretycznie jest to dobrze napisana powieść sensacyjno-kryminalna. I tyle. Nie powala na kolana językiem, a powinna.
Wiecie dlaczego? Ponieważ jej autor wiedział, że nie obroni i nei wybije swego "dzieła" uczciwie. Musiał te popłuczyny zachwalać skandale.
Czemu zaś piszę popłuczyny, choć przyznałem, że powieść ta jest napisana dobrze? Ponieważ to niczego nie tłumaczy. Tłumaczy tylko i wyłącznie chęć zbicia kasy. Taniąsensację. Ot, ksiażka wybija się od reszty rzemiosła na tym poziomie tylko, powtarzam, tylko skandalem.
Autor jej więc nie zasługuje na więcej, niż splunięcie.
Wsadza kij w mrowisko dla prywaty.
Z ludźmi pracującymi dla idei można się zgadzać, lub nie. Można ich poglądy uważać za niebezpieczne, lecz dopóki nie nawołują do popełniania przestępstwa, nie wolno kneblować ich ust. Nie zaknebluję ich też Nergalkowi, Dodzi-lodzi, ani Danowi Brownowi. Ponieważ sam nie chciałbym być przez kogokolwiek cenzurowany (szczególnie, że blog ten jest niszowy i wyraźnie ostrzega o niebezpiecznych treściach).
Jednocześnie zastrzegam - gdy ktoś spyta mnie o moją opinię na jakiś temat, mam święte prawo zjechać to to jak burą sukę. Bylebym nie wchodził w czyjeś życie z buciorami.
Ponieważ na tym polega wolność cywilizowanego człowieka.
Kończy się tam, gdzie zaczyna się faktyczna wolność drugiej osoby, nie zaś jej (czy tam jego) wyimaginowane fobie i obraza uczuć.
Shalom!
M.
środa, 23 listopada 2011
Inny człowiek niż...
Zastanawiałem się ostatnio nad pewną, ciekawą lub nie, sprawą. Mianowicie nad postrzeganiem siebie. Siebie jako... istotę, jednostkę. Człowieka odmiennego od kogoś, kto stoi z boku. A także, odmienngo od tym, kim byłem - kiedyś.
Namieszałem? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Otaczający mnie ludzie istnieją dla mnie jako coś pośredniego między własną projekcją, a moimi wyobrażeniami i odczuciami. Czym w końcu są innym, jeżeli nie zbiorem informacji? Popatrzcie, drodzy Czytelnicy.
Weźmy na tapetę Zosię (osobę fikcyjną). Zosia jest ładna i ruda, bo tak lubi autor. Jak mam o kimś myśleć, lub sobie kogoś wyobrażać, to wolę ładną osobę. A że ruda? Taki niewinny, leciutki fetysz.
No i owa Zosia ma swoje wyobrażenie o sobie. Ja zaś mam wyobrażenie o niej. Składa się na nie pierwsze wrażenie, jej słowa, jej czyny, to co o niej usłyszałem. Dodajmy wrażenia, odczucia, myśli (te grzeczne i te grzeszne), marzenia (jak wyżej) oraz insze bodźce.
Zosia ma podobnie (nie żebym sugerował, że musi mieć o mnie grzeszne myśli). Także ma jakieś wyobrażenie o mnie, rzecz jasna, najważniejsze jest jednak, że posiada także wyobrażenie o sobie samej.
I teraz pytanie - który punkt widzenia jest prawdziwy?
Oczywiście - żaden z nich.
Oba są subiektywne. Oba to wyobrażenia, emocje, a nie fakty. Dla jednych Zosia może być osobą dobrą. Inni mogą jej nie lubić, gdyż, według nich, zadziera nosa.
Jaka jest prawda? Cóż, najpewniej jest osobą miłą dla jednych, zaś niemiłą dla drugich. Czy jest więc zła, czy dobra? Zosia jest Zosią. Nie da się tego ocenić, jest to rzecz niewymierna, a przynajmniej w kontekście ludzkiego pojmowania.
Wraz z ubiegiem lat, lubię siebie coraz bardziej. Zastanawiam się, czy jest to pomimo, czy też z powodu błędów które popełniam. Najprawdopodobniej i jedno i drugie ma tak samo silny wpływ. Niemożliwe jest jednak zmierzenie tego. Paradoksalnie, jestem tą samą osobą. Zmieniam się, fakt, lecz to jest po prostu dojrzewanie. Logiczna i spójna ścieżka rozwoju. Na swój sposób, opisuje mnie jakiś ogromny, niemożliwy do pojęcia wzór. Zrobiłem to, spotkałem taką, a taką osobę, zdarzyło mi się to, a tamto nie. I bam! Odpalają się po kolei konsekwencje. Wpływają na mnie i - pozornie - zmieniają mnie. Tak naprawdę, zaś, zmienia się moje postrzeganie mnie samego. Zmienia się to, jak inni mnie postrzegają.
Ja zaś jestem taki sam, po prostu dojrzalszy... a może bardziej zagubiony?
Pachnie predestynacją, prawda? Z fizycznego punktu widzenia, jest to bardzo możliwe. Historia oraz czas płyną do przodu i wydarzają się, ponieważ mają się wydarzyć. Niemniej, tworzone są na bieżąco. A w zasadzie, stwarzane.
Niestety, ten mój pseudofilozoficzny wywód sprowadza się do jednego. Możemy, póki co, rozmawiać o tym wsyzstkim tylko i wyłącznie w kwestiach wiary.
Wierzę, że mam wolną wolę. Wierzę, że nie jest to przypadkiem.
Nie jest to jednak stwierdzenie naukowe. Nie jest to nawet teoria. Ot, taki postulat. Wręcz - postulacik.
Kiedyś byłem bardzo nieśmiały. Chorobliwie wręcz. Dla niektórych z moich znajomych jest to naturalny obraz mojej osoby. Pewna przyjaciółka dotąd śmieje się, gdy mówię, że za takiego się uważam. W pracy staję przed zapełnioną klasą i... robię co trzeba. Czy jest to gra aktorska? Czy wpłynąłem na siebie na zasadzie autokreacji i zmieniłem się w kogoś, kto potrafi przekonująco opowiadać i tłumaczyć?
A może raczej w końcu odkryłem w sobie to, co drzemało we mnie od... zawsze?
Kto wie :). Nie podam żadnej odopowiedzi, gdyż jej nie znam. Każda z nich, zrestzą, jest prawdziwa dla danej wartości oraz definicji prawdy. Wszystko, nawet postrzeganie istnienia wszechświata, jest subiektywne. Nie przeszkadza mi to jednak myśleć... być może jestem tylko myślą? Cóż, tego jednego jestem pewien. "Myślę, więc jestem".
Jedyna prawda. Ostateczna. Nie bójcie więc się myśleć i zachęcajcie do tego innych.
M.
Namieszałem? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Otaczający mnie ludzie istnieją dla mnie jako coś pośredniego między własną projekcją, a moimi wyobrażeniami i odczuciami. Czym w końcu są innym, jeżeli nie zbiorem informacji? Popatrzcie, drodzy Czytelnicy.
Weźmy na tapetę Zosię (osobę fikcyjną). Zosia jest ładna i ruda, bo tak lubi autor. Jak mam o kimś myśleć, lub sobie kogoś wyobrażać, to wolę ładną osobę. A że ruda? Taki niewinny, leciutki fetysz.
No i owa Zosia ma swoje wyobrażenie o sobie. Ja zaś mam wyobrażenie o niej. Składa się na nie pierwsze wrażenie, jej słowa, jej czyny, to co o niej usłyszałem. Dodajmy wrażenia, odczucia, myśli (te grzeczne i te grzeszne), marzenia (jak wyżej) oraz insze bodźce.
Zosia ma podobnie (nie żebym sugerował, że musi mieć o mnie grzeszne myśli). Także ma jakieś wyobrażenie o mnie, rzecz jasna, najważniejsze jest jednak, że posiada także wyobrażenie o sobie samej.
I teraz pytanie - który punkt widzenia jest prawdziwy?
Oczywiście - żaden z nich.
Oba są subiektywne. Oba to wyobrażenia, emocje, a nie fakty. Dla jednych Zosia może być osobą dobrą. Inni mogą jej nie lubić, gdyż, według nich, zadziera nosa.
Jaka jest prawda? Cóż, najpewniej jest osobą miłą dla jednych, zaś niemiłą dla drugich. Czy jest więc zła, czy dobra? Zosia jest Zosią. Nie da się tego ocenić, jest to rzecz niewymierna, a przynajmniej w kontekście ludzkiego pojmowania.
Wraz z ubiegiem lat, lubię siebie coraz bardziej. Zastanawiam się, czy jest to pomimo, czy też z powodu błędów które popełniam. Najprawdopodobniej i jedno i drugie ma tak samo silny wpływ. Niemożliwe jest jednak zmierzenie tego. Paradoksalnie, jestem tą samą osobą. Zmieniam się, fakt, lecz to jest po prostu dojrzewanie. Logiczna i spójna ścieżka rozwoju. Na swój sposób, opisuje mnie jakiś ogromny, niemożliwy do pojęcia wzór. Zrobiłem to, spotkałem taką, a taką osobę, zdarzyło mi się to, a tamto nie. I bam! Odpalają się po kolei konsekwencje. Wpływają na mnie i - pozornie - zmieniają mnie. Tak naprawdę, zaś, zmienia się moje postrzeganie mnie samego. Zmienia się to, jak inni mnie postrzegają.
Ja zaś jestem taki sam, po prostu dojrzalszy... a może bardziej zagubiony?
Pachnie predestynacją, prawda? Z fizycznego punktu widzenia, jest to bardzo możliwe. Historia oraz czas płyną do przodu i wydarzają się, ponieważ mają się wydarzyć. Niemniej, tworzone są na bieżąco. A w zasadzie, stwarzane.
Niestety, ten mój pseudofilozoficzny wywód sprowadza się do jednego. Możemy, póki co, rozmawiać o tym wsyzstkim tylko i wyłącznie w kwestiach wiary.
Wierzę, że mam wolną wolę. Wierzę, że nie jest to przypadkiem.
Nie jest to jednak stwierdzenie naukowe. Nie jest to nawet teoria. Ot, taki postulat. Wręcz - postulacik.
Kiedyś byłem bardzo nieśmiały. Chorobliwie wręcz. Dla niektórych z moich znajomych jest to naturalny obraz mojej osoby. Pewna przyjaciółka dotąd śmieje się, gdy mówię, że za takiego się uważam. W pracy staję przed zapełnioną klasą i... robię co trzeba. Czy jest to gra aktorska? Czy wpłynąłem na siebie na zasadzie autokreacji i zmieniłem się w kogoś, kto potrafi przekonująco opowiadać i tłumaczyć?
A może raczej w końcu odkryłem w sobie to, co drzemało we mnie od... zawsze?
Kto wie :). Nie podam żadnej odopowiedzi, gdyż jej nie znam. Każda z nich, zrestzą, jest prawdziwa dla danej wartości oraz definicji prawdy. Wszystko, nawet postrzeganie istnienia wszechświata, jest subiektywne. Nie przeszkadza mi to jednak myśleć... być może jestem tylko myślą? Cóż, tego jednego jestem pewien. "Myślę, więc jestem".
Jedyna prawda. Ostateczna. Nie bójcie więc się myśleć i zachęcajcie do tego innych.
M.
piątek, 18 listopada 2011
Niepodlegli od tygodnia.
Tydzień temu w Warszawie zebrała się sitwa. Nie mówię tutaj, tym razem, o "p-osłach i poślinkach" z Wiejskiej. Rozchodzi mi się o tatałajstwo, które wyległo na ulice w jakiś pomylonych marszach i demonstracjach.
Marsze niby były tam dwa. Jeden zwany dwugiegunowo patriotyczno-narodowym. Drugi zaś, dla braku jakiejkolwiek odmiany, równie dwubiegunowo zwany antyfaszystowsko-lewackim.
Jaki jest wspólny mianownik patriotów, narodowców i faszystów, to już zostawiam Czytelnikowi do rozważenia. Generalnie, człowiek może być jednym, drugim, trzecim, żadnym, bądź dowolną kombinacją wymienionych. Dochodzą tu, rzecz jasna, dodatkowe niuanse, jak na przykład bycie skończonym idiotą, czy też rasistą.
Niestety, bycie skończonym idiotą (lub rasistą) nie ogranicza się do pseudo-prawicy. Lewactwo wcale nie jest lepsze. Czy lepsza jest prawdziwa prawica? Oczywiście. Tylko jakoś jej nie widać nigdzie ;). Ale o tym za chwilę.
Czy kojarzycie państwo takie naziska jak Marek Jurek, Janusz Korwin-Mikke, czy (podaję z premedytacją) Roman Giertych?
To są, drodzy Czytelnicy, trzy przykłady polskich prawicowców.
Pierwszy to prawicowiec umiarkowany. Taki...hmmm... nienachalny i niewyraźny. W PiS się nie odnalazł, gdyż był zbyt na to inteligentny. To jest, proszę państwa, naprawdę porządny człowiek. M.in. dlatego nie ma go już w PiSie ;).
O drugim z panów wypowiadać się nie muszę, gdyż jest osobą znaną w kraju, choć nie koniecznie traktowaną poważnie. A szkoda. Ponieważ jego wizja liberalizmu konserwatywnego bardzo mi odpowiada. Dlaczego? W skrócie brzmi tak: masz wolność ograniczoną tylko wolnością drugiej osoby; podejmujesz decyzje za siebie i ponosisz za to konsekwencje; masz prawo do swoich poglądów i przyjmujesz, że inni mają także do nich prawo; prawo ma być proste, dotyczyć spraw ważnych i poważnych, zaś być egzekwowane surowo. I tyle.
Zaś co do Romana Giertycha. Ech. On chyba jechał na prochac będąc w LPR. A może po prostu, wreszcie, dojrzał? To taki prawicowiec-katolik. Kiedyś to chciał narzucić, był, na swój dziwny sposób, ideowcem. Bardzo polepszyło mu się po odejściu z polityki. Naprawdę. Posłuchajcie państwo, jak się teraz wypowiada.
Stonowane wypowiedzi. Celne i przemyślane uwagi. Przedstawia swoje przekonania, lecz nie chce ich narzucać. Normalnie jak ideał. Że też pomyśleć, że to on przygotował 'mundurkowy niewypał'.
Proszę państwa, a jak się mają powyżsi przedstawiciele prawicy do lewactwa? Nie napiszę przecież, że do lewicy, gdyż:
a) lewicy nie ma (już; i na szczęście)
b)to co obecnie lewicuje, to banda przesiąkniętych sloganem kretynów (zupełnie jak zdecydowana większość tzw. 'narodowców')
No bo co to jest teraz 'lewica'? Głównie stare pryki, pokroju Millera (jedyny jego plus - nie śmiał się z pseudo-lapsusa językowego kolorowego Biedronia).
W anty-marszu zaś udział brała zbieranina zadymiarzy, wcale nie lepsza od skinheadów.
Jedni i drudzy nie potrafią dostrzec świata, w którym nie używa się przemocy. Jedni i drudzy chcą zmieniać na siłę, dostosowywać do siebie. Nie chcą dostrzec różnorodności.
I tutaj właśnie lewicowcy są mi tym wstrętniejsi. Jakoby protestują przeciw wolności słowa. Ha! Co za brednie.
Wolność słowa powinna być absolutna i niezaprzeczalna. Osobisty ostracyzm, to co innego. Popieranie i nawoływanie do zbrodni, znowuż, rzecz kolejna.
Ale nikt nie zmusi mnie do przyjęcia bezkrytycznego stosunku do czegokolwiek. Będę analizował, przyglądał się i badał. By w końcu wydać swój osąd. Często bardzo ostry, bardzo krytyczny. Dlatego zapoznałem się z poglądami faszystów, nazistów, rasistów i narodowców. Pierwsi, teoretycznie, mogą istnieć w państwie demokratycznym. Są głupi, lecz mogą. Drudzy mają w głowie sieczkę. Poważnie. To podpada pod psychiatrę. Rasiści to kloaka, niegodni komentarza. Narodowcy zaś... ech. Chcą dobrze, ale na ogół nei są zbyt bystrzy ;). Więc błądzą.
Lewactwo zaś jest takie same. Małe, ślepe i zarozumiałe. Chcą zmieniać, narzucać i krzyczą. Och, jak oni krzyczą. O niesprawiedliwości, o złym podziale dóbr i innych pierdołach. Tak, pierdołach, gdyż to to gospodarki centralni sterowane, często para-totalitarne, często post-socjalistyczne, doprowadzają do pogłębiania się biedy. Popatrzcie na taki Microsoft. Monopolista? Nie do końca. Ale wiecie, jaki ma wpływ na komputeryzację świata? Dawanie równych szans krajom drugiego świata? Ile miliardów dolarów przeznaczył sam Bill Gates z prywatnych środków na pomoc ubogim?
Tylko indywidualne działanie ma sens. Tylko wyjmując coś z mojej własnej kieszeni, patrząc na to i będąc świadomym komu, na co to daję... Tylko taki gest, taki czyn, ma sens.
Cała reszta to substytut moralności. To jakaś chora, wypaczona wersja panaceum na bolące sumienie.
Na pewno nie jest nim robienie zadymy i wybijanie szyb w sklepach.
Jak chcecie cos zmenić, bando czerwonych, czarnych, czy jakichkolwiek tam, debili, to weźcie się za terroryzm bezpośredni - taki krwawy lobbing na politykach.
"Szary" człowiek nie jest tutaj winny, zaś osoba do której chcecie tutaj dotrzeć, bimba sobie z tych wybuchów frustracji.
Do czasu.
M.
PS. nie nawołuję tutaj do przemocy. Chcę pokazać bezsens działań siłowych, które są, w rzeczywistości, jedynie ujściem frustracji.
Marsze niby były tam dwa. Jeden zwany dwugiegunowo patriotyczno-narodowym. Drugi zaś, dla braku jakiejkolwiek odmiany, równie dwubiegunowo zwany antyfaszystowsko-lewackim.
Jaki jest wspólny mianownik patriotów, narodowców i faszystów, to już zostawiam Czytelnikowi do rozważenia. Generalnie, człowiek może być jednym, drugim, trzecim, żadnym, bądź dowolną kombinacją wymienionych. Dochodzą tu, rzecz jasna, dodatkowe niuanse, jak na przykład bycie skończonym idiotą, czy też rasistą.
Niestety, bycie skończonym idiotą (lub rasistą) nie ogranicza się do pseudo-prawicy. Lewactwo wcale nie jest lepsze. Czy lepsza jest prawdziwa prawica? Oczywiście. Tylko jakoś jej nie widać nigdzie ;). Ale o tym za chwilę.
Czy kojarzycie państwo takie naziska jak Marek Jurek, Janusz Korwin-Mikke, czy (podaję z premedytacją) Roman Giertych?
To są, drodzy Czytelnicy, trzy przykłady polskich prawicowców.
Pierwszy to prawicowiec umiarkowany. Taki...hmmm... nienachalny i niewyraźny. W PiS się nie odnalazł, gdyż był zbyt na to inteligentny. To jest, proszę państwa, naprawdę porządny człowiek. M.in. dlatego nie ma go już w PiSie ;).
O drugim z panów wypowiadać się nie muszę, gdyż jest osobą znaną w kraju, choć nie koniecznie traktowaną poważnie. A szkoda. Ponieważ jego wizja liberalizmu konserwatywnego bardzo mi odpowiada. Dlaczego? W skrócie brzmi tak: masz wolność ograniczoną tylko wolnością drugiej osoby; podejmujesz decyzje za siebie i ponosisz za to konsekwencje; masz prawo do swoich poglądów i przyjmujesz, że inni mają także do nich prawo; prawo ma być proste, dotyczyć spraw ważnych i poważnych, zaś być egzekwowane surowo. I tyle.
Zaś co do Romana Giertycha. Ech. On chyba jechał na prochac będąc w LPR. A może po prostu, wreszcie, dojrzał? To taki prawicowiec-katolik. Kiedyś to chciał narzucić, był, na swój dziwny sposób, ideowcem. Bardzo polepszyło mu się po odejściu z polityki. Naprawdę. Posłuchajcie państwo, jak się teraz wypowiada.
Stonowane wypowiedzi. Celne i przemyślane uwagi. Przedstawia swoje przekonania, lecz nie chce ich narzucać. Normalnie jak ideał. Że też pomyśleć, że to on przygotował 'mundurkowy niewypał'.
Proszę państwa, a jak się mają powyżsi przedstawiciele prawicy do lewactwa? Nie napiszę przecież, że do lewicy, gdyż:
a) lewicy nie ma (już; i na szczęście)
b)to co obecnie lewicuje, to banda przesiąkniętych sloganem kretynów (zupełnie jak zdecydowana większość tzw. 'narodowców')
No bo co to jest teraz 'lewica'? Głównie stare pryki, pokroju Millera (jedyny jego plus - nie śmiał się z pseudo-lapsusa językowego kolorowego Biedronia).
W anty-marszu zaś udział brała zbieranina zadymiarzy, wcale nie lepsza od skinheadów.
Jedni i drudzy nie potrafią dostrzec świata, w którym nie używa się przemocy. Jedni i drudzy chcą zmieniać na siłę, dostosowywać do siebie. Nie chcą dostrzec różnorodności.
I tutaj właśnie lewicowcy są mi tym wstrętniejsi. Jakoby protestują przeciw wolności słowa. Ha! Co za brednie.
Wolność słowa powinna być absolutna i niezaprzeczalna. Osobisty ostracyzm, to co innego. Popieranie i nawoływanie do zbrodni, znowuż, rzecz kolejna.
Ale nikt nie zmusi mnie do przyjęcia bezkrytycznego stosunku do czegokolwiek. Będę analizował, przyglądał się i badał. By w końcu wydać swój osąd. Często bardzo ostry, bardzo krytyczny. Dlatego zapoznałem się z poglądami faszystów, nazistów, rasistów i narodowców. Pierwsi, teoretycznie, mogą istnieć w państwie demokratycznym. Są głupi, lecz mogą. Drudzy mają w głowie sieczkę. Poważnie. To podpada pod psychiatrę. Rasiści to kloaka, niegodni komentarza. Narodowcy zaś... ech. Chcą dobrze, ale na ogół nei są zbyt bystrzy ;). Więc błądzą.
Lewactwo zaś jest takie same. Małe, ślepe i zarozumiałe. Chcą zmieniać, narzucać i krzyczą. Och, jak oni krzyczą. O niesprawiedliwości, o złym podziale dóbr i innych pierdołach. Tak, pierdołach, gdyż to to gospodarki centralni sterowane, często para-totalitarne, często post-socjalistyczne, doprowadzają do pogłębiania się biedy. Popatrzcie na taki Microsoft. Monopolista? Nie do końca. Ale wiecie, jaki ma wpływ na komputeryzację świata? Dawanie równych szans krajom drugiego świata? Ile miliardów dolarów przeznaczył sam Bill Gates z prywatnych środków na pomoc ubogim?
Tylko indywidualne działanie ma sens. Tylko wyjmując coś z mojej własnej kieszeni, patrząc na to i będąc świadomym komu, na co to daję... Tylko taki gest, taki czyn, ma sens.
Cała reszta to substytut moralności. To jakaś chora, wypaczona wersja panaceum na bolące sumienie.
Na pewno nie jest nim robienie zadymy i wybijanie szyb w sklepach.
Jak chcecie cos zmenić, bando czerwonych, czarnych, czy jakichkolwiek tam, debili, to weźcie się za terroryzm bezpośredni - taki krwawy lobbing na politykach.
"Szary" człowiek nie jest tutaj winny, zaś osoba do której chcecie tutaj dotrzeć, bimba sobie z tych wybuchów frustracji.
Do czasu.
M.
PS. nie nawołuję tutaj do przemocy. Chcę pokazać bezsens działań siłowych, które są, w rzeczywistości, jedynie ujściem frustracji.
poniedziałek, 14 listopada 2011
Ja, idiota :) ?
Ludzie, którzy podchodzą do świata optymistycznie, którzy wierzą, że za okazaną dobroć spotka ich także coś dobrego, czesto bywają nazywani wariatami.
No, powiedzcie sami, jak to? Jak Polak mógłby nie dbać o własne cztery litery, a przeciwnie, wyciągnąć do kogoś rękę.
Ja, jak mi się wydaje, stoję gdzieś po środku.
Tak naprawdę nie mam do ludzi cierpliwości, ale nie potrafię być żołędnym dupkiem. Po prostu takie zachowanie jak, dla przykładku, uprzykrzanie komuś życia w celu poprawienia sobie humoru, jest dla mnie obce.
Fakt, mogę kogoś irytować dla śmiechu czy zabawy, lecz musi być to wtedy osoba znajoma. Ewentualnie będzie to rodzaj mechanizmu obronnego. Cóż, powiedzmy sobie szczerze, jak była najskuteczniejsza obrona w czasach liceum :) ? Ośmieszyć kogoś. No i trudno to potem wyrugować. Oj trudno.
Do czego to ja jednak dzisiaj zmierzam?
Otóż tak do końca sam nie wiem, gdyż czuję jeszcze działanie środków przeciwgorączkowych ;). Miałem wczoraj straszną noc, z bólem głowy, temperaturą i telepaniem z zimna pod kołdrą i trzema kocami. Za to z zimnym okładem na czole. Taki mały, prywatny armagjedon.
Przemyślenia zaś nasłał na mnie całkiem ciekawy film, Our Idiot Brother.
http://www.imdb.com/title/tt1637706/
http://www.filmweb.pl/film/Our+Idiot+Brother-2011-571888
Nie nazwę go wiekopomnym dziełem, nie nazwę też głupią komedyjką. Jest to taki odrobinę niezręczny dramacik obyczajowy z akcentem komicznym. Sam w sobie nie powala, lecz i nie odrzuca. Nie poleciłbym do obejrzenia w kinie, w sam raz jednak na długi, jesienny wieczór, szczególnie w gronie rodzinnym (choć raczej starszej rodziny, bez zbytniej dziatwy).
Bez podawania zbytnich spoilerów spytam, czy jest w naszym (Twoim konkretnie, Czytelniku/Czytelniczko) miejsce na spontaniczność, otwartość i ufność?
No, wiecie... uśmiechnięcie się, bo tak. Kochanie bliźniego, gdyż czemu nie? Przystanięcie, ponieważ pachną kwiaty. Zjedzenie czegoś dobrego, ponieważ to lubicie. Po prostu bycie sobą.
Bo jeżeli nie to co, do cholery, Wam zajmuje w życiu tyle czasu, że brakuje go na te czynności :) ?
M.
No, powiedzcie sami, jak to? Jak Polak mógłby nie dbać o własne cztery litery, a przeciwnie, wyciągnąć do kogoś rękę.
Ja, jak mi się wydaje, stoję gdzieś po środku.
Tak naprawdę nie mam do ludzi cierpliwości, ale nie potrafię być żołędnym dupkiem. Po prostu takie zachowanie jak, dla przykładku, uprzykrzanie komuś życia w celu poprawienia sobie humoru, jest dla mnie obce.
Fakt, mogę kogoś irytować dla śmiechu czy zabawy, lecz musi być to wtedy osoba znajoma. Ewentualnie będzie to rodzaj mechanizmu obronnego. Cóż, powiedzmy sobie szczerze, jak była najskuteczniejsza obrona w czasach liceum :) ? Ośmieszyć kogoś. No i trudno to potem wyrugować. Oj trudno.
Do czego to ja jednak dzisiaj zmierzam?
Otóż tak do końca sam nie wiem, gdyż czuję jeszcze działanie środków przeciwgorączkowych ;). Miałem wczoraj straszną noc, z bólem głowy, temperaturą i telepaniem z zimna pod kołdrą i trzema kocami. Za to z zimnym okładem na czole. Taki mały, prywatny armagjedon.
Przemyślenia zaś nasłał na mnie całkiem ciekawy film, Our Idiot Brother.
http://www.imdb.com/title/tt1637706/
http://www.filmweb.pl/film/Our+Idiot+Brother-2011-571888
Nie nazwę go wiekopomnym dziełem, nie nazwę też głupią komedyjką. Jest to taki odrobinę niezręczny dramacik obyczajowy z akcentem komicznym. Sam w sobie nie powala, lecz i nie odrzuca. Nie poleciłbym do obejrzenia w kinie, w sam raz jednak na długi, jesienny wieczór, szczególnie w gronie rodzinnym (choć raczej starszej rodziny, bez zbytniej dziatwy).
Bez podawania zbytnich spoilerów spytam, czy jest w naszym (Twoim konkretnie, Czytelniku/Czytelniczko) miejsce na spontaniczność, otwartość i ufność?
No, wiecie... uśmiechnięcie się, bo tak. Kochanie bliźniego, gdyż czemu nie? Przystanięcie, ponieważ pachną kwiaty. Zjedzenie czegoś dobrego, ponieważ to lubicie. Po prostu bycie sobą.
Bo jeżeli nie to co, do cholery, Wam zajmuje w życiu tyle czasu, że brakuje go na te czynności :) ?
M.
wtorek, 8 listopada 2011
Klata, mata, patrzymy na wariata.
Dziś poniedziałek, znaczy że znowu się 'autokreowałem' (jak by pewna bliska mi osoba określiła) w kinie. Osoby nie w temacie odsyłam do:
http://para-kultura.blogspot.com/2011/10/paradoks-kin-studyjnych.html
Całą resztę (oraz tych i te, którym sie nie chciało liknąć), przepraszam z góry, za długość (a w zasadzie krótkość), wpisu. Jakoś tak zmęczonym trochę, a i refleksje po dzisiejszym filmie dość głębokie. No i nie nastawione na uzewnętrznianie się.
Tak, proszę państwa, naprawdę nie jestem ekstrawertykiem, to jeno taka zasłona dymna.
Wracając jednak do sedna. Zapaśnik.
http://www.filmweb.pl/film/Zapa%C5%9Bnik-2008-461946
http://www.imdb.com/title/tt1125849/
Film, bez mała, genialny. Bałem się tandetnej podróby, czy tam raczej parafrazy, Rocky'ego. A tu niespodzianka i to jaka!
Na w pół emerytowany zapaśnik, niegdyś wielka sława, dziś, po zawale, wrak cżłowieka. Postać z jednej strony niesamowicie pozytywna, otwarta dla ludzi i uśmiechnięta. Z drugiej zaś odrażający obraz staczającego się człowieka, wraka. Cień samego siebie, krzywdzący tych, którzy są mu bliscy.
Cóż, w końcu główną rolę zagrał Mickey Rourke :).
Film poraża naturalizmem. Wiecie, tak jak z lekcji języka polskiego. Wygląda niesamowicie realistycznie. Tak codziennie, szaro do bólu.
Gdzie mu tam do kolywoodzkiego rozmachu. Tylko czasem, podczas walk na ringu. Bądź przy scenach tańczących na rurze stripteaserek.
I to tyle. Poza tym zdjęcia są, same w sobie, "brudne". Tak samo dźwięk. Taki... zniechęcający, a jednocześnie grający lekko na duszy. Nie powiedizałbym, że nachalnie. Ot, tak na granicy.
Słowem, kapitalna realizacja. Zaś jak sama fabuła?
Poznajcie człowieka, który swoje życie poświęcił fanom. Każdą jego chwilę, każdą wolną godzinę, nie potrafiąc zrezygnować z ringu. Nawet za cenę zdrowia.
Nie potrafiąc odnaleźć się w relacjach z córką.
Podrywając stripteaserkę.
Wychodząc ponownie na ring.
Spodobał mi się w tym filmie także uniwersalizm.
W końcu opowiadał też o pasji, która wypala i niszczy.
Co ja bym mógł poświęcić, dla największego z marzeń?
Ech, niestety najistotniejszych przemyśleń zamieścić tu nie mogę, ze względu na 'spoilery'. Cóż, niemniej zachęcam do obejrzenia.
Kapitalne kino.
Namaarie,
M.
http://para-kultura.blogspot.com/2011/10/paradoks-kin-studyjnych.html
Całą resztę (oraz tych i te, którym sie nie chciało liknąć), przepraszam z góry, za długość (a w zasadzie krótkość), wpisu. Jakoś tak zmęczonym trochę, a i refleksje po dzisiejszym filmie dość głębokie. No i nie nastawione na uzewnętrznianie się.
Tak, proszę państwa, naprawdę nie jestem ekstrawertykiem, to jeno taka zasłona dymna.
Wracając jednak do sedna. Zapaśnik.
http://www.filmweb.pl/film/Zapa%C5%9Bnik-2008-461946
http://www.imdb.com/title/tt1125849/
Film, bez mała, genialny. Bałem się tandetnej podróby, czy tam raczej parafrazy, Rocky'ego. A tu niespodzianka i to jaka!
Na w pół emerytowany zapaśnik, niegdyś wielka sława, dziś, po zawale, wrak cżłowieka. Postać z jednej strony niesamowicie pozytywna, otwarta dla ludzi i uśmiechnięta. Z drugiej zaś odrażający obraz staczającego się człowieka, wraka. Cień samego siebie, krzywdzący tych, którzy są mu bliscy.
Cóż, w końcu główną rolę zagrał Mickey Rourke :).
Film poraża naturalizmem. Wiecie, tak jak z lekcji języka polskiego. Wygląda niesamowicie realistycznie. Tak codziennie, szaro do bólu.
Gdzie mu tam do kolywoodzkiego rozmachu. Tylko czasem, podczas walk na ringu. Bądź przy scenach tańczących na rurze stripteaserek.
I to tyle. Poza tym zdjęcia są, same w sobie, "brudne". Tak samo dźwięk. Taki... zniechęcający, a jednocześnie grający lekko na duszy. Nie powiedizałbym, że nachalnie. Ot, tak na granicy.
Słowem, kapitalna realizacja. Zaś jak sama fabuła?
Poznajcie człowieka, który swoje życie poświęcił fanom. Każdą jego chwilę, każdą wolną godzinę, nie potrafiąc zrezygnować z ringu. Nawet za cenę zdrowia.
Nie potrafiąc odnaleźć się w relacjach z córką.
Podrywając stripteaserkę.
Wychodząc ponownie na ring.
Spodobał mi się w tym filmie także uniwersalizm.
W końcu opowiadał też o pasji, która wypala i niszczy.
Co ja bym mógł poświęcić, dla największego z marzeń?
Ech, niestety najistotniejszych przemyśleń zamieścić tu nie mogę, ze względu na 'spoilery'. Cóż, niemniej zachęcam do obejrzenia.
Kapitalne kino.
Namaarie,
M.
niedziela, 6 listopada 2011
Górskie refleksyje
Niebieskie niebo i ciepłe promienie słońca. Czego chcieć więcej w piękny, wczesnolistopadowy dzień?
Rzeźkie, górskie powietrze, wielokolorowe liście, słomiano-złote trawy, szczyty pokryte puchem utkanym z chmur. Ech, żyć nie umierać. I ta połamana droga przed nami. Nami. Heh, no właśnie. Wszystkich przygodnych turystów, co piszę nie bez narcystycznej dumy, zostawiłem hen, daleko za sobą. Wszystkich czterech, czy tam sześciu, których wyminąłem po drodze. Z góry schodziło o wiele więcej osób.
Niemniej, aż sam się zdziwiłem. Karpacz, a właściwie ta jego nieprzyjemnie asfaltowa część, ciągnąca się od Białego Jaru aż do Wang, nie sprawiła mi żadnej trudności.
Och i ach! :)
Autorski i naiwny sposób złapania formy, czyli codzienny jogging po schodach na dziesiąte pietro - i z powrotem - przyniósł wymierne rezultaty. A więc, nienajgorszą kondycję i brak zadyszki. (tutaj proszę sobie wyobrazić niżej podpisanego w pozycji odem z Tańca Zwycięstwa)
Cóż, kto wie? Może powróci mi też w końcu, miła dla próżnego ego, sylwetka modela ;) ?
Póki co, zaś, usiadłem sobie w Samotni (takie schronisko w Karkonoszach - przyp. dla mieszczuchów) i popijałem herbatę. Własną, rzecz jasna. Taki już ze mnie snob, jak na wagabundę, przynajmniej :). Na szczęście, tym razem, udało mi się powstrzymać przed kolejnym gwałtem na twórczości Gaimana. Znaczy, nie rzuciłem czerstwym tekstem, że herbata ma być ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia. Stanowczo tego wyświechtanego tekstu nadużywam.
Ale ale! Ja tu lecę z prywatą, a Czytelnik zapewne chciałby (bądź chciałaby Czytelniczka), dostać we wpisie trochę "mięsa".
Zaproponuję więc danie główne złożone z opisu i wrażeń z podejścia na Słonecznik, z Pielgrzymów. Trasa, co prawda, krótka, lecz działo się, działo. Choć, jak to w życiu bywa, mój heroiczny bój z owym żółtym szlakiem bynajmniej ekspresją, ni zwrotami akcji nie porywa. Wszak to nie tanie cyztadło, a rodzaj rozbuchanego dziennika :).
Nie twierdzę, że takie trzymanie się faktów jest "lepsze". Licencia poetica wyciągnęła wszak niejedn badziewny tekst,. Postaram się jakoś nie zanudzić. Zbytnio ;).
Akt I - Pielgrzymy
Pełen werwy i młodzieńczego zapału, wyruszyłem z Polany na podbój dawno zapomnianego (przez autora) szlaku. No i dostałem za swoje. Z początku piękne widoki, a jak! Wspołmniałem o zasnutych chmurami zboczach gór? Wspomniałem, a jak. Muszę oduczyć się tych retorycznych wtrąceń. Ale nie dzisiaj, hehe. Cóż, taki już mój (wątpliwej jakości i nadwątlony) urok osobisty.
Niemniej, widoki widokami, a przede mną schodzy! Dosłownie i w przenośni. Otóż cały czas miałem pod górę (różnica wysokości to jakieś 200 metrów), pod nogami jakieś niewymiarowe kamedrulce, potrzaskane drewniane stopnie, obsunięta ziemia... Że się tak wyrażę - pełen wypas, jak ktoś jest kozicą, rzecz jasna, bądź masochistą. Jak nie, to, hehe, używając młodzieżowego, lib a(u/r)tystycznego, "przejabane" :).
Nic to! Się zapieprza po schodach, się ma kondychę. Fakt byłem mokry jak mysz (skąd takie powiedzenie, swoją drogą?), lecz jakie to zagwarantowało wspomnienia! Ciężkie, znaczy, ale im więcej mija czasu, tym pozytywniej je zabarwiam.
No i w końcu - Pielgrzymy. Skałki pikne, można sobie wejść, można zejść, można zabić się, spadając. To ostatnie, co nietrudno wywnioskować, autorowi się nie przytrafiło.
Co tam o nich więcej? Ano niediżo, nie miałem pomysłu na dobre zdjęcie, więc jak kto ciekaw(a), to niech sobie "wygoogluje".
Ja, pisząc w skrócie, ruszyłem dalej.
Akt II - na Słonecznik
No dobrze, na pielrzymy było przez jakiś tam lasek. Mało widać, bo drzewa. Zgrzałem się, zmachałem i tyle. A tu? "Bożesztymój". Masakra.
Wiatr mi wył w uszy i wiał w twarz, a dookoła jakieś kosodrzewiny przyczajone. No i z nienacka wyskakujące pod nogi schody. Pośró owych kosodrzewin, czy co to tam za krzaczory były. Nie ważne. Sprytne bestyje.
Przysięgam, była masakra. Pizgało, gwizdało, zrywało kaptur, zaś widoczność w porywach dochodziła do metrów 20. Znaczy do przodu, w tył przez jakiś czas było ładnie. Niestety, z wrodzonym szczęściem, lazłem porsto w chmurę.
No i tak sobie człapałem, biedny żuczek, chusta na głowie, softshell zapięty pod samą szyję, w kieszeni dodająca otuchy "małpka" żurawinówki.
Człapu człap. A pot kapu kap.
Minął kwadrans. A ja człapu.
Minął kolejny, a pot dalej kapu z czoła.
Ot, taka zwykła, ludzka głupota. Nie zna ona wszak granic. Żeby mi ktoś jeszcze za to płacił, ale nieeeee! Sam wydaję pieniądze, żeby się pomęczyć.
I tak sam pcham się, wyżej i wyżej, a w dodatku podobało mi się to.
Gdy zaś dotarłem już pod sam Słonecznik, to i tak nawet widoków nie miałem. Fakt, swoisty mentalny orgazm nastąpił, ale stałem w środku chmury. A więc jeno wiatr i dookoła mglista chmura, które to towarzyszyły mi aż do Domu Śląskiego - i dalej, tym razem w dół, z wiatrem w plecy, do Samotni.
W uszach muzyka Fever Ray (czasem komórki się przydają), na ustach banan, w brzuchu jakiś ciepły posiłek... właśnie o tym myślałem, idąc szlakiem nad przepaściami.
Tam właśnie ciepłe papu, książka, piwo. Cywilizacja. Żyć nie umierać.
To było wtedy. A dzisiaj? Ledwo wróciłem, a już mnie ciągnie znowu...
M.
Rzeźkie, górskie powietrze, wielokolorowe liście, słomiano-złote trawy, szczyty pokryte puchem utkanym z chmur. Ech, żyć nie umierać. I ta połamana droga przed nami. Nami. Heh, no właśnie. Wszystkich przygodnych turystów, co piszę nie bez narcystycznej dumy, zostawiłem hen, daleko za sobą. Wszystkich czterech, czy tam sześciu, których wyminąłem po drodze. Z góry schodziło o wiele więcej osób.
Niemniej, aż sam się zdziwiłem. Karpacz, a właściwie ta jego nieprzyjemnie asfaltowa część, ciągnąca się od Białego Jaru aż do Wang, nie sprawiła mi żadnej trudności.
Och i ach! :)
Autorski i naiwny sposób złapania formy, czyli codzienny jogging po schodach na dziesiąte pietro - i z powrotem - przyniósł wymierne rezultaty. A więc, nienajgorszą kondycję i brak zadyszki. (tutaj proszę sobie wyobrazić niżej podpisanego w pozycji odem z Tańca Zwycięstwa)
Cóż, kto wie? Może powróci mi też w końcu, miła dla próżnego ego, sylwetka modela ;) ?
Póki co, zaś, usiadłem sobie w Samotni (takie schronisko w Karkonoszach - przyp. dla mieszczuchów) i popijałem herbatę. Własną, rzecz jasna. Taki już ze mnie snob, jak na wagabundę, przynajmniej :). Na szczęście, tym razem, udało mi się powstrzymać przed kolejnym gwałtem na twórczości Gaimana. Znaczy, nie rzuciłem czerstwym tekstem, że herbata ma być ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia. Stanowczo tego wyświechtanego tekstu nadużywam.
Ale ale! Ja tu lecę z prywatą, a Czytelnik zapewne chciałby (bądź chciałaby Czytelniczka), dostać we wpisie trochę "mięsa".
Zaproponuję więc danie główne złożone z opisu i wrażeń z podejścia na Słonecznik, z Pielgrzymów. Trasa, co prawda, krótka, lecz działo się, działo. Choć, jak to w życiu bywa, mój heroiczny bój z owym żółtym szlakiem bynajmniej ekspresją, ni zwrotami akcji nie porywa. Wszak to nie tanie cyztadło, a rodzaj rozbuchanego dziennika :).
Nie twierdzę, że takie trzymanie się faktów jest "lepsze". Licencia poetica wyciągnęła wszak niejedn badziewny tekst,. Postaram się jakoś nie zanudzić. Zbytnio ;).
Akt I - Pielgrzymy
Pełen werwy i młodzieńczego zapału, wyruszyłem z Polany na podbój dawno zapomnianego (przez autora) szlaku. No i dostałem za swoje. Z początku piękne widoki, a jak! Wspołmniałem o zasnutych chmurami zboczach gór? Wspomniałem, a jak. Muszę oduczyć się tych retorycznych wtrąceń. Ale nie dzisiaj, hehe. Cóż, taki już mój (wątpliwej jakości i nadwątlony) urok osobisty.
Niemniej, widoki widokami, a przede mną schodzy! Dosłownie i w przenośni. Otóż cały czas miałem pod górę (różnica wysokości to jakieś 200 metrów), pod nogami jakieś niewymiarowe kamedrulce, potrzaskane drewniane stopnie, obsunięta ziemia... Że się tak wyrażę - pełen wypas, jak ktoś jest kozicą, rzecz jasna, bądź masochistą. Jak nie, to, hehe, używając młodzieżowego, lib a(u/r)tystycznego, "przejabane" :).
Nic to! Się zapieprza po schodach, się ma kondychę. Fakt byłem mokry jak mysz (skąd takie powiedzenie, swoją drogą?), lecz jakie to zagwarantowało wspomnienia! Ciężkie, znaczy, ale im więcej mija czasu, tym pozytywniej je zabarwiam.
No i w końcu - Pielgrzymy. Skałki pikne, można sobie wejść, można zejść, można zabić się, spadając. To ostatnie, co nietrudno wywnioskować, autorowi się nie przytrafiło.
Co tam o nich więcej? Ano niediżo, nie miałem pomysłu na dobre zdjęcie, więc jak kto ciekaw(a), to niech sobie "wygoogluje".
Ja, pisząc w skrócie, ruszyłem dalej.
Akt II - na Słonecznik
No dobrze, na pielrzymy było przez jakiś tam lasek. Mało widać, bo drzewa. Zgrzałem się, zmachałem i tyle. A tu? "Bożesztymój". Masakra.
Wiatr mi wył w uszy i wiał w twarz, a dookoła jakieś kosodrzewiny przyczajone. No i z nienacka wyskakujące pod nogi schody. Pośró owych kosodrzewin, czy co to tam za krzaczory były. Nie ważne. Sprytne bestyje.
Przysięgam, była masakra. Pizgało, gwizdało, zrywało kaptur, zaś widoczność w porywach dochodziła do metrów 20. Znaczy do przodu, w tył przez jakiś czas było ładnie. Niestety, z wrodzonym szczęściem, lazłem porsto w chmurę.
No i tak sobie człapałem, biedny żuczek, chusta na głowie, softshell zapięty pod samą szyję, w kieszeni dodająca otuchy "małpka" żurawinówki.
Człapu człap. A pot kapu kap.
Minął kwadrans. A ja człapu.
Minął kolejny, a pot dalej kapu z czoła.
Ot, taka zwykła, ludzka głupota. Nie zna ona wszak granic. Żeby mi ktoś jeszcze za to płacił, ale nieeeee! Sam wydaję pieniądze, żeby się pomęczyć.
I tak sam pcham się, wyżej i wyżej, a w dodatku podobało mi się to.
Gdy zaś dotarłem już pod sam Słonecznik, to i tak nawet widoków nie miałem. Fakt, swoisty mentalny orgazm nastąpił, ale stałem w środku chmury. A więc jeno wiatr i dookoła mglista chmura, które to towarzyszyły mi aż do Domu Śląskiego - i dalej, tym razem w dół, z wiatrem w plecy, do Samotni.
W uszach muzyka Fever Ray (czasem komórki się przydają), na ustach banan, w brzuchu jakiś ciepły posiłek... właśnie o tym myślałem, idąc szlakiem nad przepaściami.
Tam właśnie ciepłe papu, książka, piwo. Cywilizacja. Żyć nie umierać.
To było wtedy. A dzisiaj? Ledwo wróciłem, a już mnie ciągnie znowu...
M.
czwartek, 3 listopada 2011
Jak mówić o zmarłych?
Jedni powiadają, że nie mówić o nich źle. Inni zaś, że wcale. Jeszcze inni, czując się obrońcami własnej moralności, poczuwają się do obowiązki wieszania na kimś psów.
Mało to takich przypadków mamy dookoła?
Pal licho, gdy ktoś o zmarłych mówi prywatnie. Gorzej, gdy robi z tego sprawę polityczną.
Ot chociażby córuchna Kaczyńska, imć Marta.
Wiecie, Drodzy Czytelnicy, co też ta białogłowa wymyśliła?
Otóż miast cieszyć się z kapitalnego manewru, jakim było wylądowanie niedawno samolotu linii LOT w Warszawie, niewiasta ta odkryła kolejną z teorii spiskowych.
Zaraz zaraz, słów kilka o samym lądowaniu, nim przejdę dalej.
Wszak wychodzi, póki co, że wielkie halo robię ze zwykłego faktu wylądowanie samolotu. A to przecież rzecz bardziej skomplikowana ;).
Po szczegóły odsyłam do pierwszego lepszego linku 'zapodanego' przez wujaszka Google -> http://kontakt24.tvn.pl/temat,samolot-krazy-nad-warszawa-bedzie-ladowal-awaryjnie,151025.html
W skrócie zaś, pilot wykazał się kapitalnymi umiejętnościami (oraz 'żelaznymi jajami') lądując bezpiecznie BEZ PODWOZIA. I nie mówię tutaj o brawurze. Podwozie owo uległo awarii, nie była to jego ułańska fantazja.
Tak, czy siak, czapki z głów przez kapitanem Tadeuszem Wroną.
Co ma tam jednak nasza dziewoja, o również około-ornitologicznym naziwsku, z całą sprawą wspólnego? Otóż ta miernota umysłowa walnie przyczyniła się do tego, że uznałem niegdysiejszą 'po-alkoholową' sugestię znajomego, jakoby cała ta rodzina miała predyspozycje do stanów chorobowych na podłożu paranoidalnym.
Jak inaczej można potraktować poniższą wypowiedź? (źródło - facebook; nie nie mam tam konta)
Boeing awaryjnie wylądował - bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń. Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154M, obniżywszy się znacznie poniżej 100 m., po zderzeniu z błotnistym podłożem, miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.
Otóż komentarz mój: przygotowanie pasa poprzz pokrycie go specjalną pianką; przygotowanie pilota, który spodziewał się takiego manewru i miał długi czas na przygotowanie się, w tym psychiczne; współpraca z obsługą naziemną.
I najważniejsze. Wybaczcie dosadność.
Nie przypieprzył w drzewo.
I tutaj właśnie mam pewien kłopot. Dałbym już Kaczyńskim, całej rodzinie, spokój. Niech znikną gdzieś i żyją szczęśliwie, z dala od polityki, z dala od toksyczności i jadu, którymi skazili pół Polski.
Ale nie. Nie Martusia Kaczusia nie da swojemu ojcu spokojnie spoczywać.
Trzeba szukać wroga. Trzeba węszyć spiski. Trzeba, wreszcie, mieć przeogromny tupet, by nie pogratulować w/w kapitanowi niebywałego wyczynu.
Ludzie umierają codziennie. Jedno szlachetnie, drudzy prozaicznie, inni zaś niegodnie. Po każdym z nich pozostaje pamięć. Pamięć o tym co zrobili, zarówno dobrego, jak i złego.
Bywają osoby, które zostaną wybielone. Czy słusznie - nie wiem. Chociażby śp. Karol Wojtyła, vel Jan Paweł II to osobistość nietuzinkowa, bardzo poztywna i medialna... acz nie pozbawiona ciemniejszych stron (jak chociażby bierność w sprawie rozwiązania pedofilii w Kościele Rzymsko-Katolickim).
Druga, czerwona, strona barykady. Edward Gierek. Czy to człowiek, który utopił 'nas' w długu, czy też taki, który 'Polskę wiejską, a zostawił miejską' ? :)
Trudno jest prowadzić takie osądy. Czasem wręcz nie wypada, ponieważ, fakt!, osoby te nie mogą się bronić, nie mogą (już więcej) przekazać swoich intencji.
Wiadomo, dobrymi chęciami piekło wybrukowane, jednak, niemniej...
O zmarłych należy, po prostu, mówić uczciwie, operować faktami i nie odnosić się do emocji. Jako o polityku, mam tragiczne zdanie o zmarłym Kaczyńskim.
Czy żałuję, że umarł? Przykro mi, ale nie. Mogę żałować jego rodziny, że nie potrafią sobie z tym poradzić. Niemniej, każdy kiedyś umiera. Jego czas skończył się nagle, być może zbyt szybko, przynajmniej z punktu widzenia osobistego.
Jednak uważam, że polityczne i społecznie, to 'myśmy' na tym nie stracili. Czy zyskali? Nie mnie oceniać.
On po prostu umarł. Tak samo jak wiele innych osób tamtego dnia. Chociażby z głodu, w Arfyce. A wcale nie jest to mniej straszna śmierć.
Zdaję sobie sprawę, że część z zaprezentowanych tu poglądów może być ździebko drastyczna i niepopularna, lecz tzw. 'polityczna poprawność' jest czymś sztucznym i zaburzającym wymianę poglądów.
Najgorsze jest jednak to, że śledząc 'codzienność', jestem zmuszony wracać do różnych kontrowersyjnych sytuacji, bywa, że na siłę ktoś bombarduje mnie sprawami, które powinny ulegać przedawnieniu. Niestety, tylko mnie to dalej antagonizuje...
M.
Mało to takich przypadków mamy dookoła?
Pal licho, gdy ktoś o zmarłych mówi prywatnie. Gorzej, gdy robi z tego sprawę polityczną.
Ot chociażby córuchna Kaczyńska, imć Marta.
Wiecie, Drodzy Czytelnicy, co też ta białogłowa wymyśliła?
Otóż miast cieszyć się z kapitalnego manewru, jakim było wylądowanie niedawno samolotu linii LOT w Warszawie, niewiasta ta odkryła kolejną z teorii spiskowych.
Zaraz zaraz, słów kilka o samym lądowaniu, nim przejdę dalej.
Wszak wychodzi, póki co, że wielkie halo robię ze zwykłego faktu wylądowanie samolotu. A to przecież rzecz bardziej skomplikowana ;).
Po szczegóły odsyłam do pierwszego lepszego linku 'zapodanego' przez wujaszka Google -> http://kontakt24.tvn.pl/temat,samolot-krazy-nad-warszawa-bedzie-ladowal-awaryjnie,151025.html
W skrócie zaś, pilot wykazał się kapitalnymi umiejętnościami (oraz 'żelaznymi jajami') lądując bezpiecznie BEZ PODWOZIA. I nie mówię tutaj o brawurze. Podwozie owo uległo awarii, nie była to jego ułańska fantazja.
Tak, czy siak, czapki z głów przez kapitanem Tadeuszem Wroną.
Co ma tam jednak nasza dziewoja, o również około-ornitologicznym naziwsku, z całą sprawą wspólnego? Otóż ta miernota umysłowa walnie przyczyniła się do tego, że uznałem niegdysiejszą 'po-alkoholową' sugestię znajomego, jakoby cała ta rodzina miała predyspozycje do stanów chorobowych na podłożu paranoidalnym.
Jak inaczej można potraktować poniższą wypowiedź? (źródło - facebook; nie nie mam tam konta)
Boeing awaryjnie wylądował - bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń. Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154M, obniżywszy się znacznie poniżej 100 m., po zderzeniu z błotnistym podłożem, miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.
Otóż komentarz mój: przygotowanie pasa poprzz pokrycie go specjalną pianką; przygotowanie pilota, który spodziewał się takiego manewru i miał długi czas na przygotowanie się, w tym psychiczne; współpraca z obsługą naziemną.
I najważniejsze. Wybaczcie dosadność.
Nie przypieprzył w drzewo.
I tutaj właśnie mam pewien kłopot. Dałbym już Kaczyńskim, całej rodzinie, spokój. Niech znikną gdzieś i żyją szczęśliwie, z dala od polityki, z dala od toksyczności i jadu, którymi skazili pół Polski.
Ale nie. Nie Martusia Kaczusia nie da swojemu ojcu spokojnie spoczywać.
Trzeba szukać wroga. Trzeba węszyć spiski. Trzeba, wreszcie, mieć przeogromny tupet, by nie pogratulować w/w kapitanowi niebywałego wyczynu.
Ludzie umierają codziennie. Jedno szlachetnie, drudzy prozaicznie, inni zaś niegodnie. Po każdym z nich pozostaje pamięć. Pamięć o tym co zrobili, zarówno dobrego, jak i złego.
Bywają osoby, które zostaną wybielone. Czy słusznie - nie wiem. Chociażby śp. Karol Wojtyła, vel Jan Paweł II to osobistość nietuzinkowa, bardzo poztywna i medialna... acz nie pozbawiona ciemniejszych stron (jak chociażby bierność w sprawie rozwiązania pedofilii w Kościele Rzymsko-Katolickim).
Druga, czerwona, strona barykady. Edward Gierek. Czy to człowiek, który utopił 'nas' w długu, czy też taki, który 'Polskę wiejską, a zostawił miejską' ? :)
Trudno jest prowadzić takie osądy. Czasem wręcz nie wypada, ponieważ, fakt!, osoby te nie mogą się bronić, nie mogą (już więcej) przekazać swoich intencji.
Wiadomo, dobrymi chęciami piekło wybrukowane, jednak, niemniej...
O zmarłych należy, po prostu, mówić uczciwie, operować faktami i nie odnosić się do emocji. Jako o polityku, mam tragiczne zdanie o zmarłym Kaczyńskim.
Czy żałuję, że umarł? Przykro mi, ale nie. Mogę żałować jego rodziny, że nie potrafią sobie z tym poradzić. Niemniej, każdy kiedyś umiera. Jego czas skończył się nagle, być może zbyt szybko, przynajmniej z punktu widzenia osobistego.
Jednak uważam, że polityczne i społecznie, to 'myśmy' na tym nie stracili. Czy zyskali? Nie mnie oceniać.
On po prostu umarł. Tak samo jak wiele innych osób tamtego dnia. Chociażby z głodu, w Arfyce. A wcale nie jest to mniej straszna śmierć.
Zdaję sobie sprawę, że część z zaprezentowanych tu poglądów może być ździebko drastyczna i niepopularna, lecz tzw. 'polityczna poprawność' jest czymś sztucznym i zaburzającym wymianę poglądów.
Najgorsze jest jednak to, że śledząc 'codzienność', jestem zmuszony wracać do różnych kontrowersyjnych sytuacji, bywa, że na siłę ktoś bombarduje mnie sprawami, które powinny ulegać przedawnieniu. Niestety, tylko mnie to dalej antagonizuje...
M.
poniedziałek, 31 października 2011
A już jutro w nocy...
Podobnie jak rok temu, jutro czeka, cóż, przynajmniej mnie, noc na swój sposób magiczna. Nie krzykliwa, kolorowa i sztuczna, jak 'popularne' Halloween.
Cóż, w samej wigilii wszystkich świętych, gdyż od tego właśnie pochodzi nazwa Halloween (All Hallows' Eve), nie ma raczej nic złego. To jak jest obchodzone, jako zabawa, takie pogańsko-chrześcijańsko-konsumpcyjne święto... cóż, także nie jest złe same w sobie. Problem w tym, że nic nam nie wnosi.
Jest puste i tandetne. Teoretycznie mniej kiczowate niż meksykańskie Día de los Muertos, Dzień Zmarłych.
Niemniej, owo meksykańskie święto jest kolorowe, kiczowate, lecz o wiele głębsze. Jest... prawdziwe. Jednocześnie duchowe jak i materialne. Po prostu ma duszę.
A czy nie tego brakuje wszelkim otaczającym nas tradycjom? Moi rodacy robią coś, ponieważ to tradycja. Bezrefleksyjnie, bezsensownie.
Puste, nic nie znaczące gesty.
Pokazanie się na mszy. Posprzątanie grobów. Takie dwa przykłady z brzegu.
Czy potrzeba ku temu święta? Czy jest to dla nich coś głębszego?
Ot, wygodna data, by czymś się zając. W pierwszym zaś przypadku, coś co wypada zrobić. No bo jakże tak inaczej?
"Będą gadać."
Wiecie zaś, do czego prowadzi rutynizacja rytuałów i tradycji, prawda? Do kultury plemiennej. Rytualistycznej właśnie. Z tym, że o ile plemiona szamanistyczne nie porzucają tutaj duchowości, głębokiego przekazu, dla nas jest to barbaryzacja.
Z pokolenia na pokolenie głupiejemy, pozbawiając ważne niegdyś czynności znaczenia.
Stają się pustymi rytuałami, które należy wykonać.
Bezrefleksyjnie.
Szaro.
Nie pozwólcie, by i Was to dotknęło. Bez kontekstu, bez znaczenia - nie pozwólcie, by coś co robicie lub mówicie było puste. Na dłuższą metę, będę to naszym upadkiem.
Nie teraz, nie za rok. Być może nie w tym stuleciu.
Powoli jednak utracimy to, co było ważne dla naszych przodków, zamykając się przed bożkiem niebieskiego ekranu. Pustej, tandetnej komercjalizacji.
Proszę szczerze i głęboko - dajcie z siebie wsyzstko, by do tego nie dopuścić, chociażby w swoim otoczeniu :).
M.
Cóż, w samej wigilii wszystkich świętych, gdyż od tego właśnie pochodzi nazwa Halloween (All Hallows' Eve), nie ma raczej nic złego. To jak jest obchodzone, jako zabawa, takie pogańsko-chrześcijańsko-konsumpcyjne święto... cóż, także nie jest złe same w sobie. Problem w tym, że nic nam nie wnosi.
Jest puste i tandetne. Teoretycznie mniej kiczowate niż meksykańskie Día de los Muertos, Dzień Zmarłych.
Niemniej, owo meksykańskie święto jest kolorowe, kiczowate, lecz o wiele głębsze. Jest... prawdziwe. Jednocześnie duchowe jak i materialne. Po prostu ma duszę.
A czy nie tego brakuje wszelkim otaczającym nas tradycjom? Moi rodacy robią coś, ponieważ to tradycja. Bezrefleksyjnie, bezsensownie.
Puste, nic nie znaczące gesty.
Pokazanie się na mszy. Posprzątanie grobów. Takie dwa przykłady z brzegu.
Czy potrzeba ku temu święta? Czy jest to dla nich coś głębszego?
Ot, wygodna data, by czymś się zając. W pierwszym zaś przypadku, coś co wypada zrobić. No bo jakże tak inaczej?
"Będą gadać."
Wiecie zaś, do czego prowadzi rutynizacja rytuałów i tradycji, prawda? Do kultury plemiennej. Rytualistycznej właśnie. Z tym, że o ile plemiona szamanistyczne nie porzucają tutaj duchowości, głębokiego przekazu, dla nas jest to barbaryzacja.
Z pokolenia na pokolenie głupiejemy, pozbawiając ważne niegdyś czynności znaczenia.
Stają się pustymi rytuałami, które należy wykonać.
Bezrefleksyjnie.
Szaro.
Nie pozwólcie, by i Was to dotknęło. Bez kontekstu, bez znaczenia - nie pozwólcie, by coś co robicie lub mówicie było puste. Na dłuższą metę, będę to naszym upadkiem.
Nie teraz, nie za rok. Być może nie w tym stuleciu.
Powoli jednak utracimy to, co było ważne dla naszych przodków, zamykając się przed bożkiem niebieskiego ekranu. Pustej, tandetnej komercjalizacji.
Proszę szczerze i głęboko - dajcie z siebie wsyzstko, by do tego nie dopuścić, chociażby w swoim otoczeniu :).
M.
sobota, 22 października 2011
Skrzypce w roli głównej
Wersja swojska, Michał Jelonek.
Wersja angielska, Ed Alleyne-Johnson
Odmienne style. Inna ekspresja. Różne emocje.
Jeden wspólny mianownik, genialne skrzypce.
To jeden z tych wpisów, które nie potrzebują wielu słów.
Miłego imprezowania ;)
M.
/facepalm
No, jakże mogłem zapomnieć o:
Wersja angielska, Ed Alleyne-Johnson
Odmienne style. Inna ekspresja. Różne emocje.
Jeden wspólny mianownik, genialne skrzypce.
To jeden z tych wpisów, które nie potrzebują wielu słów.
Miłego imprezowania ;)
M.
/facepalm
No, jakże mogłem zapomnieć o:
czwartek, 20 października 2011
Umarł gnój, niech żyje... ?
No i mamy klops. To znaczy, nie my, ale Libijczycy.
Ich niegdysiejszy bohater, reformator i prawdziwy, czego by tu nie mówić, charakter wodzowski został w końcu zabity za to, że nadużył władzy.
Nie dziwię się, to do czego doprowadził w Wielkiej Arabskiej Libijskiej Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej wołało o pomstę do nieba.
Owej pomsty zaś doczekało się właśnie dzisiaj.
Cóż, historia zatoczyła koło. Pułkownik Gaddafi obalił króla Irdisa I, by następnie samemu stać się znienawidzonym przez rodaków.
Czy wybielą go kiedyś tak, jak np. u nas marszałka Piłsudskiego?
Cóż, mam nadzieję, że nie. Piłsudski chociaż oddał po swoich przewrotach władzę. Fakt, miał ogromne wpływy na ówczesne rządy, lecz była to diametralnie inna sytuacja.
Czego więc możemy spodziewać się po Libii, która to będzie wyłaniała się teraz na naszych oczach, odrodzona, jak Feniks z popiołów?
Niestety, absolutnie wszystkiego. Osobiście obawiam się powrotu rządów opartych na prawie religijnym, na Koranie. Dlaczego? Wszak to piękna księga.
Niestety ludzie, którzy opierają na niej prawo, są zbyt słabi i wybiórczy.
Ślepi i ograniczeni.
Mogę się założyć o butelkę dobrego trunku, że tak czy inaczej, ucierpią kobiety. Wątpię, aby miały tyle wolności osobistej, co za 'złotego wieku Gaddafiego'. Oczywiście, mówię o tych oficjalnych prawach. Nieoficjalnie wiadomo, że były nawet i wtedy traktowane jako rzeczy.
Jak to wszystko będzie? Czas na powie.
Póki co zaś, zobaczmy jaka też koalicja powstanie u nas. Im stabilniejsza i mniej inwazyjna, tym lepiej. Im mniej debili z sejmu w naszym życiu codziennym, tym prościej i przyjemniej będzie nam się żyło.
M.
Ich niegdysiejszy bohater, reformator i prawdziwy, czego by tu nie mówić, charakter wodzowski został w końcu zabity za to, że nadużył władzy.
Nie dziwię się, to do czego doprowadził w Wielkiej Arabskiej Libijskiej Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej wołało o pomstę do nieba.
Owej pomsty zaś doczekało się właśnie dzisiaj.
Cóż, historia zatoczyła koło. Pułkownik Gaddafi obalił króla Irdisa I, by następnie samemu stać się znienawidzonym przez rodaków.
Czy wybielą go kiedyś tak, jak np. u nas marszałka Piłsudskiego?
Cóż, mam nadzieję, że nie. Piłsudski chociaż oddał po swoich przewrotach władzę. Fakt, miał ogromne wpływy na ówczesne rządy, lecz była to diametralnie inna sytuacja.
Czego więc możemy spodziewać się po Libii, która to będzie wyłaniała się teraz na naszych oczach, odrodzona, jak Feniks z popiołów?
Niestety, absolutnie wszystkiego. Osobiście obawiam się powrotu rządów opartych na prawie religijnym, na Koranie. Dlaczego? Wszak to piękna księga.
Niestety ludzie, którzy opierają na niej prawo, są zbyt słabi i wybiórczy.
Ślepi i ograniczeni.
Mogę się założyć o butelkę dobrego trunku, że tak czy inaczej, ucierpią kobiety. Wątpię, aby miały tyle wolności osobistej, co za 'złotego wieku Gaddafiego'. Oczywiście, mówię o tych oficjalnych prawach. Nieoficjalnie wiadomo, że były nawet i wtedy traktowane jako rzeczy.
Jak to wszystko będzie? Czas na powie.
Póki co zaś, zobaczmy jaka też koalicja powstanie u nas. Im stabilniejsza i mniej inwazyjna, tym lepiej. Im mniej debili z sejmu w naszym życiu codziennym, tym prościej i przyjemniej będzie nam się żyło.
M.
Jesienne rozmyślania
Myślę o jesieni, liściach złotych i krwawych
o siąpiącym deszczu, o zapachu kawy.
Ciepłych bromieniach słońca rozjaśniających liście
przykre wspomnienia pogrążając mgliście.
Lecz nade mną niebo przykryte całunem
wypraną z barw szarością, więdnącym rozumem.
Gdzieś w powietrzu woń dymu, gdzieś tam szczeka pies
tutaj kwiaty zwiędłe, tam tupie cicho jeż.
Zieleń odchodzi już do barw lamusa,
witam się zaś powoli z tęczą rozlaną
wyciekającą do kałuży z garbusa.
Jesień, przesławszy uśmiech, ciepły pocałunek,
teraz żegna się nieśpiesznie
witając z szarym tłumem.
Stuleni w wiatach, stłoczeni w autobusie,
zwracają uwagę na to co sztuczne, głośne
ale kolorowe.
I tak właśnie wstaję i sam z siebie szydzę,
zamiast czerpać z października radość,
już swe jesienne demony widzę.
M.
o siąpiącym deszczu, o zapachu kawy.
Ciepłych bromieniach słońca rozjaśniających liście
przykre wspomnienia pogrążając mgliście.
Lecz nade mną niebo przykryte całunem
wypraną z barw szarością, więdnącym rozumem.
Gdzieś w powietrzu woń dymu, gdzieś tam szczeka pies
tutaj kwiaty zwiędłe, tam tupie cicho jeż.
Zieleń odchodzi już do barw lamusa,
witam się zaś powoli z tęczą rozlaną
wyciekającą do kałuży z garbusa.
Jesień, przesławszy uśmiech, ciepły pocałunek,
teraz żegna się nieśpiesznie
witając z szarym tłumem.
Stuleni w wiatach, stłoczeni w autobusie,
zwracają uwagę na to co sztuczne, głośne
ale kolorowe.
I tak właśnie wstaję i sam z siebie szydzę,
zamiast czerpać z października radość,
już swe jesienne demony widzę.
M.
niedziela, 16 października 2011
Absolutne &^&*^
http://www.youtube.com/watch?v=WEHhJ1tX9TY
Nie znajduję innych słów.
To, co zostało tutaj &^*%^%^%^& jest absolutnym &^A&*S^*&^AS.
Przez całe swoje życie widziałem, słyszałem i odczuwałem wiele żenująco słabych rzeczy. To przebija wszystko. Postaram się, aby o tej porażce usłyszało więcej osób.
(czuję się) Bardzo zgwałcony przez ucho...
M.
Nie znajduję innych słów.
To, co zostało tutaj &^*%^%^%^& jest absolutnym &^A&*S^*&^AS.
Przez całe swoje życie widziałem, słyszałem i odczuwałem wiele żenująco słabych rzeczy. To przebija wszystko. Postaram się, aby o tej porażce usłyszało więcej osób.
(czuję się) Bardzo zgwałcony przez ucho...
M.
sobota, 15 października 2011
Impresja
Z ust ulatuje mgiełka. Wiem, to tylko para wodna, to tylko mój oddech, taki jak zawsze. Jest w końcu zimno, wracam nocą, ciemną i ciepłą, przytulną pomarańczowym światłem latarni.
A jednak oddech to nasze życie. Z każdym oddanym, jest go w nas coraz mniej. Coraz więcej zaś za nami. Oddech to także dusza, cóż, przynajmniej według niektórych wierzeń.
Idę, drogę znam na pamięć, przeszedłbym ją z zamkniętymi oczami. A więc przede mną, przed oczyma mej duszy wszystko to, co byłe przede mną, co tkwi we mnie, co nei opuszcza moich myśli.
Przez tę krótką chwilę gdy jestem zawieszony między ciepłem ubrania a chłodem powietrza, między ciemnością a światłem, apatyczną myślą, a żwawym krokiem, żyję tak mocno jak tylko mogę, a jednocześnie tkwię w przeszłości.
No, ale ak w sumie, co jest prawdą? Nie odróżnimy przecież tego co dociera do naszego mózgu od tego, co nasz mózg sobie wymyślił.
No cóż, dla mnie jutro nadchodzi już dziś...
Obrazy, dźwięki, marzenia, pragnienia, wspomnienia, jeden ciąg składający się na moje życie. Z jednym zaledwie celem, wstać rano.
I uśmiechnąć się. Czy będzie padało, czy też zaświeci słońce.
Zimno, czy ciepło, nie ważne.
Dobran... dzieńdobry ;)
M.
A jednak oddech to nasze życie. Z każdym oddanym, jest go w nas coraz mniej. Coraz więcej zaś za nami. Oddech to także dusza, cóż, przynajmniej według niektórych wierzeń.
Idę, drogę znam na pamięć, przeszedłbym ją z zamkniętymi oczami. A więc przede mną, przed oczyma mej duszy wszystko to, co byłe przede mną, co tkwi we mnie, co nei opuszcza moich myśli.
Przez tę krótką chwilę gdy jestem zawieszony między ciepłem ubrania a chłodem powietrza, między ciemnością a światłem, apatyczną myślą, a żwawym krokiem, żyję tak mocno jak tylko mogę, a jednocześnie tkwię w przeszłości.
No, ale ak w sumie, co jest prawdą? Nie odróżnimy przecież tego co dociera do naszego mózgu od tego, co nasz mózg sobie wymyślił.
No cóż, dla mnie jutro nadchodzi już dziś...
Obrazy, dźwięki, marzenia, pragnienia, wspomnienia, jeden ciąg składający się na moje życie. Z jednym zaledwie celem, wstać rano.
I uśmiechnąć się. Czy będzie padało, czy też zaświeci słońce.
Zimno, czy ciepło, nie ważne.
Dobran... dzieńdobry ;)
M.
piątek, 14 października 2011
... bo dobre trzeba promować!
No i, proszę państwa, udało mi się, znowu z opóźnieniem 'odkryć' (czytaj: trafiłem w necie) kapitalną polską Artystkę.
Karolinę Cichą -> http://www.myspace.com/karolinacicha
Jak by tu powiedzieć. Co by tu powiedzieć?
Właściwie, to to co powinno się wiedzieć, znajduje się na powyższej stronie.
Poniżej zaś, to co mnie osobiście poruszyło.
A składa się na to niesamowity głos, oryginalna (i kapitalna) aranżacja, świeżość, naturalność i wszechstronność.
Pani doktor nauk humanistycznych, Karolina Cicha, jest w stanie wykrzesać z tekstu, ze słowa, mojej osobistej cichej (mrug mrug) miłości, wszystko to co w nim tkwi, dodać jeszcze trochę i rozwinąć. Znaczeniowo, muzycznie, przebierając palcami zarówno po klawiszach akordeonu, jak i duszy.
A także innych instrumentów, jak na multiinstrumentalistkę przystało.
W dodatku komponuje i śpiewa.
Drogie feministki, TAKA kobieta nawet nie musi potrafić gotować :). Czystej próby talent muzyczny zwalnia ją z tego obowiązku ;).
Przekonajcie się sami - oto jej interpretacja Gajcego, z płyty-składanki-konceptu 'Gajcy'.
A oto coś z płyty z wierszami Różewicza:
No i ma przeurocze kiełki. No po prostu, rozczulające ^_^.
Więc jak tu nie kupić płyty 'Do ludożerców'? A jej koncertowa już w drodze.
Rzadko kiedy muzyka wywiera na mnie aż tak silne wrażenie.
Czy wywrze i na Was? Nie mam pojęcia, jednak gorąco polecam przyjrzenie się bliżej 'co jest grane'.
Zaklinam Was ;).
M.
Karolinę Cichą -> http://www.myspace.com/karolinacicha
Jak by tu powiedzieć. Co by tu powiedzieć?
Właściwie, to to co powinno się wiedzieć, znajduje się na powyższej stronie.
Poniżej zaś, to co mnie osobiście poruszyło.
A składa się na to niesamowity głos, oryginalna (i kapitalna) aranżacja, świeżość, naturalność i wszechstronność.
Pani doktor nauk humanistycznych, Karolina Cicha, jest w stanie wykrzesać z tekstu, ze słowa, mojej osobistej cichej (mrug mrug) miłości, wszystko to co w nim tkwi, dodać jeszcze trochę i rozwinąć. Znaczeniowo, muzycznie, przebierając palcami zarówno po klawiszach akordeonu, jak i duszy.
A także innych instrumentów, jak na multiinstrumentalistkę przystało.
W dodatku komponuje i śpiewa.
Drogie feministki, TAKA kobieta nawet nie musi potrafić gotować :). Czystej próby talent muzyczny zwalnia ją z tego obowiązku ;).
Przekonajcie się sami - oto jej interpretacja Gajcego, z płyty-składanki-konceptu 'Gajcy'.
A oto coś z płyty z wierszami Różewicza:
No i ma przeurocze kiełki. No po prostu, rozczulające ^_^.
Więc jak tu nie kupić płyty 'Do ludożerców'? A jej koncertowa już w drodze.
Rzadko kiedy muzyka wywiera na mnie aż tak silne wrażenie.
Czy wywrze i na Was? Nie mam pojęcia, jednak gorąco polecam przyjrzenie się bliżej 'co jest grane'.
Zaklinam Was ;).
M.
środa, 12 października 2011
Paradoks kin studyjnych
Mam w tej swojej Legnicy małe kino, tzw. studyjne. No, nie ja mam, rzecz jasna, poczuwam się do niego ot tak trochę, zapisawszy się doń na poniedziałkowe seanse klubu miłośników dobrego filmu.
Oj, przeróżne są tak filmy, przeróżne.
Zazwyczaj warto je jednak obejrzeć, szczególnie że bilet miesięczny kosztuje 12 złotych polskich, a więc troszkę ponad 2 złocisze za film.
2 złote za Czas Apokalipsy? Bargain!
Niestety, w ten poniedziałek, poszedłem tam na Salę samobójców.
Długo broniłem się przed podjeściem do tego filmu, jako że z daleka pachniał tandetą oraz atakiem zmasowanej, galopującej emo-szczyzny.
W skrócie: tak właśnie było.
Ani to śmieszne, ani tragiczne, ani wzruszające.
Tandetne od początku do końca.
Tandetny dźwięk, animacja, praca kamer. Niezła gra aktorska, jednak obleczona w żenujący scenariusz i groteskowe wzorce osobowościowe naklejone na siłę na postaci.
Proszę państwa, przecież ten film to absolutny niewypał.
Lecimy z faktami:
a) protagonista to syn MINISTRA oraz pani DYREKTOR jakieś tam wielkiej firmy;
- jak się z takim kimś utoższamiać?
- jak odnieść taką sytuację do codzienności?
- where to Hell is my slice of Everyman?
b) wirtualna rzeczywistosć przedstawiona w tym 'dziele' jest przerysowana, nadużyta oraz wypaczona (w dodatku animacja jets tragicznie brzydka);
- ani to sci-fi, ani dotykający problem socjologiczny
- prawdziwe problemy związane z nową formą eskapizmu zostały zepchnięte na margines, wyolbrzymiając jakieś wydumane fafarafa na temat nie potrafiących poradzić się z konsekwencjami własnej pijakciej głupoty gówniarzy
c) film ten przedstawia patologię rodziny, w której każdemu 'poprzewracało się w dupie' od nadmiaru dostatku
- nie ma to nic wspólnego ze światem wirtualnym
- jak ma sie do tego odnieść 'klasa średnia' X_x
- co ma piernik do wiatraka?
Drodzy państwo, jedyne co w tym filmie było dobre, to gra aktorska i kilka sytuacyjnych żartów. Kiepska rekomendacja jak na poważny film, prawda?
Cóż, poważny w założeniach.
Przyznam jedno - mogłem wyjść w każdej chwili, chciałem jednak upewnić się, że film ten jest naprawdę kiepski i tandetny. Czekałem do samego końca na coś, co wyrwie mnie z tego przekonania, pośle na kolana i każe, bijąc się w piersi, krzyczeć: mea culpa!
Niestety, zawiodłem się. Całą fabuła opiera się na szeregu kretyńskich sytuacji w których ludzie bez wyobraźni (a niby wykształceni) popadają w zależności tak jaskrawe i oczywiste, tak wyraźnie oświetlone reflektorem 'spirali zagłady', że mocniej już nie można.
Ale nie. Ta tandetna tragedyjka pluje w twarz ludziom, którzy już przy wyborach rodem z Antygony ziewają i znajdują proste, dyplomatyczne (lub skryte, subtelne) rozwiązanie.
Sala samobójców rozczarowała mnie słabą, bezsensowną fabułą, tandetnym wykonaniem oraz brakiem jakiejkolwiek głębi.
Pusty, miałki film z przerostem formy nad treścią.
Ech, żeby tam chociaż było na co popatrzeć.... a tu nie... :(
Za tydzień jednak i tak idę, grają Pokutę,
http://www.filmweb.pl/Pokuta
http://www.imdb.com/title/tt0783233/
Niby meoldramat, ale to oznacza większy procent płci pięknej. A wiadomo, że ja pies na baby ;).
Namaarie,
M.
Oj, przeróżne są tak filmy, przeróżne.
Zazwyczaj warto je jednak obejrzeć, szczególnie że bilet miesięczny kosztuje 12 złotych polskich, a więc troszkę ponad 2 złocisze za film.
2 złote za Czas Apokalipsy? Bargain!
Niestety, w ten poniedziałek, poszedłem tam na Salę samobójców.
Długo broniłem się przed podjeściem do tego filmu, jako że z daleka pachniał tandetą oraz atakiem zmasowanej, galopującej emo-szczyzny.
W skrócie: tak właśnie było.
Ani to śmieszne, ani tragiczne, ani wzruszające.
Tandetne od początku do końca.
Tandetny dźwięk, animacja, praca kamer. Niezła gra aktorska, jednak obleczona w żenujący scenariusz i groteskowe wzorce osobowościowe naklejone na siłę na postaci.
Proszę państwa, przecież ten film to absolutny niewypał.
Lecimy z faktami:
a) protagonista to syn MINISTRA oraz pani DYREKTOR jakieś tam wielkiej firmy;
- jak się z takim kimś utoższamiać?
- jak odnieść taką sytuację do codzienności?
- where to Hell is my slice of Everyman?
b) wirtualna rzeczywistosć przedstawiona w tym 'dziele' jest przerysowana, nadużyta oraz wypaczona (w dodatku animacja jets tragicznie brzydka);
- ani to sci-fi, ani dotykający problem socjologiczny
- prawdziwe problemy związane z nową formą eskapizmu zostały zepchnięte na margines, wyolbrzymiając jakieś wydumane fafarafa na temat nie potrafiących poradzić się z konsekwencjami własnej pijakciej głupoty gówniarzy
c) film ten przedstawia patologię rodziny, w której każdemu 'poprzewracało się w dupie' od nadmiaru dostatku
- nie ma to nic wspólnego ze światem wirtualnym
- jak ma sie do tego odnieść 'klasa średnia' X_x
- co ma piernik do wiatraka?
Drodzy państwo, jedyne co w tym filmie było dobre, to gra aktorska i kilka sytuacyjnych żartów. Kiepska rekomendacja jak na poważny film, prawda?
Cóż, poważny w założeniach.
Przyznam jedno - mogłem wyjść w każdej chwili, chciałem jednak upewnić się, że film ten jest naprawdę kiepski i tandetny. Czekałem do samego końca na coś, co wyrwie mnie z tego przekonania, pośle na kolana i każe, bijąc się w piersi, krzyczeć: mea culpa!
Niestety, zawiodłem się. Całą fabuła opiera się na szeregu kretyńskich sytuacji w których ludzie bez wyobraźni (a niby wykształceni) popadają w zależności tak jaskrawe i oczywiste, tak wyraźnie oświetlone reflektorem 'spirali zagłady', że mocniej już nie można.
Ale nie. Ta tandetna tragedyjka pluje w twarz ludziom, którzy już przy wyborach rodem z Antygony ziewają i znajdują proste, dyplomatyczne (lub skryte, subtelne) rozwiązanie.
Sala samobójców rozczarowała mnie słabą, bezsensowną fabułą, tandetnym wykonaniem oraz brakiem jakiejkolwiek głębi.
Pusty, miałki film z przerostem formy nad treścią.
Ech, żeby tam chociaż było na co popatrzeć.... a tu nie... :(
Za tydzień jednak i tak idę, grają Pokutę,
http://www.filmweb.pl/Pokuta
http://www.imdb.com/title/tt0783233/
Niby meoldramat, ale to oznacza większy procent płci pięknej. A wiadomo, że ja pies na baby ;).
Namaarie,
M.
niedziela, 9 października 2011
Cieszmy się i radujmy!
Oto dnia 9 października roku pańskiego 2011, zatryumfowały Porządek Obowiązek i Półlitra! Oczywiście nie cieszę się z 39% głosów oddanych na PO, cieszę się, że PiS nie będzie miał szansy złożyć rządu.
Przed nami rozciąga się widok na 'piękną' koalicję, PO, Palikota i PSL.
PO, rzecz wiadoma, najwięcej głosów i największa antypisowska koalicja.
Czemu Palikot? Ponieważ to już prawie PO. Taka piąta kolumna, radykalne obliczne antypisowskiej koalicji, uwolnione od ograniczeń narzuconych przez Tuska.
Genialne pociągnięcie, prawda? PO + Palikot mają razem więcej głosów, niż gdyby nasz 'ukochany wodkowytrwórca' został w poprzedniej partii.
No i, powiedzmy sobie, Palikot zręcznie podprowadził 'postępowo-myślący' elektorat SLD. Znaczy rzucił kiełbachę o konopiach indyjskich. I czymże te postkomunistyczne pierdoły miały się wykazać?
Towarzysz Napieralski wraz z resztą bezideowych gamoni dostał mniej głosów od PSL.
A szak wiadomo, że czy się stoi, czy się leży, PSL miejsce w parlamencie się należy :).
Jaka jest różnica? PSL ma mniej oszołomów, co prawda jest równie bezideowa, lecz w przeciwieństwie do SLD ludzie na wsi to elektorat twardy o względnie równym (nawet gdy małym) przyroście naturalnym, zaś czerwony żelbeton po prostu wymiera.
Nie powiem, raduje się me serce, od PiS nie cierpię bardziej tylko lewactwa.
Na co zaś Tuskowi i Palikotowi PSL? Magiczne 50%. W zasadzie najchętniej to by wzięli do siebie głosy kolejnych oszołomów z PJN, ale te panie i ci bezjajowcy nie dostali się do sejmu. No i klops. PSL jest w rządzie.
"Czy się stoi, czy się leży."
Co to nam zmienia, tak naprawdę? Nic.
Może być wesoło ze względu na Palikota. Może uda się położyć podwaliny pod jakiś zalążek legalizacji miękkich narkotyków, najpewniej w postaci odejścia od twardej penalizacji posiadania/stosowania.
I tyle. Czemu zaś cieszę się i raduję? Otóż wiedziałem, że NP z Januszem Korwinem-Mikke nie miała szans na wejście do sejmu, ze względu, rzecz jasna, na strach ludzi przez PiSem. Po prostu głosy części potencjalnego elektoratu poszły, ze strachu, na antypisowską koalicję.
Poza tym kto, poza mną i 1.1% głosujących, uważa, że powinno się dostawać tyle ile się zarabia, zaś wszelkie 'należące się socjale' to obraza moralności i inteligencji? :) Smutna prawda.
Cieszę się, ponieważ ludzie naluli PiSowi w twarz.
Chociaż z Tuska taki polityk, jak z koziej rzyci trąba to i tak jest lepszy od Kaczyńskiego.
Ba, pan Stefan z taniej mordowni niedaleko mnie byłby lepszym politykiem. No, może nie lepszym, mniej złym :).
Temu krajowi potrzeba stabilizacji i niczego więcej.
Stabilizacji, wolności osobistej i takiej prawdziwej, międzyludzkiej solidarności.
Jeżeli PO, Palikot i PSL pokażą PiSowi jego miejsce, zaś życie przeciętnego Polaka pozostawią jego losowi, to wyjdziemy na dobre.
Jest na to szansa, ponieważ akurat Palikot ma głowę na karku i potrafi zarobić. Wie też co w zarabianiu przeszkadza. Jeżeli więc spełni choć 1% obietnic wyborczych, będzie najlepszym politykiem ostatnich, szacując ostrożnie, 10 lat.
Wystarczy jedno. Uśmiechnąć się do sąsiada i nie patrzec z zazdrością, po prostu żyć własnym życiem. I wyjdziemy na swoje, jako ludzie.
Czego sobie i Wam życzę.
M.
Przed nami rozciąga się widok na 'piękną' koalicję, PO, Palikota i PSL.
PO, rzecz wiadoma, najwięcej głosów i największa antypisowska koalicja.
Czemu Palikot? Ponieważ to już prawie PO. Taka piąta kolumna, radykalne obliczne antypisowskiej koalicji, uwolnione od ograniczeń narzuconych przez Tuska.
Genialne pociągnięcie, prawda? PO + Palikot mają razem więcej głosów, niż gdyby nasz 'ukochany wodkowytrwórca' został w poprzedniej partii.
No i, powiedzmy sobie, Palikot zręcznie podprowadził 'postępowo-myślący' elektorat SLD. Znaczy rzucił kiełbachę o konopiach indyjskich. I czymże te postkomunistyczne pierdoły miały się wykazać?
Towarzysz Napieralski wraz z resztą bezideowych gamoni dostał mniej głosów od PSL.
A szak wiadomo, że czy się stoi, czy się leży, PSL miejsce w parlamencie się należy :).
Jaka jest różnica? PSL ma mniej oszołomów, co prawda jest równie bezideowa, lecz w przeciwieństwie do SLD ludzie na wsi to elektorat twardy o względnie równym (nawet gdy małym) przyroście naturalnym, zaś czerwony żelbeton po prostu wymiera.
Nie powiem, raduje się me serce, od PiS nie cierpię bardziej tylko lewactwa.
Na co zaś Tuskowi i Palikotowi PSL? Magiczne 50%. W zasadzie najchętniej to by wzięli do siebie głosy kolejnych oszołomów z PJN, ale te panie i ci bezjajowcy nie dostali się do sejmu. No i klops. PSL jest w rządzie.
"Czy się stoi, czy się leży."
Co to nam zmienia, tak naprawdę? Nic.
Może być wesoło ze względu na Palikota. Może uda się położyć podwaliny pod jakiś zalążek legalizacji miękkich narkotyków, najpewniej w postaci odejścia od twardej penalizacji posiadania/stosowania.
I tyle. Czemu zaś cieszę się i raduję? Otóż wiedziałem, że NP z Januszem Korwinem-Mikke nie miała szans na wejście do sejmu, ze względu, rzecz jasna, na strach ludzi przez PiSem. Po prostu głosy części potencjalnego elektoratu poszły, ze strachu, na antypisowską koalicję.
Poza tym kto, poza mną i 1.1% głosujących, uważa, że powinno się dostawać tyle ile się zarabia, zaś wszelkie 'należące się socjale' to obraza moralności i inteligencji? :) Smutna prawda.
Cieszę się, ponieważ ludzie naluli PiSowi w twarz.
Chociaż z Tuska taki polityk, jak z koziej rzyci trąba to i tak jest lepszy od Kaczyńskiego.
Ba, pan Stefan z taniej mordowni niedaleko mnie byłby lepszym politykiem. No, może nie lepszym, mniej złym :).
Temu krajowi potrzeba stabilizacji i niczego więcej.
Stabilizacji, wolności osobistej i takiej prawdziwej, międzyludzkiej solidarności.
Jeżeli PO, Palikot i PSL pokażą PiSowi jego miejsce, zaś życie przeciętnego Polaka pozostawią jego losowi, to wyjdziemy na dobre.
Jest na to szansa, ponieważ akurat Palikot ma głowę na karku i potrafi zarobić. Wie też co w zarabianiu przeszkadza. Jeżeli więc spełni choć 1% obietnic wyborczych, będzie najlepszym politykiem ostatnich, szacując ostrożnie, 10 lat.
Wystarczy jedno. Uśmiechnąć się do sąsiada i nie patrzec z zazdrością, po prostu żyć własnym życiem. I wyjdziemy na swoje, jako ludzie.
Czego sobie i Wam życzę.
M.
czwartek, 6 października 2011
Serce pędzlem oddane
Jedzie sobie człowiek rowerem przez słonecznym, piękny październikowy park i myśli, czuje, chłonie. W plecaku pobrzękuje wesoło butelka lekkiego wina, obijając się o książkę, ciepłe promienie słońca ściagają się z podmuchem wiatru na twarzy.
Taka moja jesień, październikowy prezent dla zwichrowanej wagi, czy tam innej leszczyny, taki drobny przerywnik, nim spośród nagich konarów drzew, spomiędzy ciemnych chmur wypełzną prywatne demony.
Póki co jest pięknie, kolorowo, ciepło i aż chce się żyć. Czysty zachwyt.
I właśnie... miałem dzisiaj mówić (pisać) o sztuce w formie obrazu, malarstwa, grafiki. Lecz jak tak? Mówić, pisać, opisywać coś, co istnieje, możliwe do poznania samemu.
Był swego czasu pewien niesamowity człowiek. Oddany swej pasji, swej Sztuce tak dalece, że chyba on sam nie wiedział, jakim cudem zdobywał się na tyle wyrzeczeń.
Voncent van Gogh, człowiek bez ucha, za to z niesamowitą duszą. Zatopiony w świecie prywatnego bólu, wierzący głęboko w otaczające go piękno, które oddawał na swych obrazach. A jednak, przez całe życie sprzedał zaledwie jeden obraz - w dodatku kupił go ktoś z jego rodziny. Czy może przyjaciel? Nieważne.
On zawarł w swej kresce, w tej doskonałej, poruszającej formie całą swoją duszę.
Nie wierzycie?
Wierzby o zachodzie słońca
Ta lekkość i ciepło. Rozchodzące się promienie, niemalże jestem w stanie uwierzyć, że gdybym spoglądał w nie zbyt długo, oślepiłyby mnie. Ten lekki podmuch wiatru, poruszający najmniejszy liść, najmniejsze źdźbło. Spokój i zachwyt tym zawieszonym w czasie momentem. Moim zdaniem - arcydzieło.
A co też powiecie na Jesienny krajobraz z czterema drzewami?
Obraz o wiele bardziej melancholijny, jednak... czyż nie piękny? W końcu i melancholia porusza ;).
Powiedzmy sobie szczerze, dzisiaj pozostała nam raczej gafika, niźli coś innego. Często pomysł, a i on nie za dobry, ma za zadanie wystarczyć jako swego rodzaju opatrunek, maskujący niedociągnięcia i braki warsztatowe.
A nawet i gorzej. Często brakuje pomysłu, przesłania, pozostaje jedynie forma. Coś, co ma szokować, teoretycznie skłonić do refleksji.
Czy taka 'sztuka' stawia pytania? Rzadko... prędzej szokuje, w pusty, prymitywny sposób, bądź jest używana jako coś... użytkowego.
Tylko tyle. Barokowy przesyt, lub jakiś okrojony minimalizm z drugiej połowy XX wieku.
Och, są, na szczęście, wyjątki. Całkiem chlubne. Także i w Polsce :).
Poczucie piękna, estetyki, chęć dążenia do rozwoju duchowego, świadomości, wrażliwości, to dalej tli się w nas.
Często jest jednak źle ukierowane, skrzywione, spaczone.
Zbyt wiele dookoła pustych idei, wypaczonych poglądów, czy też materializmu.
A przecież wystarczy przystanąć i powąchać kwiaty ;).
Uśmiechnąć się do ładnej dziewczyny, wypić pół butelki wina na łonie natury...
Świat stoi przed nami całym swoim pięknem, a życia nie starczy nam na odkrycie wszystkich jego wspaniałości. Nie wiem czemu, ale jest to dla mnie optymistyczne!
M.
Taka moja jesień, październikowy prezent dla zwichrowanej wagi, czy tam innej leszczyny, taki drobny przerywnik, nim spośród nagich konarów drzew, spomiędzy ciemnych chmur wypełzną prywatne demony.
Póki co jest pięknie, kolorowo, ciepło i aż chce się żyć. Czysty zachwyt.
I właśnie... miałem dzisiaj mówić (pisać) o sztuce w formie obrazu, malarstwa, grafiki. Lecz jak tak? Mówić, pisać, opisywać coś, co istnieje, możliwe do poznania samemu.
Był swego czasu pewien niesamowity człowiek. Oddany swej pasji, swej Sztuce tak dalece, że chyba on sam nie wiedział, jakim cudem zdobywał się na tyle wyrzeczeń.
Voncent van Gogh, człowiek bez ucha, za to z niesamowitą duszą. Zatopiony w świecie prywatnego bólu, wierzący głęboko w otaczające go piękno, które oddawał na swych obrazach. A jednak, przez całe życie sprzedał zaledwie jeden obraz - w dodatku kupił go ktoś z jego rodziny. Czy może przyjaciel? Nieważne.
On zawarł w swej kresce, w tej doskonałej, poruszającej formie całą swoją duszę.
Nie wierzycie?
Wierzby o zachodzie słońca
Ta lekkość i ciepło. Rozchodzące się promienie, niemalże jestem w stanie uwierzyć, że gdybym spoglądał w nie zbyt długo, oślepiłyby mnie. Ten lekki podmuch wiatru, poruszający najmniejszy liść, najmniejsze źdźbło. Spokój i zachwyt tym zawieszonym w czasie momentem. Moim zdaniem - arcydzieło.
A co też powiecie na Jesienny krajobraz z czterema drzewami?
Obraz o wiele bardziej melancholijny, jednak... czyż nie piękny? W końcu i melancholia porusza ;).
Powiedzmy sobie szczerze, dzisiaj pozostała nam raczej gafika, niźli coś innego. Często pomysł, a i on nie za dobry, ma za zadanie wystarczyć jako swego rodzaju opatrunek, maskujący niedociągnięcia i braki warsztatowe.
A nawet i gorzej. Często brakuje pomysłu, przesłania, pozostaje jedynie forma. Coś, co ma szokować, teoretycznie skłonić do refleksji.
Czy taka 'sztuka' stawia pytania? Rzadko... prędzej szokuje, w pusty, prymitywny sposób, bądź jest używana jako coś... użytkowego.
Tylko tyle. Barokowy przesyt, lub jakiś okrojony minimalizm z drugiej połowy XX wieku.
Och, są, na szczęście, wyjątki. Całkiem chlubne. Także i w Polsce :).
Poczucie piękna, estetyki, chęć dążenia do rozwoju duchowego, świadomości, wrażliwości, to dalej tli się w nas.
Często jest jednak źle ukierowane, skrzywione, spaczone.
Zbyt wiele dookoła pustych idei, wypaczonych poglądów, czy też materializmu.
A przecież wystarczy przystanąć i powąchać kwiaty ;).
Uśmiechnąć się do ładnej dziewczyny, wypić pół butelki wina na łonie natury...
Świat stoi przed nami całym swoim pięknem, a życia nie starczy nam na odkrycie wszystkich jego wspaniałości. Nie wiem czemu, ale jest to dla mnie optymistyczne!
M.
niedziela, 2 października 2011
Inspiracje; a także przedsłowie o...
... o kulturze :). Ewolucji! Po prostu o rozwoju :).
Nie będę ukrywał, że myśli zaprezentowane poniżej nie są moimi oryginalnymi. A może inaczej, byłem na ścieżce podobnych, gdy w ten i inszy sposób, natknąłem się na te właśni poglądy.
Ale ale! Jakie dokładnie?
Standardową 'definicją', choć właściwie raczej - uproszczeniem, słowa kultura jest całokształt, zbiór wszelkich zdobyczy materialnych i niematernialnych, jakie też można przypisać rodzajowi ludzkiemu.
Jednak... kultura podlega właśnie ciągłym, nieustannym zmianom. To pytanie, afirmacja, negacja, rozwój, ciągłe szukanie nowego, lepszego, piękniejszego. Innego.
Każde kolejne pokolenie chce odrzucić stare wzorce, wprowadzić zaś nowe. Najczęściej powraca do korzeni, czasem zmiany bywają jednak mocne, stają się istotną siłą napędową - jednocześnie zaś niechcianym status quo, na które krzywo spojrzą kolejni młodzi.
Nic nowego, prawda? Przecież to sprawa oczywista.
A jednak! Jak rzadko o tym myślimy, jak rzadko zadajemy sobie pytanie dlaczego występujemy przeciwko jednemu, zaś drugie tolerujemy? Powiedzmy sobie szczerze, uderzmy się w piersi (drobna dyspensa dla pań ;), często bywamy leniwi.
Cywilizacja i kultura (czasem postrzegane nierozerwalnie, tożsamo) to ciągłę szukanie nowego. Historia uczy nas, iż gdy przestajemy iść do przodu, wybiegać myśli w przyszłość, mieć prawdziwe wizjonerskie poglądy... wtedy zaczyna się dekadencja. Po niej zaś nadchodzi degeneracja.
I tutaj właśnie jest kłopot. Dookoła nas jest tyle rzeczy pięknych, wzniosłych idei, kreatywności.
Jednocześnie jednak, tak wiele z tego jest kłamstwem.
Wszystko jest robione na skróty, jest tak łatwe i dostępne.
Chociażby muzyka. Potrafi być piękna i progresywna, potrafi także być wtórna. To co progresywne, może być niedocenione - lub przecenione. To co znane i robione pod publikę, jest popularne i słuchane.
Mamy także problem np. pana Roberta Hooda, 'minimalisty techno'.
O kim mówię? A proszę:
Nie chcę wydać się osobą o wąskim światopoglądzie (mam naprawdę obszerny i pojemny). Przyznam, że filozofia owego pana przemawia do mnie - korzenie muzyki, użycie tylko tego co porusza i tylko po to, by poruszyć.
Jednak efekt końcowy jest... hmmm.... mój poprzedni komputer zacinając się wydawał podobne dźwięki. Poważnie.
Wizja? Być może, lecz jest to raczej wizja paralelna do tego, co zostało juz stworzone i wymyślone, niż coś odkrywczego.
O Sztukę dzisiaj jest trudno. W końcu byle dzieciak z PC-tem może tworzyć 'sztukę'. Nie mówię tutaj o muzyce elektronicznej, która bywa naprawdę poruszająca i odkrywcza. A chociażby The Knife (tutaj z coverem, aczkolwiek kapitalnym):
Tak wiele mamy na wyciągniecie ręki, tak rzadko musimy się starac by cos dostać, tak łatwo zapchać się papką, ogłupić 'kulturą' masową, że często trudno jest dostrzec coś pięknego.
Tyle zaś dobrych, ba!, kapitalnych dzieł powstaje dookoła. Pozostając przy samej muzyce, poruszające wyobraźnię teledyski tworzone przez fanów Daft Punk:
Przyznam, rzecz jasna, że inspirowanie się dziełami innych łatwo zapędza w kozi róg. Czy każdy jednak musi być wizjonerem? Otóż nie :).
Najważniejsze jednak, by każdy naprawdę szukał nowych rozwiązań, nowych dróg - nie tylko muzycznie. Żyjemy w dziwnej epoce kompletnego odwrócenia się od duchowości i spraw metafizycznych, jednocześnie jednak ludzie wielokrotnie szukają odpowiedzi u przeróżnych wróżek i innych podobnie poronionych pomysłów - zamiast spojrzeć we własne serce. Poszukać, popatrzeć, rozwinąć siebie - i świat.
Marudzę? A jak! Powtarzam się? Odrobinę. Czy mam rację? Oczywiście, jednak nie mogę (i nie chcę!) podawać rozwiązania. Gotowe wszak do niczego nie prowadzą.
Każdy ma swoją drogę... o ile w ogóle nią idzie :).
W kolejnym wpisie - obraz i wizualne aspekty, inspiracja i dusza farby. Mam nadzieje, że nie zanudzę. Przepraszam również za chaotyczny wpis, lecz mam wiele spraw na głowie, zaś powyższe słowa musiałem wypluć z siebie szybko, jak najszybciej.
A wiec, do przeczytania.
M.
Nie będę ukrywał, że myśli zaprezentowane poniżej nie są moimi oryginalnymi. A może inaczej, byłem na ścieżce podobnych, gdy w ten i inszy sposób, natknąłem się na te właśni poglądy.
Ale ale! Jakie dokładnie?
Standardową 'definicją', choć właściwie raczej - uproszczeniem, słowa kultura jest całokształt, zbiór wszelkich zdobyczy materialnych i niematernialnych, jakie też można przypisać rodzajowi ludzkiemu.
Jednak... kultura podlega właśnie ciągłym, nieustannym zmianom. To pytanie, afirmacja, negacja, rozwój, ciągłe szukanie nowego, lepszego, piękniejszego. Innego.
Każde kolejne pokolenie chce odrzucić stare wzorce, wprowadzić zaś nowe. Najczęściej powraca do korzeni, czasem zmiany bywają jednak mocne, stają się istotną siłą napędową - jednocześnie zaś niechcianym status quo, na które krzywo spojrzą kolejni młodzi.
Nic nowego, prawda? Przecież to sprawa oczywista.
A jednak! Jak rzadko o tym myślimy, jak rzadko zadajemy sobie pytanie dlaczego występujemy przeciwko jednemu, zaś drugie tolerujemy? Powiedzmy sobie szczerze, uderzmy się w piersi (drobna dyspensa dla pań ;), często bywamy leniwi.
Cywilizacja i kultura (czasem postrzegane nierozerwalnie, tożsamo) to ciągłę szukanie nowego. Historia uczy nas, iż gdy przestajemy iść do przodu, wybiegać myśli w przyszłość, mieć prawdziwe wizjonerskie poglądy... wtedy zaczyna się dekadencja. Po niej zaś nadchodzi degeneracja.
I tutaj właśnie jest kłopot. Dookoła nas jest tyle rzeczy pięknych, wzniosłych idei, kreatywności.
Jednocześnie jednak, tak wiele z tego jest kłamstwem.
Wszystko jest robione na skróty, jest tak łatwe i dostępne.
Chociażby muzyka. Potrafi być piękna i progresywna, potrafi także być wtórna. To co progresywne, może być niedocenione - lub przecenione. To co znane i robione pod publikę, jest popularne i słuchane.
Mamy także problem np. pana Roberta Hooda, 'minimalisty techno'.
O kim mówię? A proszę:
Nie chcę wydać się osobą o wąskim światopoglądzie (mam naprawdę obszerny i pojemny). Przyznam, że filozofia owego pana przemawia do mnie - korzenie muzyki, użycie tylko tego co porusza i tylko po to, by poruszyć.
Jednak efekt końcowy jest... hmmm.... mój poprzedni komputer zacinając się wydawał podobne dźwięki. Poważnie.
Wizja? Być może, lecz jest to raczej wizja paralelna do tego, co zostało juz stworzone i wymyślone, niż coś odkrywczego.
O Sztukę dzisiaj jest trudno. W końcu byle dzieciak z PC-tem może tworzyć 'sztukę'. Nie mówię tutaj o muzyce elektronicznej, która bywa naprawdę poruszająca i odkrywcza. A chociażby The Knife (tutaj z coverem, aczkolwiek kapitalnym):
Tak wiele mamy na wyciągniecie ręki, tak rzadko musimy się starac by cos dostać, tak łatwo zapchać się papką, ogłupić 'kulturą' masową, że często trudno jest dostrzec coś pięknego.
Tyle zaś dobrych, ba!, kapitalnych dzieł powstaje dookoła. Pozostając przy samej muzyce, poruszające wyobraźnię teledyski tworzone przez fanów Daft Punk:
Przyznam, rzecz jasna, że inspirowanie się dziełami innych łatwo zapędza w kozi róg. Czy każdy jednak musi być wizjonerem? Otóż nie :).
Najważniejsze jednak, by każdy naprawdę szukał nowych rozwiązań, nowych dróg - nie tylko muzycznie. Żyjemy w dziwnej epoce kompletnego odwrócenia się od duchowości i spraw metafizycznych, jednocześnie jednak ludzie wielokrotnie szukają odpowiedzi u przeróżnych wróżek i innych podobnie poronionych pomysłów - zamiast spojrzeć we własne serce. Poszukać, popatrzeć, rozwinąć siebie - i świat.
Marudzę? A jak! Powtarzam się? Odrobinę. Czy mam rację? Oczywiście, jednak nie mogę (i nie chcę!) podawać rozwiązania. Gotowe wszak do niczego nie prowadzą.
Każdy ma swoją drogę... o ile w ogóle nią idzie :).
W kolejnym wpisie - obraz i wizualne aspekty, inspiracja i dusza farby. Mam nadzieje, że nie zanudzę. Przepraszam również za chaotyczny wpis, lecz mam wiele spraw na głowie, zaś powyższe słowa musiałem wypluć z siebie szybko, jak najszybciej.
A wiec, do przeczytania.
M.
piątek, 30 września 2011
Same smęty :)
... wpisuję ostatnio ;). A i od niemal tygodnie cisza i posucha.
Tak to już bywa, różne rzeczy na głowie, to i mniej czasu na filozofowanie.
Z premedytacją założyłem dzisiaj woodstockową 'chuligańską' koszulkę, czapkę z daszkiem i trampki, żeby wyglądać jak najmłodziej.
Niestety, nie nabrali się w sklepie, nie pytali o dowód.
Ech, no już te moje ćwierćwiecze minęło jakiś czas temu, ale miałem nadzieję, że młodzieńczy urok niebieskiego ptaka mnie nie opuścił :(.
Generalnie, ciekawa sprawa. Na ile człowiek jest tym, kim myśli że jest, a wypadkową tego, jak go odbiera (i współkształtuje) otoczenie.
Wiadomo, kierunkowanie, afirmacja (lub odtrącenie), wszystko to ma wpływ na nasz rozwój. Ewolucję wewnętrzną, poglądów, przekonań, zachowań.
Bardzo często wystarczy, żebym nie przestawał się uśmiechać, a ludzie dookoła zaczynają nie dość że pozytwniej odbierać moją osobę - to jeszcze i otoczenie.
Taka mała sztuczka, wiele razy stosuję ją w pracy.
Keep smilin'.
Byle do przodu, byle się nie poddać. Zęby zaciskać w głębi, w duszy, a przed sobą maska. Wszystko jest w porządku, nic mi nie działa na nerwy, wszystko gra, wcale nie pociąga mnie to, co za oknem.
A najdziwniejsze jest to, iż to...
.. działa.
Kompletne przeciwieństwo samospełniającego się proroctwa. Kompletne przewrócenie do góry nogami tego, czego oczekuję.
Zamknięty w sobie melancholik jest w stanie ludzi zaczarować. Słuchają. Robią notatki. Zwracają uwagę na to co mówi(ę).
Czy to dlatego, że wierzę w to co mówię? Że wiem, o czym mówię?
W zasadzie jest to jedna z moich pasji. Słowa, to jak się łączą, jak je odbieramy, jak zmieniają sie ich znaczenia. Kontekst, cel, odbiór. Wszystkie te niuanse.
I nagle ten nieśmiały chłopak z liceum, o urodzie ciemnookiej dziewczyny, w porozciąganym swetrze i glanach stoi przed ludźmi, niby w koszuli, ale jednak po swojemu, z nieśmiertelnikami na piersi, upaprany kredą i z ogniem w oczach.
Kiedy się ta zmiana dokonała? I na ile jest stała?
Sam nie wiem, mam nadzieję że kiedyś się przekonam - i nie rozczaruję, cóż, przede wszystkim samego siebie. Tak naprawdę nie mam zbytnich wymagań co do życia, nawet i co do siebie. Ale te kilka, które mam są tak niebotyczne, tak nieosiągalne... że może i kiedyś się spełnią?
Także pozostaję w zadziwieniu, jak bardzo pozytywny odbiór ze strony innych ludzi nie tyle wzmaga poczucie własnej wartości (które na swój wypaczony sposób mam wręcz narcystyczne), lecz raczej poczucie siły. To naprawdę uskrzydla.
A jak inni sobie radzą? Nie mam pojęcia.
Dlatego właśnie cały czas kolejne kartki książki idą do wirtualnego pieca.
Może ktoś mi w tym pomoże :) ?
M.
Tak to już bywa, różne rzeczy na głowie, to i mniej czasu na filozofowanie.
Z premedytacją założyłem dzisiaj woodstockową 'chuligańską' koszulkę, czapkę z daszkiem i trampki, żeby wyglądać jak najmłodziej.
Niestety, nie nabrali się w sklepie, nie pytali o dowód.
Ech, no już te moje ćwierćwiecze minęło jakiś czas temu, ale miałem nadzieję, że młodzieńczy urok niebieskiego ptaka mnie nie opuścił :(.
Generalnie, ciekawa sprawa. Na ile człowiek jest tym, kim myśli że jest, a wypadkową tego, jak go odbiera (i współkształtuje) otoczenie.
Wiadomo, kierunkowanie, afirmacja (lub odtrącenie), wszystko to ma wpływ na nasz rozwój. Ewolucję wewnętrzną, poglądów, przekonań, zachowań.
Bardzo często wystarczy, żebym nie przestawał się uśmiechać, a ludzie dookoła zaczynają nie dość że pozytwniej odbierać moją osobę - to jeszcze i otoczenie.
Taka mała sztuczka, wiele razy stosuję ją w pracy.
Keep smilin'.
Byle do przodu, byle się nie poddać. Zęby zaciskać w głębi, w duszy, a przed sobą maska. Wszystko jest w porządku, nic mi nie działa na nerwy, wszystko gra, wcale nie pociąga mnie to, co za oknem.
A najdziwniejsze jest to, iż to...
.. działa.
Kompletne przeciwieństwo samospełniającego się proroctwa. Kompletne przewrócenie do góry nogami tego, czego oczekuję.
Zamknięty w sobie melancholik jest w stanie ludzi zaczarować. Słuchają. Robią notatki. Zwracają uwagę na to co mówi(ę).
Czy to dlatego, że wierzę w to co mówię? Że wiem, o czym mówię?
W zasadzie jest to jedna z moich pasji. Słowa, to jak się łączą, jak je odbieramy, jak zmieniają sie ich znaczenia. Kontekst, cel, odbiór. Wszystkie te niuanse.
I nagle ten nieśmiały chłopak z liceum, o urodzie ciemnookiej dziewczyny, w porozciąganym swetrze i glanach stoi przed ludźmi, niby w koszuli, ale jednak po swojemu, z nieśmiertelnikami na piersi, upaprany kredą i z ogniem w oczach.
Kiedy się ta zmiana dokonała? I na ile jest stała?
Sam nie wiem, mam nadzieję że kiedyś się przekonam - i nie rozczaruję, cóż, przede wszystkim samego siebie. Tak naprawdę nie mam zbytnich wymagań co do życia, nawet i co do siebie. Ale te kilka, które mam są tak niebotyczne, tak nieosiągalne... że może i kiedyś się spełnią?
Także pozostaję w zadziwieniu, jak bardzo pozytywny odbiór ze strony innych ludzi nie tyle wzmaga poczucie własnej wartości (które na swój wypaczony sposób mam wręcz narcystyczne), lecz raczej poczucie siły. To naprawdę uskrzydla.
A jak inni sobie radzą? Nie mam pojęcia.
Dlatego właśnie cały czas kolejne kartki książki idą do wirtualnego pieca.
Może ktoś mi w tym pomoże :) ?
M.
sobota, 24 września 2011
Cień zapachu
Otwieram oczy i już wiem, że to sen
w połowie wspomnienie, w połowie marzenie
lęk, kropla bólu
a ja i tak chcę znaleźć się tam znowu.
Z minuty na minutę wspomnienie jej zapachu
blednie, rozwiewa się
odchodzi w niepamięć.
Szukam go, zaklinam, lecz ten nieubłagany
wraca we mnie gdzieś głęboko
chowa się, bliski zapomnienia.
Wszystkie plany na ten dzień
na słońce, na działanie i życie
pozamiatały się razem ze mną.
Ot, melancholia rozlana cichym strumieniem
i te myśli, wszechkolorowe
jedne piękne i łagodne
inne ciemne, burzowe.
I tak zamiast cieszyć się dniem
przyszłością i życiem
tkwię sobie w tęsknocie
nad przeszłością blednącym zachwycie.
Chyba dopadają mnie jesienne demony...
M.
w połowie wspomnienie, w połowie marzenie
lęk, kropla bólu
a ja i tak chcę znaleźć się tam znowu.
Z minuty na minutę wspomnienie jej zapachu
blednie, rozwiewa się
odchodzi w niepamięć.
Szukam go, zaklinam, lecz ten nieubłagany
wraca we mnie gdzieś głęboko
chowa się, bliski zapomnienia.
Wszystkie plany na ten dzień
na słońce, na działanie i życie
pozamiatały się razem ze mną.
Ot, melancholia rozlana cichym strumieniem
i te myśli, wszechkolorowe
jedne piękne i łagodne
inne ciemne, burzowe.
I tak zamiast cieszyć się dniem
przyszłością i życiem
tkwię sobie w tęsknocie
nad przeszłością blednącym zachwycie.
Chyba dopadają mnie jesienne demony...
M.
piątek, 23 września 2011
Liście myśli wrzątkiem zalane
Rankiem - ciemna herbata
gorzka, w pretensjonalnym kubku.
Coś jak francuska secesja, takie
À la - wiesz - udawane.
Zamyślony człowiek nad herbatą
stuk łyżeczki o szkło.
A ja nie słodzę, ani nie piję ze szklanki
ani ze mnie człek nieszczery
ani ze mnie barbarzyńca
socrealizm przeżyłem z poczuciem piękna
nietkniętym - lecz zmienionym?
Za oknem deszcz, a ja się uśmiecham.
Za oknem słońce, a ja niemal płaczę.
Jak ja dzisiaj światu wszystko wytłumaczę?
W biurku mam takie jedno zdjęcie
bardzo sercu memu drogie
boję się jednak na nie patrzeć
boję się wziąć je z sobą w drogę.
Idę więc ku dniu nowemu śmiało,
odważnie - lecz z duszą na ramieniu
wszak tak łatwo by los uległ rozkapryszeniu.
Codziennie przegrywam sam z sobą
wygrywam z myślami
karmię się spełnionymi niegdyś pragnieniami.
Zaś głód zostaje, ot, jeno oszukany,
schowany pod poduszkę, w niepamięć ubrany.
Pustkę zakrywam uśmiechem i już sam nie wiem
czy życie kocham, czy może już w mnie ani trochu
na przekór naturze
nie wierzę.
I zachwycam się promieniem słońca
tańcem refleksów na wodzie
książką, filmem i muzyką
i mijanym uśmiechem.
Później zaś patrzę na smutnych, szarych ludzi
tych na ulicach i tych w mojej głowie
i sam już nie wiem czy sobie
czy też im współczuję.
I tak mija minut kilka, gdy herbata stygnie.
Później tylko wypić, buty zawiązać
rower wynieść...
i tak mija mi pół tygodnia.
Mija, omija i już nie wróci.
Ciekawe, kiedy to do mnie dotrze
i bardzo zasmuci.
noc z czwartku na piątek, 22/23 września 2011
M.
ps. zgubiłaś niezapominajkę?
gorzka, w pretensjonalnym kubku.
Coś jak francuska secesja, takie
À la - wiesz - udawane.
Zamyślony człowiek nad herbatą
stuk łyżeczki o szkło.
A ja nie słodzę, ani nie piję ze szklanki
ani ze mnie człek nieszczery
ani ze mnie barbarzyńca
socrealizm przeżyłem z poczuciem piękna
nietkniętym - lecz zmienionym?
Za oknem deszcz, a ja się uśmiecham.
Za oknem słońce, a ja niemal płaczę.
Jak ja dzisiaj światu wszystko wytłumaczę?
W biurku mam takie jedno zdjęcie
bardzo sercu memu drogie
boję się jednak na nie patrzeć
boję się wziąć je z sobą w drogę.
Idę więc ku dniu nowemu śmiało,
odważnie - lecz z duszą na ramieniu
wszak tak łatwo by los uległ rozkapryszeniu.
Codziennie przegrywam sam z sobą
wygrywam z myślami
karmię się spełnionymi niegdyś pragnieniami.
Zaś głód zostaje, ot, jeno oszukany,
schowany pod poduszkę, w niepamięć ubrany.
Pustkę zakrywam uśmiechem i już sam nie wiem
czy życie kocham, czy może już w mnie ani trochu
na przekór naturze
nie wierzę.
I zachwycam się promieniem słońca
tańcem refleksów na wodzie
książką, filmem i muzyką
i mijanym uśmiechem.
Później zaś patrzę na smutnych, szarych ludzi
tych na ulicach i tych w mojej głowie
i sam już nie wiem czy sobie
czy też im współczuję.
I tak mija minut kilka, gdy herbata stygnie.
Później tylko wypić, buty zawiązać
rower wynieść...
i tak mija mi pół tygodnia.
Mija, omija i już nie wróci.
Ciekawe, kiedy to do mnie dotrze
i bardzo zasmuci.
noc z czwartku na piątek, 22/23 września 2011
M.
ps. zgubiłaś niezapominajkę?
poniedziałek, 19 września 2011
Czasem wystarczy obraz.
Nawiązując do stylistyki 'steampunk', o której wzmiankowałem w poprzednim wpisie:
Poniższa animacja jest przygotowana starannie, z pomysłem i z uczuciem.
Wywołuje uśmiech, zadumanie i refleksję. Cóż, przynajmniej u mnie :).
Mimo podobieństwa do 'wyprawy Jaspera', jest to praca dyplomowa innej osoby. Jest także krótsza :).
O czym jest? O Miłości, czy może raczej... wynalazku miłości. Nie jest to, rzecz jasna, trafne tłumaczenie, lecz, w tym wypadku, 'invention' jest słowem dość wieloznacznym, zaś nie chcę psuć odbioru tłumaczeniem kontekstowym.
Ot, zapraszam. I chciałem powiedzieć, że nie jest to, jak można by sądzić z początku, przewidywalna bajka ;).
Dobranoc!
M.
Poniższa animacja jest przygotowana starannie, z pomysłem i z uczuciem.
Wywołuje uśmiech, zadumanie i refleksję. Cóż, przynajmniej u mnie :).
Mimo podobieństwa do 'wyprawy Jaspera', jest to praca dyplomowa innej osoby. Jest także krótsza :).
O czym jest? O Miłości, czy może raczej... wynalazku miłości. Nie jest to, rzecz jasna, trafne tłumaczenie, lecz, w tym wypadku, 'invention' jest słowem dość wieloznacznym, zaś nie chcę psuć odbioru tłumaczeniem kontekstowym.
Ot, zapraszam. I chciałem powiedzieć, że nie jest to, jak można by sądzić z początku, przewidywalna bajka ;).
Dobranoc!
M.
czwartek, 15 września 2011
Alt art poznania wart :) ?
Ludzka kreatywność ujawnia się na wiele sposobów. Często jest to wyraz przeciwstawiania się otaczającym 'nas' zmianom, bywa to też pochodną jakiejś wisielczej fascynacji zepsuciem, upadkiem, rozkładem.
Ileż pięknych dzieł i utworów powstało z okazji rozmaitych fin de siècle !
Cichy lub głośny bunt przeciwko zaściankowi, przeciwko idącym w złą stronę zmianom, bądź swoisty kult paradoksu, połączenia piękna z zepsuciem.
Jednym z natkich nurtów jest, relatywnie nowy, steam-punk, post-wiktoriańskie połączenie mentalności 'no future' wyjętej z muzyki punkowej z klimatem retro opartym na rewolucji przemysłowej opartej o silnik parowy.
Zresztą nie tylko, jest to tylko pewien zarys, nie zaś obramowanie!
Jedną z nowszych, a genialnych, inspiracji tym nurtem jest znakomita animacja:
Poczynając od protoplastów pokroju Juliusza Verne, przechodząc przez zapożyczenia widoczne chociażby u Tima Burtona ('Edward Nożycoręki'), prezentuję państwu alternatywny sposób spojrzenia na świat. Alternatywną estetykę ;).
...
Zaś inna, pochodna, choć odmienna forma?
Tzw. industrial.
W tym wypadku nie będę się rozpisywał, jako iż jest to forma (głównie muzyki) o wiele bliżej i szerzej znana statystycznemu odbiorcy.
Zaprezentuję jednak, w ramach rekompensaty, X edycję wrocławskiego Industrial Art Festiwal: http://industrialart.eu/festival/
Czego tam można się spodziewać? Ot, chociażby:
Czy jest to warte bliższemu się przyjrzeniu? Pozostawiam to już indywidualnym gustom.
M.
Ileż pięknych dzieł i utworów powstało z okazji rozmaitych fin de siècle !
Cichy lub głośny bunt przeciwko zaściankowi, przeciwko idącym w złą stronę zmianom, bądź swoisty kult paradoksu, połączenia piękna z zepsuciem.
Jednym z natkich nurtów jest, relatywnie nowy, steam-punk, post-wiktoriańskie połączenie mentalności 'no future' wyjętej z muzyki punkowej z klimatem retro opartym na rewolucji przemysłowej opartej o silnik parowy.
Zresztą nie tylko, jest to tylko pewien zarys, nie zaś obramowanie!
Jedną z nowszych, a genialnych, inspiracji tym nurtem jest znakomita animacja:
Poczynając od protoplastów pokroju Juliusza Verne, przechodząc przez zapożyczenia widoczne chociażby u Tima Burtona ('Edward Nożycoręki'), prezentuję państwu alternatywny sposób spojrzenia na świat. Alternatywną estetykę ;).
...
Zaś inna, pochodna, choć odmienna forma?
Tzw. industrial.
W tym wypadku nie będę się rozpisywał, jako iż jest to forma (głównie muzyki) o wiele bliżej i szerzej znana statystycznemu odbiorcy.
Zaprezentuję jednak, w ramach rekompensaty, X edycję wrocławskiego Industrial Art Festiwal: http://industrialart.eu/festival/
Czego tam można się spodziewać? Ot, chociażby:
Czy jest to warte bliższemu się przyjrzeniu? Pozostawiam to już indywidualnym gustom.
M.
poniedziałek, 12 września 2011
Tolerancja? Nie dzisiaj :)
Temat ciekawy, aczkolwiek na inną okazję.
Powstrzymałem się przy 9/11 i teoriach spiskowaych, więc wytrzymam jeszcze chwilę.
Tolerancjaj est przereklamowana... i tyle.
W Holandii do parlamanetu wchodzi pro-pedofilska partia. Demokracja...
W Niemczech do Bundestagu wchodzi, z oporami, Partia Piracka. Demokracja!
Władza, wola, ludu, lecz ja nie potrafię się opowiedzieź, naraz, za jednąi drugą.
Każdy ma wszak własne przekonania, które nie zmienią się ot tak, pod wpływem chwili. A nawet i pod wpływem mocnej agumentacji. Jest to niemożebnie bardziej skomplikowane.
Zdaję sobie z tego sprawę, przyjmuję to do wiadomości.
Jednak dalej nie będę wyrażał zgody na 'akceptację' przeciętniactwa.
Mam swoje grzezski, jednak nie będzie do nich należała zgoda na 'bylejactwo'.
Niech za przykład posłuży utwór mający promować trzecią płytę kapitalnego polskiego zespołu, Ankh.
Z licznych powodów, nigdy nie ukazał się on, mimo rzeszy oddanych fanów i wielu nagród (także zagranicznych) w polskiej 'telewizorni'.
Niech więc cieszy oczy (i uszy) wybrańców:
Powstrzymałem się przy 9/11 i teoriach spiskowaych, więc wytrzymam jeszcze chwilę.
Tolerancjaj est przereklamowana... i tyle.
W Holandii do parlamanetu wchodzi pro-pedofilska partia. Demokracja...
W Niemczech do Bundestagu wchodzi, z oporami, Partia Piracka. Demokracja!
Władza, wola, ludu, lecz ja nie potrafię się opowiedzieź, naraz, za jednąi drugą.
Każdy ma wszak własne przekonania, które nie zmienią się ot tak, pod wpływem chwili. A nawet i pod wpływem mocnej agumentacji. Jest to niemożebnie bardziej skomplikowane.
Zdaję sobie z tego sprawę, przyjmuję to do wiadomości.
Jednak dalej nie będę wyrażał zgody na 'akceptację' przeciętniactwa.
Mam swoje grzezski, jednak nie będzie do nich należała zgoda na 'bylejactwo'.
Niech za przykład posłuży utwór mający promować trzecią płytę kapitalnego polskiego zespołu, Ankh.
Z licznych powodów, nigdy nie ukazał się on, mimo rzeszy oddanych fanów i wielu nagród (także zagranicznych) w polskiej 'telewizorni'.
Niech więc cieszy oczy (i uszy) wybrańców:
sobota, 10 września 2011
Parzenie herbaty zawsze mnie uspokaja. Taki mały, prywatny rytuał.
Najlepiej, gdy jest to herbata czarna, mocna i gorzka.
Zmieniając słowa Neila Gaimana - 'ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia' (w oryginale - 'słodka jak grzech').
Podobno dostrzeganie piękna w rzeczach prostych i codziennych, to wyznacznik wrażliwości, czy to estetycznej, czy innej. Myślę jednak, że w tym przypadku się 'zawieszam'.
Lubię patrzeć na unoszącą się znad kubka parę. Taką leniwą, snującą się nad ciemniejącą powierzchnią, ulatującą w ciepłe powietrze.
Także zapach. Zmienia się powoli, subtelnie. Z rozgrzanej wody w... ten specyficzny aromat. Zależy od herbaty. Przypisany do oddających swój smak wodzie wysuszonych liści. Oj tak, nie ma to jak porządna liściasta herbata.
Nie jakieś tam torebki, nie daj Boże Liptona!
Zmiotki z kontenera transportowego :). Cóż, Azjaci i tak się z nas śmieją, że pijemy zepsutą herbatę. Ich strata.
Lubię zieloną. Ba, nawet i (wodnista, zdaniem niektórych) biała herbata ma swój urok.
Wszystko to, jednak, sprowadza się do garbników pieszczących mój język.
Lubię wyraziste smaki, aromaty... i inne takie ;).
Są ludzie, którzy preferują przyprawy łagodne (ja to nazywam - mdłe), słodką herbatę, czy tam jakieś pstrokate kolory.
Problem w tym, że łagodne przyprawy, choć mogą być skomponowane ciekawie, generalnie jednak powodują mało-wyrazisty, nieciekawy smak.
Słodka herbata nie tylko szkodzi na zęby, jak kogoś to obchodzi to i talię, a w dodaktu zabija właściwy jej smak (mam pewną zaciętą, trwającą wiele lat dyskusje na temat stosowania pieprzu do potraw; pozwolę sobie pozostać w pewnej nieścisłości i zachwycać sięnaturalnym, wyrazistym smakiem, zamiast go 'rozcieńczać').
Co do kolorów zaś - najczęściej, idąc ulicą, mam ochotę wykonać tradycyjny 'facepalm' widząc, jak tragiczny gust mają niektóre mijane osoby.
Hmmm... pozwolę sobie na taki gest, acz wirtualny, na zapas :).
............................................________
....................................,.-'"...................``~.,
.............................,.-"..................................."-.,
.........................,/...............................................":,
.....................,?......................................................\,
.................../...........................................................,}
................./......................................................,:`^`..}
.............../...................................................,:"........./
..............?.....__.........................................:`.........../
............./__.(....."~-,_..............................,:`........../
.........../(_...."~,_........"~,_....................,:`........_/
..........{.._$;_......"=,_......."-,_.......,.-~-,},.~";/....}
...........((.....*~_......."=-._......";,,./`..../"............../
...,,,___.\`~,......"~.,....................`.....}............../
............(....`=-,,.......`........................(......;_,,-"
............/.`~,......`-...............................\....../\
.............\`~.*-,.....................................|,./.....\,__
,,_..........}.>-._\...................................|..............`=~-,
.....`=~-,_\_......`\,.................................\
...................`=~-,,.\,...............................\
................................`:,,...........................`\..............__
.....................................`=-,...................,%`>--==``
........................................_\..........._,-%.......`\
...................................,<`.._|_,-&``................` Cóż, przy herbacie jest czas, by pomyśleć. Przypomnieć sobie co gorsze potrowki. Dla przykładu, jak żółte skarpety do czerwonych balerinek, czy jak tam się te obrzydliwe ciżmy nazywają. Na szczęście trafiają się też osoby ciekawe, przyjemne dla oka i generalnie przywracające mi wiarę w ludzi (mówię, oczywiście, o płci pięknej, na facetów się nie patrzę :> ).
Także proszę, nie prowadźcie mdłego życia, doceniajcie jego przyprawy (pieprz i wanilia! :D ), zaś oczom mym dajcie odetchnąć od tego co 'modne', zaś zakładajcie to co autentycznmie ładne - i w czym dobrze wyglądacie ;).
Mała korekta w stronę czytających moje wypociny mężczyzn - biała, obcisła i przepocona koszulka... naprawdę? Skarpety do sandałów? 'Adasie' w pubie?
Litości :>
M.
Najlepiej, gdy jest to herbata czarna, mocna i gorzka.
Zmieniając słowa Neila Gaimana - 'ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia' (w oryginale - 'słodka jak grzech').
Podobno dostrzeganie piękna w rzeczach prostych i codziennych, to wyznacznik wrażliwości, czy to estetycznej, czy innej. Myślę jednak, że w tym przypadku się 'zawieszam'.
Lubię patrzeć na unoszącą się znad kubka parę. Taką leniwą, snującą się nad ciemniejącą powierzchnią, ulatującą w ciepłe powietrze.
Także zapach. Zmienia się powoli, subtelnie. Z rozgrzanej wody w... ten specyficzny aromat. Zależy od herbaty. Przypisany do oddających swój smak wodzie wysuszonych liści. Oj tak, nie ma to jak porządna liściasta herbata.
Nie jakieś tam torebki, nie daj Boże Liptona!
Zmiotki z kontenera transportowego :). Cóż, Azjaci i tak się z nas śmieją, że pijemy zepsutą herbatę. Ich strata.
Lubię zieloną. Ba, nawet i (wodnista, zdaniem niektórych) biała herbata ma swój urok.
Wszystko to, jednak, sprowadza się do garbników pieszczących mój język.
Lubię wyraziste smaki, aromaty... i inne takie ;).
Są ludzie, którzy preferują przyprawy łagodne (ja to nazywam - mdłe), słodką herbatę, czy tam jakieś pstrokate kolory.
Problem w tym, że łagodne przyprawy, choć mogą być skomponowane ciekawie, generalnie jednak powodują mało-wyrazisty, nieciekawy smak.
Słodka herbata nie tylko szkodzi na zęby, jak kogoś to obchodzi to i talię, a w dodaktu zabija właściwy jej smak (mam pewną zaciętą, trwającą wiele lat dyskusje na temat stosowania pieprzu do potraw; pozwolę sobie pozostać w pewnej nieścisłości i zachwycać sięnaturalnym, wyrazistym smakiem, zamiast go 'rozcieńczać').
Co do kolorów zaś - najczęściej, idąc ulicą, mam ochotę wykonać tradycyjny 'facepalm' widząc, jak tragiczny gust mają niektóre mijane osoby.
Hmmm... pozwolę sobie na taki gest, acz wirtualny, na zapas :).
............................................________
....................................,.-'"...................``~.,
.............................,.-"..................................."-.,
.........................,/...............................................":,
.....................,?......................................................\,
.................../...........................................................,}
................./......................................................,:`^`..}
.............../...................................................,:"........./
..............?.....__.........................................:`.........../
............./__.(....."~-,_..............................,:`........../
.........../(_...."~,_........"~,_....................,:`........_/
..........{.._$;_......"=,_......."-,_.......,.-~-,},.~";/....}
...........((.....*~_......."=-._......";,,./`..../"............../
...,,,___.\`~,......"~.,....................`.....}............../
............(....`=-,,.......`........................(......;_,,-"
............/.`~,......`-...............................\....../\
.............\`~.*-,.....................................|,./.....\,__
,,_..........}.>-._\...................................|..............`=~-,
.....`=~-,_\_......`\,.................................\
...................`=~-,,.\,...............................\
................................`:,,...........................`\..............__
.....................................`=-,...................,%`>--==``
........................................_\..........._,-%.......`\
...................................,<`.._|_,-&``................` Cóż, przy herbacie jest czas, by pomyśleć. Przypomnieć sobie co gorsze potrowki. Dla przykładu, jak żółte skarpety do czerwonych balerinek, czy jak tam się te obrzydliwe ciżmy nazywają. Na szczęście trafiają się też osoby ciekawe, przyjemne dla oka i generalnie przywracające mi wiarę w ludzi (mówię, oczywiście, o płci pięknej, na facetów się nie patrzę :> ).
Także proszę, nie prowadźcie mdłego życia, doceniajcie jego przyprawy (pieprz i wanilia! :D ), zaś oczom mym dajcie odetchnąć od tego co 'modne', zaś zakładajcie to co autentycznmie ładne - i w czym dobrze wyglądacie ;).
Mała korekta w stronę czytających moje wypociny mężczyzn - biała, obcisła i przepocona koszulka... naprawdę? Skarpety do sandałów? 'Adasie' w pubie?
Litości :>
M.
czwartek, 8 września 2011
Deszcz
Jedni go uwielbiają, drudzy go nienawidzą.
Jednych wesli, śmieją się, stojąc w jego strugach, inni zaś się smucą.
Ja sam mam skłonności melancholiczne, więc wyzwala we mnie przeróżne refleksje.
Nigdy nie kryłem również, że mam skłonności do swoistej medytacji, zapadania w pewien rodzaj transu, przy przeróżnych czynnościach.
Także, gdy słucham płynącej wody. Lub bębniącego o szyby deszczu.
Atawistyczne odruchy nakazują człowiekowi schować się przed spadającymi z nieba kroplami. Przecież to moczy, to ziębi, jest nieprzyjemne. Mnie jednak często kusi, nęci, żeby wyjść, odkryć głowę, dać się przemoczyć.
Poczuć coś. Że żyję. Odświeżenie.
http://www.rainymood.com/
Ta właśnie strona wyzwala we mnie podobne emocje.
Teoretycznie jest to projekt muzyczny. Cóż, jeżeli takie 'coś', jak techno czy dubstep nazywamy muzyką, to odgłos deszczu jest nią tym bardziej.
Wywołuje emocje, oddziałuje na człowieka.
Aczkolwiek, to nie koniec. Przecież po każdym deszczu się przejaśnia.
I nadchodzi czas na dalsze życie.
http://www.forestmood.com/
Pozdrawiam,
M.
Jednych wesli, śmieją się, stojąc w jego strugach, inni zaś się smucą.
Ja sam mam skłonności melancholiczne, więc wyzwala we mnie przeróżne refleksje.
Nigdy nie kryłem również, że mam skłonności do swoistej medytacji, zapadania w pewien rodzaj transu, przy przeróżnych czynnościach.
Także, gdy słucham płynącej wody. Lub bębniącego o szyby deszczu.
Atawistyczne odruchy nakazują człowiekowi schować się przed spadającymi z nieba kroplami. Przecież to moczy, to ziębi, jest nieprzyjemne. Mnie jednak często kusi, nęci, żeby wyjść, odkryć głowę, dać się przemoczyć.
Poczuć coś. Że żyję. Odświeżenie.
http://www.rainymood.com/
Ta właśnie strona wyzwala we mnie podobne emocje.
Teoretycznie jest to projekt muzyczny. Cóż, jeżeli takie 'coś', jak techno czy dubstep nazywamy muzyką, to odgłos deszczu jest nią tym bardziej.
Wywołuje emocje, oddziałuje na człowieka.
Aczkolwiek, to nie koniec. Przecież po każdym deszczu się przejaśnia.
I nadchodzi czas na dalsze życie.
http://www.forestmood.com/
Pozdrawiam,
M.
sobota, 3 września 2011
Cogito ergo...
Unoszę się gdzieś tam pomiędzy wyobrażem o tym, kim jestem, a między tym, jak jestem postrzegany. Czy znam siebie? Tak naprwdę? Czy ktoś może to powiedzieć o sobie?
Znać swoje reakcje, nigdy się nie zaskakiwać?
Wzruszyć się czymś nietypowym, bądź odwrotnie, pozostać obojętnym, gdy inni są poruszeni.
Być pewnym czegoś, by później stanac jak wryty, nie mogąc podjąć żadnej akcji nie reakcji.
Zazwyczaj mam dobry refleks. Za młodu, grając w piłkę nożną, często stałem na bramce, 'wyjmując' piłki 'nie do obrony'. A jednak: pamiętam taki wieczór, jeszcze w Dublinie, gdy szedłem ze znajomymi koło Talbot Street. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy, kierowaliśmy się do pubu. Niedaleko jechał autobus, jeden z ostatnich 'doubledeckerów' na Wyspach, od kiedy Londym zrezygnował z tej ikony. Szedł tam też wyraźnie zawiany Irlandczyk. Widziałem go, wiedziałem co się stanie, a jednak, gdy się potknął, byłem jak sparaliżowany. Nie drgnąłem ani o centymetr, po prostu wrosłem w ziemie, patrząc na niego, widząc już, jak wpada pod koła.
A jednak... najbardziej 'misiowaty' z całem paczki zareagował błyskawicznie, wyciągając Irlandczyka za fraki - i to wcale nie w ostatnim momencie.
Ani po sobie, ani po nim nie spodziewałbym się aż takich skrajoności.
I nie tylko to mnie zaskanuje. Dla przykładu - jestem chorobliwie nieśmiały ;). Introwertyczny egocentryk, a jednak bywam odbierany bardzo ekstrawertycznie.
Myślę, że to taki element samoobrony. Jak już muszę mówić, to powiem dużo, jednak czy powiem dużo o sobie?
Czasem łatwo jest przejrzeć ludzi na wylot. Łatwo jest ich określić, zaszufladkować. Ba, sam tak często robię, dzieląc ich na ciekawych, nudnych i tych 'z potencjałem'. Rzadko mylę się tutaj w perspektywie długofalowej.
Nie pozwalam sobie, również, na luksus stałego 'ometkowania'. Życie nauczyło mnie, po pewnym trzyletnim związku, że lepiej co jakis czas dokonać ponownej analizy, niż patrzeć na osobę przez pryzmat tego, kim była kiedyś. Inaczej można popaść w psychozę naprawy sytuacji, walczyć o kogoś, kogo już dawno nie ma.
Nie powiem, że nie było. Ludzie się wszak zmieniają.
Moja osobista pycha? Zła ocena początkowa? Możliwe. Ale tutaj podpadamy pod kategorię 'potencjału' ;).
Być może najgorszą torturą dla mnie, jest przyebywanie przez długi czas z nudnymi osobami (definicja za chwilę). Obojętnie, czy chodzi o życie prywatne, czy zawodowe, nie ma nic gorszego niż szarość i przyziemność. Szczególnie, gdy ta przeciętność, intelektualno-osobowościowa, idzie w parze z ego i przekonaniem o własnej 'zajebistości'.
Wiecie, jak to jest. Na pewno.
Ten wujek, czy znajomy, który zawsze wypije za dużo i opowiada stare kawały, rzuca kretyńskimi powiedzonkami i uważa się za duszę towarzystwa.
Głośna koleżanka z pracy, która opowiada o fascynujących ją rzeczach.
Ten wymądrzający się pseudo-inteligent, wypisujący pierdoły grafoman.
Każdy ma swoje znienawidzone typy osobowości. Często, co przyznaję bez bicia, wolę unikać kontaktów z ludźmi, niż narażać się na wysłuchiwanie czerstwych banialuków.
Z drugiej strony potrafię wyjść wieczorem sam do baru, żeby pogadać przy pary kieliszkach, lub piwach, z barmanami(-kami... nie ukrywajmy ;) ).
Niemniej, ludzie nigdy nie przestają mnie zadziwiać. Gdy już jestem niemal na krawędzi machnięcia ręką na świat i zostania pustelniko-wagabundo-czymśtam, coś mnie porusza. Zachęca do dania światu kolejnej szansy.
Chyba już taką mam naturę, iż ten niepoprawny idealizm wzejdzie wszędzie, nawet na kloace polskiego życia codziennego.
A może właśnie dlatego taki jestem? Taki bunt?
Szukanie piękna wbrew rozsądkowi?
Człowieka nic nie pokona, o ile ma siłę walczyć. O siebie. O swoje marzenia.
Ideały.
Bo i na cóż mi pięniądze, mir, splendor, gdy codzienność jest szara?
Świat w mojej głowie jest o wiele ciekawszy od tego, którym przejmuje się większość znanych mi osób. Poza kilkoma wyjątkami, należącymi zresztą do przeszłości, nie żałuję żadnego z dni mojego życia.
A czy nie o to chodzi w tym naszym istnieniu? Spojrzeć za siebie i się uśmiechnąć. Przecież o tym marzyło tak wielu...
M.
Znać swoje reakcje, nigdy się nie zaskakiwać?
Wzruszyć się czymś nietypowym, bądź odwrotnie, pozostać obojętnym, gdy inni są poruszeni.
Być pewnym czegoś, by później stanac jak wryty, nie mogąc podjąć żadnej akcji nie reakcji.
Zazwyczaj mam dobry refleks. Za młodu, grając w piłkę nożną, często stałem na bramce, 'wyjmując' piłki 'nie do obrony'. A jednak: pamiętam taki wieczór, jeszcze w Dublinie, gdy szedłem ze znajomymi koło Talbot Street. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy, kierowaliśmy się do pubu. Niedaleko jechał autobus, jeden z ostatnich 'doubledeckerów' na Wyspach, od kiedy Londym zrezygnował z tej ikony. Szedł tam też wyraźnie zawiany Irlandczyk. Widziałem go, wiedziałem co się stanie, a jednak, gdy się potknął, byłem jak sparaliżowany. Nie drgnąłem ani o centymetr, po prostu wrosłem w ziemie, patrząc na niego, widząc już, jak wpada pod koła.
A jednak... najbardziej 'misiowaty' z całem paczki zareagował błyskawicznie, wyciągając Irlandczyka za fraki - i to wcale nie w ostatnim momencie.
Ani po sobie, ani po nim nie spodziewałbym się aż takich skrajoności.
I nie tylko to mnie zaskanuje. Dla przykładu - jestem chorobliwie nieśmiały ;). Introwertyczny egocentryk, a jednak bywam odbierany bardzo ekstrawertycznie.
Myślę, że to taki element samoobrony. Jak już muszę mówić, to powiem dużo, jednak czy powiem dużo o sobie?
Czasem łatwo jest przejrzeć ludzi na wylot. Łatwo jest ich określić, zaszufladkować. Ba, sam tak często robię, dzieląc ich na ciekawych, nudnych i tych 'z potencjałem'. Rzadko mylę się tutaj w perspektywie długofalowej.
Nie pozwalam sobie, również, na luksus stałego 'ometkowania'. Życie nauczyło mnie, po pewnym trzyletnim związku, że lepiej co jakis czas dokonać ponownej analizy, niż patrzeć na osobę przez pryzmat tego, kim była kiedyś. Inaczej można popaść w psychozę naprawy sytuacji, walczyć o kogoś, kogo już dawno nie ma.
Nie powiem, że nie było. Ludzie się wszak zmieniają.
Moja osobista pycha? Zła ocena początkowa? Możliwe. Ale tutaj podpadamy pod kategorię 'potencjału' ;).
Być może najgorszą torturą dla mnie, jest przyebywanie przez długi czas z nudnymi osobami (definicja za chwilę). Obojętnie, czy chodzi o życie prywatne, czy zawodowe, nie ma nic gorszego niż szarość i przyziemność. Szczególnie, gdy ta przeciętność, intelektualno-osobowościowa, idzie w parze z ego i przekonaniem o własnej 'zajebistości'.
Wiecie, jak to jest. Na pewno.
Ten wujek, czy znajomy, który zawsze wypije za dużo i opowiada stare kawały, rzuca kretyńskimi powiedzonkami i uważa się za duszę towarzystwa.
Głośna koleżanka z pracy, która opowiada o fascynujących ją rzeczach.
Ten wymądrzający się pseudo-inteligent, wypisujący pierdoły grafoman.
Każdy ma swoje znienawidzone typy osobowości. Często, co przyznaję bez bicia, wolę unikać kontaktów z ludźmi, niż narażać się na wysłuchiwanie czerstwych banialuków.
Z drugiej strony potrafię wyjść wieczorem sam do baru, żeby pogadać przy pary kieliszkach, lub piwach, z barmanami(-kami... nie ukrywajmy ;) ).
Niemniej, ludzie nigdy nie przestają mnie zadziwiać. Gdy już jestem niemal na krawędzi machnięcia ręką na świat i zostania pustelniko-wagabundo-czymśtam, coś mnie porusza. Zachęca do dania światu kolejnej szansy.
Chyba już taką mam naturę, iż ten niepoprawny idealizm wzejdzie wszędzie, nawet na kloace polskiego życia codziennego.
A może właśnie dlatego taki jestem? Taki bunt?
Szukanie piękna wbrew rozsądkowi?
Człowieka nic nie pokona, o ile ma siłę walczyć. O siebie. O swoje marzenia.
Ideały.
Bo i na cóż mi pięniądze, mir, splendor, gdy codzienność jest szara?
Świat w mojej głowie jest o wiele ciekawszy od tego, którym przejmuje się większość znanych mi osób. Poza kilkoma wyjątkami, należącymi zresztą do przeszłości, nie żałuję żadnego z dni mojego życia.
A czy nie o to chodzi w tym naszym istnieniu? Spojrzeć za siebie i się uśmiechnąć. Przecież o tym marzyło tak wielu...
M.
środa, 31 sierpnia 2011
Zawodowe rozterki
Czas wychodzenia na zero przy dorywczych pracach się skończył, czas, niestety, wrócić na etat. Nie będę ukrywał, że wszelka rutyna zazwyczaj mnie miażdży i dobija, nawet jeżeli chodzi o tak zróżnicowaną pracę, jak praca nauczyciela.
Problem tkwi w tym, że zmieniają się tematy, nie zmieniają się zaś ludzie.
W konsekwencji, dzień za dniem trzeba widzieć te same twarze, dawać sobie radę z tymi samymi ludzkimi słabościami (i w sobie i w innych) oraz z głupotą. Jednostkową, ogólnoludzką i, znowu, własną.
Tym razem mam okoliczność łagodzącą. Udało mi się załapać na Uniwersytet Trzeciego Wieku ;). Nie pierwszyzna, gdy będę uczył osoby starsze od siebie, jednak będzie zabawnie przekonać seniorów, że wyglądający na jakieś dwadzieścia dwa lata chłopak, do któego wyglądu nijak da się przypisać siwe włosy na skroniach, jest Kompetentnym i Rzeczowym belfrem.
Cha! Mam nadzieję, że posłuch będzie lepszy niż u mojej babci, której nie jestem w stanie wytłumaczyć, że naprawdę nie jestem w stanie przejeść podanej przez nią porcji ;). Ech, o tempora, o mores! Zaraz będę się wdawał w jakieś pokoleniowe anegdotki, a nie o tym dzisiaj mówić pora.
Otóż najgorszym ciężarem pracy nauczyciela jest debilizm biurokracji.
Nie mówię nawet o głupocie, czy tam innych utrudnieniach.
W ministerstwie edukcji mamy zbiór kretynów i parweniuszy, którzy zasypują nas kolejnymi poronionymi 'reformami' i 'usprawnieniami'.
Przykład? Od obecnego roku oceny w dziennikach można wpisywać WYŁĄCZNIE jednym kolorem, wyłącznie od lewej do prawej i po kolei. NIE MOŻNA nanosić żadnych adnotacji, kolejność powinna być chronologiczna, wsyzstko ma być tip top.
I teraz powiedzcie mi, jak ja, roztargniony nauczyciel z mentorskimi zapędami, mam zorganizować sobie podział ocen w ramach wymagań oceniania wiadomości i umiejętności posługiwania się językiem angielskim?
Muszę uwzględnić znajomość słownictwa, rozumienie ze słuchu, umiejętność czytania ze zrozumieniem, komunikacje, pisanie, gramatykę, wymowę i takie tam.
Ocena ocenie nie równa, uczeń z dysleksją musi mieć inaczej brane pod uwagę oceny ze słownictwa i gramatyki, osoba z wadą wymowy nie może być 'szykanowana' ze względu na niemożność wymówienia niektórych dźwięków.
Oceny zaś wrzucone są do jednego worka. Sprawdzian, kartkówka, praca klasowa, zadanie domowa, odpowiedź ustna, zaliczenie działu.
Każda z tych ocen jest zunifikowana, zrównana, nie do odróżnienia. Ocena z aktywności, przyznawana za ileś tam 'plusów' równa jest ocenie z zamknięcia całego działu. To nie jest nawet chore, to już skrajny kretynizm oderwanych od rzeczywistości pajaców, którzy wydają uchwały i zalecenia bez najmniejszej znajomości realiów szkolnych.
A to jedynie wierzchołek 'góry lodowej'.
Plus jets taki, że w U3W nie wystawiam ocen, zaś dziennik jest prowizoryczny. W dodatku osoby które będą przychodziły na zajęcia, to ochotnicy (czy raczej ochotniczki; płeć męska to będą takie same rodzynki jakim byłem ja na swoich studiach licencjackich.... ech, dobre czasy ;) ). Wiadomo zaś, że ochotnik, nawet jeżeli sam się nie motywuje, to chociaż pozytywnie reaguje na motywację ze strony 'mentora'. A w to mi właśnie graj! Można rozwinąć skrzydła.
Podobno, również, od jutra (1 września), nauczyciele dostają 7% podwyżki.
PODOBNO, nauczyciel kontraktowy (więcej niż rok pracy, mniej niż 5 lat stażu) z przygotowaniem pedagogicznym oraz tytułem magisterskim (tu uprzejmie kłania się autor tego przynudnawego wpisu) otrzymywać będą 2246 złotych brutto. A więc, pi razy drzwi, niecałe 1600 złotych na rękę. Uwierzę, jak zobaczę.
Teoretycznie są to informacje oficjalne -> http://www.bip.men.gov.pl/images/stories/DS_opublikowane_stawkiminimalne.pdf
Szkopuł tkwi jednak w tym, że nasz kochany rząd lubi sobie odliczać co tylko może. Poza tym już teraz pojawiają się głosy, iż wspomniana podwyżka spotka się z opóźnieniem. Typowe ;). Naucyzciel przecież nie wyjdzie na ulicę z kilofem i koktajlem mołotowa, jak górnicy kilka lat nazad.
A ile to się trzeba nalatać! Wszędzie ta biurokracja. Gigantyczne kolejki do lekarza medycyny pracy, 50 zł na zaświadczenie o niekaralności, zmarnowane na radach pedagogicnzych godziny, 'mowa-trawa' rozporządzeń ministerialnych ("nauczyciel będzie sumiennie zwiększał wysiłki w nakłonieniu ucznia do przyjęcia postawy obywatelskiej i wyrobienia w nim poszanowania dla nabywanej wiedzy"; no proszę państwa, co za bełkot).
Nie ma lekko na rynku pracy. Bezrobocie jest. Duże. I będzie duże, w końcu mamy lewackie pomyje u władzy. Do czego piję? Do każdego, kto chce podnosić świadczenia socjalne, zamiast pozwolić godnie zarabiać. Hmmmm.... 'godnie'. Zdewaluowane słowo.
'Godnie' jest wtedy, kiedy nie mam powodu się dopraszać o nic. Kiedy własną pracą, czy to rąk, cyz umysłową, jestem w stanie się utrzymać. I teraz jestem. Tutaj. W rodzinnym miasteczku, gdzie mam własnościowe mieszkanko w bloku. We Wrocławiu była już lekka tragedia :).
Lecz 'godnie' pracuje się także, a raczej przede wszystkim, wtedy, gdy nie traktuje się mnie jak idioty, którego trzeba prowadzić za rączkę i patrzeć cały czas przez ramię.
Zasypany obwarowaniami, ograniczony zakazami, z presją inicjatywy, lecz przydeptaną kreatywnością. Tak wiele oczekiwań, tak mało narzędzi, za pomocą któym można kogoś naprawdę nauczyć, bo o 'ukształtowaniau' można zapomnieć.
Młode poklenie nie ma już 'Siłaczek'. To nie te czasy. Widziałem już największych idealistów, którzy przegrywali z głupotą systemu oswiaty i lesserstwem uczniów.
Tutaj nie ma już jak żyć pracą, to jest odklepywanie swojego. Brakuje motywacji, brakuje powodu. Czasem, w najlepszych szkołach, z ambitnymi uczniami - o, to tak.
Ale zapraszam kiedyś do technikum,czy przeciętnego liceum. Na 100 uczniów 20 to idioci, 50 to lesserzy, 15 to zdolne lenie, 10 to pozbawione kreatywności kujony, zaś 5 to zdolni, przykłądający się do swoich zainteresowań uczniowie.
I tak to wygląda. Dlatego ja wybiorę sobie rower, czy wypad w góry, zamiast wymyślić jakiś 'szkolny event', gdy mózg niemalże nie działa mi po 4 godzinnej radzie pedagogicznej, bądź użeraniu się z rodzicami na wywiadówce.
To, lub moje dalsze grafomańskie próby.
I zawracanie patykiem rzeki.
I sto innych rzeczy, które zrobię dla siebie, lub dla bliskeij mi osoby.
Ponieważ nie odczuwam lojalności wobec 1600złotych na rękę (niecałych).
Jeżeli jest dla kogo i warto to zrobić, to mogę zostać po godzinach i z kimś popracować. Bardzo miłe uczucie. Jednak narzucenie tego przez ministerstwo jest mrzonką, nie mającą oparcia w rzeczywistości marą dorobkiewicza.
Jak to już w Polsce bywa, biurokracja pożera sama siebie, ludzką pasję i to co dobre. Obym dożył czasów, gdy to runie, a ludzie będą mogli popisać się kreatywnością.
Czego i Wam życzę.
M.
Problem tkwi w tym, że zmieniają się tematy, nie zmieniają się zaś ludzie.
W konsekwencji, dzień za dniem trzeba widzieć te same twarze, dawać sobie radę z tymi samymi ludzkimi słabościami (i w sobie i w innych) oraz z głupotą. Jednostkową, ogólnoludzką i, znowu, własną.
Tym razem mam okoliczność łagodzącą. Udało mi się załapać na Uniwersytet Trzeciego Wieku ;). Nie pierwszyzna, gdy będę uczył osoby starsze od siebie, jednak będzie zabawnie przekonać seniorów, że wyglądający na jakieś dwadzieścia dwa lata chłopak, do któego wyglądu nijak da się przypisać siwe włosy na skroniach, jest Kompetentnym i Rzeczowym belfrem.
Cha! Mam nadzieję, że posłuch będzie lepszy niż u mojej babci, której nie jestem w stanie wytłumaczyć, że naprawdę nie jestem w stanie przejeść podanej przez nią porcji ;). Ech, o tempora, o mores! Zaraz będę się wdawał w jakieś pokoleniowe anegdotki, a nie o tym dzisiaj mówić pora.
Otóż najgorszym ciężarem pracy nauczyciela jest debilizm biurokracji.
Nie mówię nawet o głupocie, czy tam innych utrudnieniach.
W ministerstwie edukcji mamy zbiór kretynów i parweniuszy, którzy zasypują nas kolejnymi poronionymi 'reformami' i 'usprawnieniami'.
Przykład? Od obecnego roku oceny w dziennikach można wpisywać WYŁĄCZNIE jednym kolorem, wyłącznie od lewej do prawej i po kolei. NIE MOŻNA nanosić żadnych adnotacji, kolejność powinna być chronologiczna, wsyzstko ma być tip top.
I teraz powiedzcie mi, jak ja, roztargniony nauczyciel z mentorskimi zapędami, mam zorganizować sobie podział ocen w ramach wymagań oceniania wiadomości i umiejętności posługiwania się językiem angielskim?
Muszę uwzględnić znajomość słownictwa, rozumienie ze słuchu, umiejętność czytania ze zrozumieniem, komunikacje, pisanie, gramatykę, wymowę i takie tam.
Ocena ocenie nie równa, uczeń z dysleksją musi mieć inaczej brane pod uwagę oceny ze słownictwa i gramatyki, osoba z wadą wymowy nie może być 'szykanowana' ze względu na niemożność wymówienia niektórych dźwięków.
Oceny zaś wrzucone są do jednego worka. Sprawdzian, kartkówka, praca klasowa, zadanie domowa, odpowiedź ustna, zaliczenie działu.
Każda z tych ocen jest zunifikowana, zrównana, nie do odróżnienia. Ocena z aktywności, przyznawana za ileś tam 'plusów' równa jest ocenie z zamknięcia całego działu. To nie jest nawet chore, to już skrajny kretynizm oderwanych od rzeczywistości pajaców, którzy wydają uchwały i zalecenia bez najmniejszej znajomości realiów szkolnych.
A to jedynie wierzchołek 'góry lodowej'.
Plus jets taki, że w U3W nie wystawiam ocen, zaś dziennik jest prowizoryczny. W dodatku osoby które będą przychodziły na zajęcia, to ochotnicy (czy raczej ochotniczki; płeć męska to będą takie same rodzynki jakim byłem ja na swoich studiach licencjackich.... ech, dobre czasy ;) ). Wiadomo zaś, że ochotnik, nawet jeżeli sam się nie motywuje, to chociaż pozytywnie reaguje na motywację ze strony 'mentora'. A w to mi właśnie graj! Można rozwinąć skrzydła.
Podobno, również, od jutra (1 września), nauczyciele dostają 7% podwyżki.
PODOBNO, nauczyciel kontraktowy (więcej niż rok pracy, mniej niż 5 lat stażu) z przygotowaniem pedagogicznym oraz tytułem magisterskim (tu uprzejmie kłania się autor tego przynudnawego wpisu) otrzymywać będą 2246 złotych brutto. A więc, pi razy drzwi, niecałe 1600 złotych na rękę. Uwierzę, jak zobaczę.
Teoretycznie są to informacje oficjalne -> http://www.bip.men.gov.pl/images/stories/DS_opublikowane_stawkiminimalne.pdf
Szkopuł tkwi jednak w tym, że nasz kochany rząd lubi sobie odliczać co tylko może. Poza tym już teraz pojawiają się głosy, iż wspomniana podwyżka spotka się z opóźnieniem. Typowe ;). Naucyzciel przecież nie wyjdzie na ulicę z kilofem i koktajlem mołotowa, jak górnicy kilka lat nazad.
A ile to się trzeba nalatać! Wszędzie ta biurokracja. Gigantyczne kolejki do lekarza medycyny pracy, 50 zł na zaświadczenie o niekaralności, zmarnowane na radach pedagogicnzych godziny, 'mowa-trawa' rozporządzeń ministerialnych ("nauczyciel będzie sumiennie zwiększał wysiłki w nakłonieniu ucznia do przyjęcia postawy obywatelskiej i wyrobienia w nim poszanowania dla nabywanej wiedzy"; no proszę państwa, co za bełkot).
Nie ma lekko na rynku pracy. Bezrobocie jest. Duże. I będzie duże, w końcu mamy lewackie pomyje u władzy. Do czego piję? Do każdego, kto chce podnosić świadczenia socjalne, zamiast pozwolić godnie zarabiać. Hmmmm.... 'godnie'. Zdewaluowane słowo.
'Godnie' jest wtedy, kiedy nie mam powodu się dopraszać o nic. Kiedy własną pracą, czy to rąk, cyz umysłową, jestem w stanie się utrzymać. I teraz jestem. Tutaj. W rodzinnym miasteczku, gdzie mam własnościowe mieszkanko w bloku. We Wrocławiu była już lekka tragedia :).
Lecz 'godnie' pracuje się także, a raczej przede wszystkim, wtedy, gdy nie traktuje się mnie jak idioty, którego trzeba prowadzić za rączkę i patrzeć cały czas przez ramię.
Zasypany obwarowaniami, ograniczony zakazami, z presją inicjatywy, lecz przydeptaną kreatywnością. Tak wiele oczekiwań, tak mało narzędzi, za pomocą któym można kogoś naprawdę nauczyć, bo o 'ukształtowaniau' można zapomnieć.
Młode poklenie nie ma już 'Siłaczek'. To nie te czasy. Widziałem już największych idealistów, którzy przegrywali z głupotą systemu oswiaty i lesserstwem uczniów.
Tutaj nie ma już jak żyć pracą, to jest odklepywanie swojego. Brakuje motywacji, brakuje powodu. Czasem, w najlepszych szkołach, z ambitnymi uczniami - o, to tak.
Ale zapraszam kiedyś do technikum,czy przeciętnego liceum. Na 100 uczniów 20 to idioci, 50 to lesserzy, 15 to zdolne lenie, 10 to pozbawione kreatywności kujony, zaś 5 to zdolni, przykłądający się do swoich zainteresowań uczniowie.
I tak to wygląda. Dlatego ja wybiorę sobie rower, czy wypad w góry, zamiast wymyślić jakiś 'szkolny event', gdy mózg niemalże nie działa mi po 4 godzinnej radzie pedagogicznej, bądź użeraniu się z rodzicami na wywiadówce.
To, lub moje dalsze grafomańskie próby.
I zawracanie patykiem rzeki.
I sto innych rzeczy, które zrobię dla siebie, lub dla bliskeij mi osoby.
Ponieważ nie odczuwam lojalności wobec 1600złotych na rękę (niecałych).
Jeżeli jest dla kogo i warto to zrobić, to mogę zostać po godzinach i z kimś popracować. Bardzo miłe uczucie. Jednak narzucenie tego przez ministerstwo jest mrzonką, nie mającą oparcia w rzeczywistości marą dorobkiewicza.
Jak to już w Polsce bywa, biurokracja pożera sama siebie, ludzką pasję i to co dobre. Obym dożył czasów, gdy to runie, a ludzie będą mogli popisać się kreatywnością.
Czego i Wam życzę.
M.
Subskrybuj:
Posty (Atom)