czwartek, 23 lutego 2012

Z perspektywy dekady.

Tak właściwie, z bliżej nie wyjaśnionej przyczyny, przypałętała mi się dzisiaj pewna refleksja. Cóż, właściwie to nie jedna, a całe ich mrowie. Otóż uświadomiłem sobie, że od czasu gdy dokonała się we mnie największa chyba przemiana na drodze między dzieciństwem, a dorosłością, czyli przełomu szesnastego i siedemnastego roku życia, minęła już cała dekada. Dziesięć lat. Ech, jak ten czas leci. A jednocześnie, jak też się wlecze.

Siedziałem sobie i dumałem, ile we mnie zostało z tego dziwnego marzyciela-idealisty. W sumie chyba tylko bycie odludkiem. No i marzenia. Wręcz: nadmiar onych.

Nadmiar? A czemuż to? - o narcystyczny autorze - zapytacie, być może. Ano, odpowiedź jest bardzo prosta. Część spełniłem. Część spełniam. Część chcę spełnić. Część zaś, zapewne, nigdy się nie spełni. "Problem" tkwi w tym, że w sumie poza tymi marzeniami, jak niegdyś, niespecjalnie mnie co innego obchodzi.

Podsumujmy, co też mogło się marzyć takiemu pokręconemu licealiście? Wolność. Muzyka. Podróże. No i kobiety :). Oczywiście każda z kategorii wymagałaby szerszego opisania, lecz czasu chyba na to nie starczy... a i ostatnia kategoria zbyt rozbijałaby się między jakąś dziwną wersją "Harlequina", a mniej lub bardziej perwersyjnym porno.

Kiedyś święcie wierzyłem, że za dziesięć lat będzie mi lepiej. Gdy teraz patrzę na to z perspektywy, to dochodzę do wniosku, że w zasadzie właśnie tak jest. Niekoniecznie w taki dziecinny, naiwny sposób, nie dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Jednak duch i główne przesłanie pragnienia wolności (oraz innych mniej, lub bardziej duchowych zachcianek), pozostają takie same. Niezmienne. Czasem czyste, czasem brudne. Czasem idealistyczne, czasem pragmatyczne. Niemniej: są.

Fakt, kiedyś byłem naiwny i idealistyczny, jeżeli chodzi o związki. Wierzyłem że wystarczy płomienne uczucie, żeby się powiodło. Później myślałem o zaangażowaniu. A może o wspólnych pasjach? Za każdym razem, za każdym podejściem, mimo "roztrzaskanego zwierciadła duszy" (cytat z jednego z moich "pomrocznych" wierszy z czasów liceum :D ), dalej po prostu kocham płeć piękną trochę krzywozwierciadlano-oddaną miłością. Jak to rozumieć? Brzydki nie jestem i powodzenie w sumie mam, tylko zawsze jakieś takie niesymetryczne. Albo ja się bardziej zaangażuję, albo ktoś inny. Bądź jeszcze gorzej, coś zmienia się we mnie, bądź w niej. I tak nudzę się kimś, lub nie chcę się dla kogoś zmienić.

Pozostaję jednak sobą. Połatany, nieuczesany, czasem nieogolony. Z butelką whiskey, bądź whisky, albo z manierką wody. Zamknięty w sobie, lub medytujący gdzieś na górskim szlaku. I cieszę się każdym mijającym dniem.

Tylko, cholera, już teraz czuję, jak dni przelatują koło mnie, jak tracę chwile, których nie zdołam złapać, uchwycić. To jest jedyna rzecz, której naprawdę żałuję. Nie mogę zdobyć się (jeszcze!) na to marzenie, żeby rzucić cały świat wraz z jego oczekiwaniami w niepamięć i ruszyć na swój prywatny, duchowy walkabout. Tak odrobinie ascetycznie, a jednocześnie przyziemnie i grzesznie, gdy nadarzy się okazja. Mam tego namiastki. Te moje góry. Czy chociażby Norwegia. Wcześniej Irlandia. Tylko, że ciągle mi tego mało.

Wiem także, że tego będzie mi mało zawsze i wszędzie. Trudno jest mi znaleźć miejsce, do którego bym naprawdę należał - poza swoją głową, własnymi myślami. Przywiązuję się do emocji, do wspomnień, nie do miejsc, ani przedmiotów. Tyle zostało we mnie ze ślicznej, długowłosej dziewczynki, czyli licealisty o delikatnej urodzie i wrażliwej duszy. Mam też nadzieję, że i z tej duszy coś się ostało. Czasem bywało ciężko.

Jednak stoję i cieszę się każdym dniem. A jak tam z Wami? Jak patrzycie na przyszłość? Bądź jak spoglądacie na przeszłość?
Taka refleksja może być bardzo cenna, może wręcz zmienić życie. Oby na lepsze!

M.

sobota, 18 lutego 2012

Kultura, po prostu.

Dzisiejszy post będzie prosty. Taki zwykły, w zasadzie przyziemny. Taki o życiu i z życia wzięty. Mianowicie, będzie on o kulturze ludzi, o rozmowie i zachowaniu. Czy może raczej, o moim kompletnym zniesmaczeniu ich brakiem.
W sumie to dziwna sprawa. Jestem typowym outsiderem, mam gdzieś konwenanse społeczne i inne takie 'pierdoły'. Są po prostu rzeczy, których nie robię i sytuacje, w których nie potrafię się zachować jak cham i prostak.
Być może i brakuje mi empatii, nie potrafię jednak świadomie i bez powodu robić coś komuś na złość, bądź zachowywać się jak buc.

Jedna z pierwszych sytuacji: zwykłe poruszanie się na chodniku, czy tam dowolnej innej powierzchni przeznaczonej dla pieszych. Kojarzycie zapewne tych wszystkich śpieszących się cholera wie gdzie, przepychających się ludzi, prawda? Cóż, ja też mogę się śpieszyć, ale w życiu nie będę się przepychał. Nie wiem, po prostu... jakoś nie mogę nie spojrzeć z pogardą na jełopa, który nie potrafi tak się ustawić, żeby nie tamować pół nurtu. A jeszcze często idzie 'jak panisko' wymachując przeszczepami na prawo i lewo, co to to nie on. Heh. I łup z łokcia, jak mu ktoś nie ustępuje. Oj, zdziwił się nie jeden, jak dostał w ten sposób w nerkę. Samobójcą nie jestem, jak ktoś jest ode mnie o paręnaście kilogramów cięższy i generalnie wygląda na zabijakę, to sobie nie zawracam głowy, ale nie mam zamiaru ustępować chłoptasiowi o moim wzroście i rozmiarach. Nie ze mną te numery :).

Nie wiem, co takim chodzi po głowie. Nie wiem też, dlaczego te niektóre babcie przepychają się aż tak złośliwie. No dajcie spokój. Stoję sobie jakiś czas temu w autobusie, jadę do pracy. Ludzi pełno, czytam książkę, staram się nie wywrócić na zakrętach, wysiadam z autobusu przepuszczając ludzi na przystankach (stoją blisko wejścia). Ot, norma. A tu taka jedna stara prukwa z mordą na mnie wyskakuje, że ona wysiada i mam się przesunąć (chyba; miałem słuchawki w uszach). No i stoi, drze się i szturcha mnie w plecak. Popatrzyłem z politowaniem, poczekałem aż autobus się zatrzyma, przepuściłem to stare nieszczęście i dopiero wtedy powiedziałem: 'Miłego dnia życzę, bździągwo'. Pół autobusu w śmiech, babsko, całe czerwone, zostało na przystanku, coś tam pokrzykując i wyjątkowo rączo machając parasolką. No nie wiem, śmiać się, czy płakać.

Nie potrafię komuś, ot tak, wchodzić w drogę. Kiedy idę ulicą, to intuicyjnie wymijam ludzi. Pewnie dlatego, że nie cierpię naruszania mojej przestrzeni osobistej. Wolę kogoś ominąć idąc szybko, niż udawać uprzywilejowanego. Cóż, taki już mój urok i dobre serce. Złote, niemalże.
Głupia sprawa, w sumie. Narzekam tak, narzekam, a zaplątałem się w dygresje. Generalnie powinienem dawać jakieś argumenty za tym, że ludzie u nas są niewychowani. Problem w tym, że to nie jest do końca prawda.

Część osób, jak np. tamta stara bździągwa, to po prostu frustraci. Wie taka, że zmarnowała życie, że nie spotkało ją w nim nic pięknego, a na nowe odkrycia nie ma sił, ni chęci. Jest więc rozgoryczona i tak traktuje świat. Nie mogę nawet takich ludzi nienawidzić. Odczuwam wobec nich coś pośredniego miedzy litością, a pogardą.
Inni są agresywni. Tak zostali wychowani. Liczy się dla nich siła i wynikający z nich fałszywy szacunek. No i co ja tu mogę powiedzieć? Według mojej osobistej teorii ludzkiej psychiki, a w zasadzie jej wyjątku, to ludzie na odstrzał. Po prostu niereformowalni prostaczkowie, którym gnój przerzucać łopatą, a nie wchodzić w część społeczeństwa. Jakiś czas temu wyczytałem w pewnym czasopiśmie, że otoczka naszej cywilizacji jest bardzo cienka i pozorna. Tak naprawdę większość z 'obywateli' jest nieprzystosowana do życia w czymś innym, niźli stado. Potrzebują jasnej hierarchii i zamordyzmu. Inaczej im odbija. Myśl przerażająca, lecz wcale nie nieprawdopodobna.

Nie chcę jednak okazać się fatalistą. Jest w okół nas wielu wspaniałych ludzi, których spotkanie nastraja pozytywnie. Jest tez wielu innych, takich trzymających się z dala od zgiełku i nie mieszających się w sprawy innych. Jak bardzo bym nie chciał wydawać się wyjątkowy, to właśnie jestem jednym z nich. Taki szary, nie dostrzegany przez innych człowiek. Czasem uśmiechnę się do kogoś, czasem to ktoś się uśmiechnie do mnie. Robię to, co uważam za słuszne. Mam takie, a nie inne wychowanie, więc przepuszczam kobiety drzwiami. Nie uważam jednak, że to im się należy. Po prostu moja rodzina to niemal same kobiety. Odkąd tylko podrosłem to wiadome było, że będą mnie rozpieszczać, ale też, jak coś trzeba przenieść, zrobić, albo się ubrudzić, to od tego jestem.
Także, o ile kobiet jako takich nie rozumiem, radzę sobie z nimi nie najgorzej :). A i czasem w okół palca owinę, tak samo jak i zresztą one mogą to łatwo zrobić. W końcu jestem facetem, dużo do tego nie trzeba!

Wszystko rozbija się o to, ile jest w nas człowieczeństwa. Czy w sytuacji konfliktowej potrafimy zachować się w sposób cywilizowany i rozpocząć dialog. I mówię tutaj o każdej sytuacji. Byle idiota potrafi zostać wytresowany do całowania kobiet w rękę. Mało kto jednak wie jak to zrobić - i co ten gest oznacza.
Mało kto potrafi pamiętać o tym, że osoba na przeciwko także ma jakieś uczucia i że ja, egocentryk, wcale nie jestem ważniejszy. Nie przychodzi mi to łatwo, ale jestem tego świadomy.
W końcu mało kto jest w stanie przeciwstawić się skurwysyństwu, które napotyka na swojej drodze. Skurwysyństwu, chamstwu i zwykłej, ludzkiej podłości, że o agresji nie wspomnę. Nigdy nie będę agresywny jako pierwszy, jest to, moim zdaniem, poniżej ludzkiej godności. Problem w tym, że z burakami inaczej nie można.

I tylko marzy mi się, żeby kiedyś wynaleziono pigułkę uczłowieczającą. Kiedyś imć Papcio Chmiel rysował komiksy o Tytusie, narysowanej przez jego alter ego małpie, która ożyła i którą trzeba było uczłowieczyć. Wielokrotnie małpa ta była bardziej ludzka od napotykanych w komiksie ludzi. Była bardziej ludzka od prostaków, których mijam codziennie na ulicy.

Wiem, że sam ten post ich nie zmieni, zresztą nie w tym celu go piszę. Chcę po prostu powiedzieć, że na każdym z nas ciąży odpowiedzialność za całokształt naszego otoczenia. W skali mikro i makro. Brak reakcji to zgoda na różne negatywne działania. Nasze 'prawo' bardzo często jest bezsilne (odsyłam tu chociażby do sytuacji stojącej za fabułą filmu 'Lincz'). Nie mówię, by wziąć je w własne ręce, daleko mi do tego. Wspominam jeno, że to my tworzymy jutro. Nie tylko swoje.

I nie jesteśmy sami, choć czasem tak się wydaje.

M.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Sztuka, a Sztuka: na przykładzie.

Z przyjemnością typową dla osób o masochistycznych skłonnościach, ponownie poruszę temat ACTA, acz tylko pobocznie i nader wybiórczo. Rozchodzić się będzie mianowicie o samą istotę Sztuki i tego, kiedy można swe dzieła tak nazywać, zaś kiedy wypychamy coś, co do sztuki jeno inspiruje, a co autor ma czelność tym nazywać; i jeszcze kazać mu za to płacić.
W skrócie, to chodzi mi o Pedro Almodóvara (i jeszcze pokątniej o Dana Browna).

Aby nie pozostać gołosłownym, ni by sprawiać wrażenie, że czepiam się biednego Hiszpana, przedyskutuję po krótce pewien jego film. Mianowicie piję tu do 'Skóry w której mieszkam' (czy tam żyję).
Najpierw mała prywata: zapewnie film oglądałem nielegalnie, gdyż (o zgrozo!) nie ja go nabyłem, pożyczony był. Bijąc się w pierś, klęcząc w kącie na grochu i płacząc rzewnie krokodylimi łzami, stwierdzam wprost: nie zapłaciłem i płacić nie będę.
Po pierwsze: jeżeli ktoś udostępnia zakupioną przez siebie kopię filmu nie czerpiąc z tego korzyści materialnych, to pozamiatane. Nie obchodzą mnie tu żadne frazesy.
Po drugie: film jest kretyński. Właśnie tak. Kapitalny i pięknie nakręcony, no śliczny tak (w swej odrażającej brzydocie), że nic tylko onanizować się nim mentalnie. Problem w tym, że opowiedziana tam historia jest tak porażająco głupia, że opadają ręce. O czym poniżej.

OSTRZEŻENIE PRZED SPOILERAMI (kiedyś i gdzieś tam będą, jak skończę prywatne wycieczki).

Almodóvar ma, zdaje się, pewien fetysz, czy tam inny problem. Wychodzi na jedno. Generalnie uważa się za Artystę. Problem w tym, że Artystą był, faktycznie i bezsprzecznie. Proszę jednak zauważyć brawurowo użyty czas przeszły.
Drzewiej prawiono tak: "Znaj proporcjum, mocium panie".
Im ktoś sobie stawia wyżej poprzeczkę i im jest lepszy, tym gorsze szmiry wypuszcza, gdy następuje jedna z dwóch (nieuchronnych) faz:
a) wypalenie i pisanie/tworzenie tandety ("Żmija" Sapkowskiego, chociażby)
b) samogwałt a(u)(r)tystyczny, czyli debilne filmy/dzieła we wspaniałej otoczce (chyba nie muszę wspominać?).

Mamy, oczywiście, także sytuacje inne: Neil Gaiman z książkami słabszymi i lepszymi, wszystkie jednak trzymają poziom i są ŚWIEŻE. Widać w nich talent i pomysł.
Mamy także Dana Browna (oby po wsze czasy płonął na stosie zdrady literatury), który wiedząc, że nie sprzeda żadnej mądrej książki, przetrwonił talent na coś, czego nie da się nazwać inaczej, jak sprzedanie dupy mamonie i napisanie 'sensacyjnej' szmiry reklamowanej jako 'oparta na faktach'. Litości.

Almodóvar może w każdej chwili sprawić, że odwołam, ba!, odszczekam swoje zdanie na jego temat. Nie zanosi się jednak na to, gdyż uprzednio musiałby wyjąc głowę z własnej rzyci. Patrząc jednak na zbesztany przeze mnie powyżej (i poniżej) film, nie zanosi się na to.

Drodzy Czytelnicy. Gdybym film ów oglądał sam, mógłbym złożyć moją opinię na karb braku empatii. Problem w tym, że z kim rozmawiam, to mu się to to nie podoba. Gdyż i czemu miałoby? Że pięknie nakręcone? A jakie ma być? Przecież to nie dzieło amatora.
Że poraża scenami, brzydotą uczynków, jakimś mętnym przesłaniem? No poraża, ale nic z tego nie wynika. Film nie posiada lekkości, jego historia nie trzyma się kupy, zaś zachowanie występujących tam bohaterów nie ma sensu.
Równie dobrze można by oglądać nagrania pacjentów jakiegoś ciężkiego szpitala psychiatrycznego z oddziałem zamkniętym. Prawdopodobnie ich działania miałyby więcej spójności. Tam wiemy, że spodziewamy się wszystkiego. Tutaj zaś... spodziewamy się Almodóvara, dostajemy więc coś o jednostkach nieprzystosowanych do życia w jakichkolwiek warunkach, nie potrafiących podejmować sensownych decyzji, takich, które nie są w stanie podejść do czegokolwiek racjonalnie.

Cieszę się więc, że nie zapłaciłem za obejrzenie tego filmu nic złotówki. Fakt, idąc w gości kupiłem gościnnie piwo, ale to już moje Dobre Wychowanie (khrrr).
Nie wiem kto oglądałby ten film w całości, dla przyjemności.
Chociaż nie, w sumie to wiem. Ja. Pod wpływem substancji psychoaktywnych. O, byłoby ciekawe.
Jak jednak można się tym zachwycać, doszukiwać się tam czegoś głębszego? Zachowanie bohaterów filmu było atawistyczne. Niemalże zwierzęce. Pozbawione głębi i prawdziwych uczuć. Behawioralne odpowiedzi na bodźce, brak jakiejkolwiek refleksji. Ot epatujący kretynizmem obraz.

Za takie coś płacić nie będę. Co więcej, namawiałbym, każdego do ściągnięcia tego z jakiegoś torrenta, obejrzenia i napisania wprost: Pedro, ssiesz.
Oczywiście może się to komuś spodobać. Nie wiem czemu, ale przyjmuję jako możliwość. De gustibus est non disputandum.
Rzecz jasna musi to być poparte czymś innym niźli: Pedro Almodóvar wielkim artystą jest.
Moim zdaniem nie jest. Był, ale już nie jest. Nie zasługuje więc na uznanie krytyków, nie zasługuje na to, by płacić za jego filmy. Nie rozumiem dlaczego taką szmirę ktoś chce oglądać. Sam lubię horrory klasy B, bądź inne filmy na tyle tandetne, że kultowe (Ed Wood?). Almodóvar jednak tworzy na poważnie. On uważa to za sztukę i... miałby rację. Kręci dobrze, ba!, wspaniale. Jednak jego filmy są po prostu tępe, płytkie. Słabe merytorycznie, nie warsztatowo.

Do widzenia więc, Pedro. W kinie nigdy Twojego filmu nie zobaczę, gdyż na to nie zasługujesz. Będziesz przez to płakał po nocach? Nie będziesz, gdyż ja sam mało zdziałam, nie odczujesz, wiem. Ale może kiedyś ludzie przejrzą na oczy i przestaną płacić za tandetę. I wtedy zobaczymy, czy będziesz tworzył dla Sztuki... czy dla kasy.
Myślę, misiaczku, że dla kasy. Pokaż, że się mylę.

M.

P.S. Ona jest facetem! Buhahaha, SPOILER.

niedziela, 5 lutego 2012

Zawiesiny

Jeżeli chodzi o ACTA, to już nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. "Proces ratyfikacyjny ustawy ACTA został zawieszony". Pierdoły. Nie dość, że te zdanie, powielane przez liczne media, brzmi po prostu ułomnie, to w dodatku niczego, tak naprawdę, nie oznacza.
Powiedzcie sami, czym jest "zawieszenie"? Po prostu czymś, co można odwiesić. I tyle. W dodatku jako państwo wybrakowane pod względem suwerenności (podległość Unii Europejskiej), Republika Polska może zostać niejako zmuszona do ratyfikacji. Zaocznie. Jak? Ano ogólno-europejska ustawa. I tyle.
Że co, nie przejdzie? Jakoś już przeszła raz, wstępnie. I zarówno PiSsy jak i Palikoty na nią głosowały. Co sami też przyznają, bez czytania o co w niej chodzi.
W sumie, to im się nie dziwię. Kupa przepisów, kupa ustaw, komu by się chciało to czytać? Cały wic polega na tym, że wszystkie te nasze polityczne melepety biorą za czytanie takich pierdół pieniądze. Niemałe pieniądze, trzeba dodać. Nie obchodzą mnie więc ich tłumaczenia. Są albo melepetami, pierdołami i nieudacznikami, bądź wyciągają łapę po kasę lobbystów. A najpewniej jedno i drugie. Ergo - skłaniam się powoli ku stwierdzeniu mojego znajomego, że gdyby pozamieniać parlamentarzystów miejscami z grupką upośledzonych koczkodanów, to w parlamencie nie było by większych zmian, zaś w hospicjum dla biednych makakowatych od razu było by więcej obrzucania się odchodami. Ot, Polska właśnie. A z Polską reszta Europy i tak dalej.

Zadam przy okazji czysto teoretyczne pytanie: czy przedstawiając tutaj czyjąś myśl łamię prawa autorskie tej osoby? A może wspieram i propaguję zawartą w tych słowach ideę?

Słyszałem już wiele szczytnych, a także wiele przyziemnych, cynicznych zdań na temat własności intelektualnej i generalnie ochrony praw autorskich.
I powiem tak, kultura i sztuka powinna być dostępna za darmo, dla każdego.
Jeżeli komuś to nie odpowiada, to proszę, do łopaty, bądź do banku.
Kultura i sztuka to pochodna uczuć wyższych, to właśnie z nich wypływa - i je spełnia u odbiorcy (a także i autora). Komuś się to nie podoba? Nie jest więc wtedy artystą, a rzemieślnikiem. Czy to coś złego? Bynajmniej. Nie oznacza to, że jest osobą gorszą. Jednak artysta jest tylko osobą, która początkuje wizję. Przekazuje ją światu i w tym momencie, w momencie odbioru, jego dzieło włączane jest do dorobku kultury. Staje się, na dobre i na złe, dziedzictwem całego świata.
Jeżeli jest genialne i skomplikowane, nikt go nie podrobi. Będzie wyjątkowe.
Jeżeli zaś łatwo je wykonać samemu... to już nawet nie trzeba być rzemieślnikiem, by z tego dorobku skorzystać. Rzemieślnik, przecież, zarabia swoimi umiejętnościami, a nie wizją. Wykonuje coś, czego nie potrafi inna osoba.
Artysta zaś wymyśla, tworzy. Nie odtwarza. Ta różnica jest tak ogromna, że wprost niewyobrażalna.

Wszystko jednak opiera się na niezbywalnym (moim zdaniem) prawie do dostępu do piękna, sztuki i kultury. Chyba poza (szeroko pojętą) miłością nie ma bardziej ludzkiej potrzeby.

Dlatego dzisiaj pozwolę sobie zaprezentować dwa kapitalne utwory, wykonane na żywo przez francuską artystkę o pseudonimie ZAZ.

Pierwszy utwór to Je veux, jej ikoniczny singiel:



Drugi zaś to kapitalny cover utworu Edith Piaf:



No i powiedzcie mi teraz, czy można tak 'łamać prawa autorskie', wykorzystując utwór kogoś innego? Nadając mu nowe znaczenie, brzmienie, nową aranżację, czy może też wygrywając dany utwór na cymbałkach i mruczeć, zamiast śpiewać?
Powiem wprost: nie powinno się tego robić dla pieniędzy, dla rozgłosu. Nie można bazować na talencie drugiej osoby, by wybić się samemu. Niemniej, tutaj akurat wszystko jest zgodnie z prawem. Utwór znalazł się jako jeden z jedenastu utworów na płycie. Czy mam coś przeciwko? Nic, a nic. Gdyż jest piękny (moim, "skromnym", zdaniem).

Khrrr, no i dla najwytrwalszych. Coś niesamowitego z koncertu, pokaz magii kontaktu z publicznością, który ma ta dziewczyna. I brawurowe wykonanie szalonego utworu.



Bonne nuit!

M.