piątek, 31 grudnia 2010

Noworoczne, hej!

Nadchodzi nowe, żegnamy stare.
Jedni patrzą w przyszłość z optymizmem, drudzy zaś ze strachem.
W końcu nadchodzi nieznane.
Ale... czy na pewno?
W sejmie dalej mamy pazerne, dbające jedynie o własne koryto świnie.
Al Gore dalej poluje na globalne ocieplenie i człowiekoniedźwiedzioświnię. Ani jednego, ani drugiego nikt nie widział, lecz na zwalczanie tego drugiego przynajmniej nikt nie płaci.
Więc co się zmienia?
Nic, jesteśmy tacy sami, jak byliśmy dzień wcześniej.
Krysia dalej jest gruba, Jarek głupi, a Stefan dalej będzie pił.

Nowy rok niczego nie zmienia, a procent ludzi dotrzymujących noworocznych postanowień jest tak znikomy, że tylko siąść i płakać.

Dlatego właśnie życzę Wam (i sobie), aby COŚ się zmieniło.
Żeby zaś do jakiejś zmiany doszło, każdy musi postawić krok.
Jakiś mały, nieznaczący, zmieniający siebie i najbliższą okolicę. Gdy tych mikro-zmian będzie wystarczająco dużo, to na zasadzie nakładających się kół oraz efektu motyla...new
Ho ho, kto wie, może nawet w końcu porwiemy się na sejm i popędzimy tę bandę szuj gdzie pieprz rośnie?

Problem w tym, że ja jestem mizantropem i nie chce mi się samemu o to i o inne rzeczy walczyć.
Życzę więc sobie, by mi się zachciało.
Może nieznacznie, może jakiś happening?

We shall see, but for now...

See you in 2011.

M.

wtorek, 28 grudnia 2010

Ode to the morning



Without a single bird on the sill
Buried deep in the hole of dreams
Awakened by the warm Sun's touch
Reflected from forgotten memories
I laid and lied, to you and me
About the past, then about tomorrow
And in between of this timeless state
I've almost cast away the sorrow


Czasem naprawdę nie liczy się nic więcej niż tu i teraz, szczególnie, gdy niektóre wspomnienia są niemalże fotograficznie dokładne.

Shalom,

M.

piątek, 24 grudnia 2010

"Nie cierpię świont!'

Witam serdecznie. Z marszu pragnę zaznaczyć, iż poniższy cytat, czy też raczej 'parafraza', nie pochodzi z moich ust, zaś błąd wprowadzony został świadomie i z rozmysłem.
Stanowi także dobry temat dla dzisiejszego wpisu, więc nie plotąc już trzy po trzy, przechodzę do meritum.
Otóż: problem nie leży w świętach, lecz w WAS (z typowym dla siebie narcyzmem wyłączam się z tego grona :D ). Nim jednak TY popadniesz w święte oburzenie, zapoznaj się, proszę, do kogo kieruję te słowa.
Do każdego:
- kto ignoruje jakiekolwiek duchowe przesłanie owych świat, spłycając je do materialnego obżarstwa i konsumpcjonizmu;
- kto marudzi z w/w powodu, miast wziąć się w garść i zmienić swoje święta;
- spasionych polityków i duchownych, którzy zapominają o 'bożym świecie';
- a wreszcie do Ciebie.
Obżartego, szarego człowieka, wionącego alkoholem na pasterce, bądź omijającego ją szerokim łukiem. Tłustego brzuchacza w czerwonym szlafroku, podkładającego tandetne prezenty pod choinkę. Obłudnego dziecka, udającego grzeczność. Zmęczonego studenta, warczącego na rodzinę.
Także i na siebie, zamkniętego w swoim świecie i swojej głowie.

Całe to szczęście jest tandetne, kolorowe i puste.

A wystarczy tak niewiele, by to wszystko zmienić. Wystarczy zacząć od siebie i pogadać z JEDNĄ osobą. Niech to wszystko nabierze sensu. Choć krztynę, odrobinę.

Obojętnie czy wierzysz, czy nie. Czy spędzasz ten czas z rodziną, samotnie, czy może w pracy.
Tradycja, sama w sobie, nie jest zła. Gorzej jednak, gdy staje się pusta, gnuśna, gdy zabija wrażliwość.
A przecież każdy ma gdzieś jakąś osobę, na której jemu lub jej zależy. Może z czystej sympatii. Może z bardziej osobistych pobudek.
Być może wszystko dookoła irytuje banalnością, ale chociaż samo wspomnienie czegoś pięknego może odżyć. Dać siłę, nadzieję.

Niekoniecznie od teraz, od dzisiaj, od zaraz. Zawsze to jednak jakiś start.
Każdy dzień jest szansą na coś lepszego, pytanie jednak, czy któreś z nas ją w tym roku wykorzysta?

Pokoju ducha życzę,
oraz czystości marzeń.

M.

PS. 'miast' to użyta świadomie, 'zwieśniaczona' forma zamiast :P

czwartek, 23 grudnia 2010

(pieśń) o wędrówce

Dotąd usłyszałem, w całym swoim życiu wiele utworów, które każdą swoją nutą i każdym słowem wywoływały we mnie tęsknotę za łazęgą. Problem w tym, że większość pochodzi z soundtracku do 'Into the Wild' ;)
Nie oznacza to jednak, że ograniczają się one do tego jednego filmu.
Co to to nie.
'Podróż na wschód' Armii.
' The World Where We Live' Crowded House (koniecznie z Eddie'm Vedder'em, o! nawet link wygrzebałem)



'Pieśń o wędrówce' Ankh, kapitalny utwór -> http://w13.wrzuta.pl/audio/0cgL485gRNi/ankh_0_piesn_o_wedrowce

Ba, nawet i Coma się tutaj znalazła, z bodajże jedynym utworem nie nadętym do rozmiarów niebotycznego ego autora tego blogu/bloga (cholera wie, jak to właściwie odmieniać; czy w ogóle). Mówię tu o 'Pasażerze'.

No i po raz kolejny Eddie Vedder, tym razem standardowo w Pearl Jam i ze szlagierowym, w sumie, 'Given to Fly'.

Każdy z tych utworów jest inny, każdy podchodzi do tej idei, symbolu, czy też jakkolwiek to inaczej nazwać, w inny sposób.
Niemniej, każdy wzbudza we mnie tęsknotę za owymi 'szeroko-otwartymi przestrzeniami'.

Sami powiedzcie, drodzy czytelnicy, cóż jest piękniejszego, nad 'człowieka rycerskiego'? Tfu, no i musiał się napatoczyć Lao Che ze swoim 'Jestem Słowianinem'. Tak, to też wywołuje we mnie tęsknotę za łązęgą.

Nie chce ktoś na wiosnę uciec z Polski z namiotem na Ukrainę :) ? Podobno Krym jest przepiękny o tej porze roku :D.

Shalom,

M.

wtorek, 21 grudnia 2010

Nocna Śnieżka

Dookoła sama biel i sama czerń, mieniące się i skrzące na przemian.
Srebrny księżyc, powyłączane czołówki, śnieg miejscami po kolana.
Grupka idiotów idzie z "Samotni" na Śnieżkę.
Najpierw o tym żartowaliśmy, w końcu kto o zdrowych zmysłach by się wybrał tam w taką pogodę?
Fakt, noc była prześliczna. Zakopane w białym puchu, pochylone pod jego ciężarem drzewa wyglądały jak przyczajone duchy gór, obserwujące naszą mozolną wędrówkę.
Niesamowite, nierzeczywiste wrażenie, gdy hen, daleko, rozświetlał się pomarańczem Karpacz. A dookoła nas tylko cisza, gwałcona skrzypieniem śniegu pod butami, ciężkimi oddechami, szeptem wiatru.
Zakutani od stóp do głów, z oszronionymi powiekami, zamarzającymi przy zamykaniu oczu rzęsami, brnęliśmy najpierw do "Strzechy Akademickiej". Zajęło nam to, ku powszechnemu zdumieniu, dziewięć minut.
To chyba właśnie wtedy zażartowaliśmy po raz pierwszy o dojściu na śnieżkę. Ociekając i parując, przy kubku herbaty vel kufelku czegoś bardziej gazowanego, przychodziły nam do głowy dziwne pomysły.
No i w końcu doszliśmy tam, obolali, ciężko łapiący oddech, zmęczeni i starający się nie zamarznąć.
Nie wiem po co, wszak to było głupie.

Niemniej dawno nie czułem się tak żywy.

Aż nie chce się teraz siedzieć w czterech ścianach, wszystko wzywa do dalszej drogi. Ech.
A tak tęskniłem do ciepłego prysznica ;).
Teraz zaś mógłbym się bez niego obyć, byle by tylko mieć gdzie, kiedy i jak iść przez śniegi.

Shalom,

M.

piątek, 17 grudnia 2010

Daily; bezczelna reklama

Proszę państwa, zamiast dzisiejszej porcji skierowanego na konsumpcjonizm świąt marudzenia (zresztą, zapewne, wtórnego), przypomnę reaktywowany cudownie komiks internetowy daily.art.pl
Minimalizm formy, (miejscami bardzo ostra) satyra społeczna, krótkie, acz 'mięsne', paski. Czego chcieć więcej?
Kiedyś, dosyć dawno temu, byłem nieotulony w żalu, iż zawiesił on swoją działalność. Wczoraj zaś, ku mej ogromnej radości, odkryłem, iż powrócił na szerokie 'łona ynternetu', w dodatku w bardzo dobrej formie.

So, without further ado...

http://www.daily.art.pl/index.php?d=2003-09-14

No i kolejna reklama, zespół Pogodno oraz, pośrednio, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, a więc Janusz Chabior gościnnie w teledysku w/w zespołu.



A teraz góry (przez Wrocław), zaś w cyberprzestrzeni zagoszczę ponownie w okolicach poniedziałku.

Shalom,

M.

czwartek, 16 grudnia 2010

Świąteczna wiocha ;)

Shalom.

Tak się składa, że powrót choć minimalnej dawki weny zbiega się z nadchodzącymi świętami.
A więc, niestety, z wszechobecną tandetą, kiczem i Czerwonym Brzuchaczem.
Nie zrozumcie mnie jednak źle, ja doskonale rozumiem cukierkowy, by nie rzec "bajkowy", klimat świąt Bożego Narodzenia.
Zostawmy na dziś zarzuty o pogańskie korzenie i insze mniej lub bardziej filozoficzne rozważania nad ten temat.
Teraz mam ochotę na małą analizę otoczki estetycznej owego okresu.

Można kręcić nosem na (h)amerykanizację, globalizację i insze dobra importowane wraz z dobrobytem i demokracją. Niemniej, pokażcie mi jedną osobę, która nie lubi 'White Christmas'. Proszę państwa, wersja tej piosenki wykonana przez Binga Crosby'iego jest singlowym bestsellerem WSZECHCZASÓW.
Ja wiem, wielokrotnie powtarzałem, iż 'w tłumie głupota', lecz tutaj... no sami zobaczcie...



Są różne rodzaje kiczu. Jest taki naprawdę tandetny, kolorowy i 'wsiowy'. Jest także drugi, taki ciepły, swojski. Pierwszy to kolorowe badziewie, drugi to stary, zabytkowy dziadek do orzechów. Nadążacie?
Jest coś w tej 'magii świąt'. Chociaż odrobinę zmienia każdego. Niektórzy przez to piją. Niektórzy zmieniają się na lepsze. Inni po prostu się zmieniają.
Najczęściej wygląda to tak, że gubimy się między kretyńskimi piosenkami, kolorowymi znakami, promocjami i pustymi, tępymi zwyczajami.
Kolędy i stare piosenki zastępują jakieś kretyńskie przyśpiewki, nie ma kuligu, nie ma grzańca, nie ma jemioły.
Święta są tandetnie brzydkie, nerwowe i DROGIE.

Dlatego więc zapraszam do obejrzenia i wysłuchania bardzo specyficznej piosenki 'świątecznej' ;). A także do zajrzenia tutaj jutro (po czym czeka nas kolejna przerwa, wyjeżdżam w góry i, mam nadzieję, wracam w poniedziałek :D ).

The Pogues & Kirsty McColl Fairytale Of New York
(polecam gorąco zapoznanie się z tekstem utworu :) )

sobota, 11 grudnia 2010

Dalej, muzycznie

Jako iż grudzień jest dla mnie miesiącem absolutnego kryzysu pod niemalże każdym względem, nie mam specjalnie powodów do dodawania nowych wpisów na blogu.
Cóż, dopóki się nie uporam z apatią, pisanie o tym, co dobre dla duszy, byłoby dosyć nieszczere ;).
Póki co mogę jedynie, ze szczerym sercem, polecić następującą artystkę, Ольга Витальевна Яковлева, znaną światu bliżej jako 'Origa' :).
Spragnionych bliższych wiadomości o niej odsyłam do wikipedii ( http://pl.wikipedia.org/wiki/Origa ), polecając szczególnie wersję angielską, sam jedynie dodam, że to ona śpiewała w 'Inner Universe', utworze ikonicznym dla anime 'Ghost in the Shell'.
Cóż, mimo iż z pochodzenia jest Rosjanką, to nie bez przyczyny mieszka w Japonii :).

Na początek polecam dwa spośród jej utworów:

'Rain'



oraz 'Lullaby'



Zaś na zakończenie, jako mały bonus, 'Inner Universe', swoistą wielojęzykową kolaborację (tekst: Origa, muzyka: Yoko Kanno)



Jako zaś drugą dzisiaj, niemalże, kołysankę (mimo pory dnia, rzecz jasna), malutka rzecz. Żywcem wzięta z klasycznego filmu. Przeniesiona do komercyjnego otoczenia 'zespołu' Celtic Woman. I kapitalnie wykonana. (swoją drogą poniższy link udowadnia, ze nie wszystkie Irlandki są brzydkie ;) )

'Over the Rainbow'

poniedziałek, 6 grudnia 2010

O dziewczynie, wierszem...

... Williama Blake'a.

Zbłąkanej:

Widzę w przyszłym czasie,
Co proroctwem zda się
Ziemia ze snu wstanie
(Zakarbuj to zdanie!)

I szuka swojego
Stwórcy łagodnego
A z dziekiej pustyni
Cichy ogród czyni

*

W południa krainie,
Które latem słynie
Co nigdy nie znika
Leży śliczna Lika.

W siódmej swojej wiośnie
Dzień cały radośnie
Szła od drzewa do drzewa
Kędy ptak zaśpiewa

"Śnie mój, przyjdź tu, senku,
Pod drzewo po ciemku.
Płacz ojcze, mateczko:
Gdzie też śpi wasze dziecko?

"Wasza ulubiona
Na puszczy zgubiona.
Jak ma spać maleńka,
Gdy płacze mateńka?

"Gdy we śnie ucicha -
Lika też nie wzdycha;
Gdy matce serce pęka -
Budzi się maleńka.

"Sroga, sroga nocy,
Zamknę teraz oczy,
A twój nad pustynię
Niech miesiąc wypłynie".

Lika we śnie leży,
A zwierz z jaskiń bieży,
Gdzie śpiąca spoczywa,
Jej się przypatrywa.

Lew z królewski wzięciem
Stanął nad dziewczęciem,
Święte ziemi koło
Obtańczył wesoło,

Tygrysy, lamparty
Też stroiły żarty,
Gdy ów lew nobliwy
Skłonił złotej grzywy,

Uśpioną na ziemi
Łzy rubinowemi
Ócz płonących ziewał,
Parą swą ogrzewał.

A lwica z maleńkiej
Liche jej sukienki
Zdjęła: nagą, bosą
Do lwiej jamy niosą.


Tłumaczenie: Adam Pomorski

I odnalezionej:

Noc całą z rozpaczą,
Skroś pustyń co płaczą,
Skroś jarów, otchłani,
Rodzice znękani

Szli w bólu i lęku
Schrypnięci od jęku,
Szli przez pustki w udręce
Siedem dni ręka w ręce.

Siedem nocy uśpieni
Śród głębokich cieni
Snili postać Liki
Na pustyni dzikiej

Blada, głód ją morzy,
Błąka się śród bezdroży -
Słaba z płaczem, z męką,
Popiskując cienko.

Drżąc w rozpaczy powstała
Niewiasta struchlałą,
Słania się, niebożęL
Dalej już iść nie może.

On niósł ją steraną,
Zbrojny smutku raną,
Aż tu im w pół drogi
Lew zastąpił srogi.

Nie umkną przed losem;
Grzywy ciężkim włosem
W ziemię lew ich tłoczy:
Węszy, kołem kroczy.

Cucili się z lęku,
Gdy liżąc ich po ręku
Zwierz stanął nad nimi
Cichy i olbrzymi.

W zdumieniu głębokim
Objęli go wzrokiem:
Duch przed nimi stoi -
Zjawa w złotej zbroi

Na skroniach korona,
Z głowy ramiona
Włos się toczy złoty -
Pierzchły ich zgryzoty.

"Pójdźcie za mną" rzecze,
"Nad Liką mam pieczę:
W moim śni pałacu -
Poniechajce płaczu".

Poszli tedy, bladzi,
Gdzie zjawa prowadzi:
Śród tygrysów żywa
Dziewczynka spoczywa.

Żyją tam i ninie
W samotnej dolinie;
Nie trwoży wilcze wycie
Ni lwi ryk o świcie.


Tłumaczenie nieznane, źródło: poema.art.pl

Komentarz pozostawiam odbiorcy.

Dobranoc,

M.

piątek, 3 grudnia 2010

Uhuha, zima zła

Zasypało drogi, kaczki przymarzają do lodu (jakie to politycznie niepoprawne), kilku bezdomnych wolało się nawalić, zamiast spać w cieple, dzieciaki zaś nie mają już siły rzucać się śnieżkami.
Czasem nie wiem już, czy rodzaj ludzki ma jakąkolwiek szansę na osiągnięcie consensusu. 'Przyszła zima, śniegu ni ma' - biadolą, że szaro i smutno. Spadnie za mało - biadolą. Spadnie za dużo - biadolą. W sam raz zaś nie spadnie, bo nie ;).

A mi tam się podoba. Jest biało, widoczność tragiczna, jak zza chmur wyjdzie słońce to nic nie widzę i muszę zakładać ciemne okulary, nos mi odmarza.
Na szczęście mam chociaż pełen zestaw czapek, jak na Szalonego Kapelusznika przystało.
Kurtka też ciepła. Na co więc narzekać?
Jest zima.
Jest pięknie.
Jak nie nagrzeszymy, to może będą i białe święta ;). Mi to pasuje, szczególnie że miasteczko w którym obecnie mieszkam nie od kozery zwane jest najcieplejszym miejscem w Polsce :).

No i poza tym poznałem Stefana. Stefan jest bardzo w porządku i jutro wkleję tutaj jego zdjęcie. Łyknę sobie z nim Krupniku i pogadam w parku.
Ba, może nawet i zaproszę do domu.
Wszak mam dużo miejsca na balkonie, a Stefan lubi ładne widoki, szczególnie takie z dziesiątego piętra ;).

Shalom,

M.

środa, 1 grudnia 2010

Godzina marzycieli

Każdy ma taką, swoją i specyficzną.
Czasem czas ten jest krótszy, innym razem dłuższy, zawsze jednak cudownie, niemalże dziecięco naiwnie egocentryczny.
Obojętnie, czy pochylamy się wtedy nad kubkiem herbaty, czy też wyglądamy przez okno.
Może być to na rowerze, w samochodzie, samolocie, ba, nawet i pod prysznicem.
Jest to czas tylko dla nas, zawieszone i wyjęte z ram życia istnienie.
Taka chwila pozbawiona właściwego imienia.
Nazywają to często słomianym zapałem.
Mamy wszak różne marzenia, różne pragnienia, różne pomysły.
Niemniej te najgorętsze, najszczersze zostają w nas na długo. Być może i na zawsze.
Dodatkowo zaś kształtują nas i kreują.

Zarzucono mi kiedyś auto-kreację, właśnie.
Dalej nie zgadzam się, że to coś złego.
Jeżeli coś mi się we mnie nie podoba, coś bym chciał zmienić...
Chyba wolno mi o tym pomarzyć? Zaś jeśli w dodatku dążę do takiego celu, tym lepiej dla mnie.
Przyznam, niestety, że obecnie słabo u mnie z siłą woli, lecz nie poddałem się.
Jeszcze.

Na horyzoncie jest absolutnie wszystko, a cały świat i tak mam już w głowie.
Szkoda tylko, że serce mam jednocześnie pełne i puste.

No nic, buenas noches.

M.

niedziela, 28 listopada 2010

Dlaczego bas jest taki wspaniały?

Cóż, moja fascynacja gitarą basową jest o tyle głęboka, co nieodwzajemniona ;)... lecz jednocześnie sięga daleko.
Jest naprawdę wiele utworów, które bez tego instrumentu po prostu by 'nie brzmiały'.
Zacznijmy, sztampowo, a jakże, od 'Oceans' Pearl Jam.



Spokojne, głębokie slide'y, cały utwór utrzymany w konwencji przypływów i odpływów. Miód.

Podobne czasy i mroczniejsze, cięższe rytmy Alice in Chains w ikonicznym 'Would?'



A moze ktoś woli slapping? :) Zapraszam więc do Tymoteuszowego 'Gdzie ona jest?' i kapitalnego Kmiety (niestety wersja niepełna, lecz za to jaka ;) ).



Skoro zaś jesteśmy przy slappingu, to nie można wszak zapomnieć o Pilichowskim.
Więcej chyba dodawać nie muszę :) ?



Ostatni link to oficjalnie dubstep, więc teoretycznie muzyka elektroniczna, ale... hmmm... do zagrania na basie :). Wystarczy dobry efekt i odrobina samo-zaparcia ;).



Jako bonus, chill-outowy acid jazz w wykonaniu Koop. Teoretycznie znowu poskładane z sampli, ale pokazuje jaką siłę może mieć dobry, a prosty podkład.



Pewnie w życiu nie uda mi się zagrać na poziomie chociaż zbliżonym do czegokolwiek powyżej, lecz cóż tam. Póki co ćwiczę opuszki, wszystko powolutku ;).

Dobranoc,

M.

sobota, 27 listopada 2010

Mały postęp

Cóż, trochę pomedytowałem, odkurzyłem nie ruszaną od kilku dobrych lat basówkę i jakoś udało mi się zapomnieć o demonach przeszłości.
Dalej jestem trochę apatyczny i bez pomysłu na cokolwiek konkretnego, ale lepszy rydz, niż nic.
Swoją drogą ów bas to ciekawy egzemplarz. Sprowadzony z Ukrainy Ural, rocznikowo mój równolatek ;).
Wykonana jeszcze w Związku Radzieckim, byłaby egzemplarzem nie do zdarcia, gdyby nie miała amatorsko przerobionego wejścia na bardziej europejski 'jack'. Niestety, lutowanie styków było dosyć prowizoryczne i w tej chwili elektryka działa, lecz 'nic nie styka' ;). Pobrzdękałem więc na sucho, by przyzwyczaić opuszki. No i zastanawiam się, kaj lutnika znaleźć na generalny przegląd.
Ach, co się będę czaił.
Wiadomo, że chcę się pochwalić, jak też ta moja dziewczynka wygląda.
Oto ona. Wybaczcie brak ostrości, nocne kłopoty z oświetleniem :).



Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak przyzwyczaić ją do swojego dotyku ;).

Z zupełnie zaś odmiennej beczki, angielskojęzycznej części czytelników polecam ciepły, śmieszny i całkiem niegłupi film animowany produkcji japońskiej :).
'Ruchomy Zamek Hauru'. Producent ten sam co 'Księżniczka Mononoke', 'Spirited Away' i tak dalej, więc samo studio już odpowiada za jakość.
W dodatku szybki streaming.
http://video.google.com/videoplay?docid=-8604596739848246425#

Ejoy & buenas noches!

M.

piątek, 26 listopada 2010

Gdy straciło sens...

Nie pamiętał nawet dlaczego.
Padało, to pewne. Żadna tam ulewa, nic z tych rzeczy.
Ot, taki niedorobiony kapuśniaczek, szary i smętny jak wszystko dookoła.
Resztki zieleni na drzewach, wyblakłe, niegdyś barwne liście zaczynające gnić w kałużach.
Milczący ludzie z pochylonymi głowami, zamknięci we własnych sprawach i kłopotach, mijający się bez słowa na ulicy.
Cztery ściany, drzwi, okna i kompletna, przerażająca pustka pokoju.
Nic nie było w stanie jej wypełnić, dusiła swym brakiem obecności, brakiem oddechu, brakiem istnienia. Wypełniał ją tym, co kołatało się w jego duszy.
Melancholią. Wyciem czarnego psa.
Zapewne musiał wyjść. Dlatego też znalazł się na ulicy, chowając do kieszeni klucze.
Nawet nie myślał o tym co ma na sobie, jak wygląda, czy nie powinien się już ogolić.
Nie zastanawiał się dokąd idzie, pozwolił ponieść się przed siebie szybkim, długim krokom. Jedyny energiczny aspekt całej jego osoby.
Nie dostrzegał ludzi, świata, nawet deszczu.
Zapatrzony we własne, chore ego, zamknięty w masochistycznym uwielbieniu użalania się nad sobą.
...
Jak więc tu wylądował?
Sufit był tak samo pusty i przygnębiający jak w jego mieszkaniu. Cała reszta pokoju była zaś tak intensywnie bezosobowa, że zbierało mu się na wymioty.
Nikt tu nie mieszkał, nie temu miało to służyć.
W końcu był to hotel.
I wszystko było niewłaściwe.
Zapach, smak, dotyk, każdy aspekt.
Puste, pozbawione znaczenia, pozbawione radości.
Bezosobowe, brudne, nie przynoszące satysfakcji.
Ot, zaspokojenie najniższych, cielesnych potrzeb.
Zamknął oczy i przypomniał sobie słońce, morską bryzę, smak wina.
Głos, muśnięcie opuszek, zapach, spojrzenie, rozmowę, ciepło, dotyk, pocałunek i wszystko, co nastąpiło później wtedy i innym razem.
Kaskada emocji, raz spokój, raz elektryzujące podniecenie, przyspieszony oddech, rozchylone usta, wbijające się w kark paznokcie.
Innym razem biała sukienka, przewieszona przez jego ramię zgrabna noga, cała burza myśli i uczuć przekazywana w każdym spojrzeniu.
Zacisnął mocno zęby i przykrył twarz poduszką.
Odczuwał w sobie niemalże namacalną i bolesną pustkę.
I za cholerę nie wiedział co dalej.
Czego by nie zrobił i tak było to pozbawione znaczenia.


Szczerze mówiąc, zaczynam powoli tracić wiarę w sens tego bloga.
Nie jestem w stanie prowadzić go tak, jak bym chciał, będąc w tym nihilistycznym nastroju.
Ale cóż, tak to już jest, gdy nie posiada się powodu, by wstać rano, by robić coś celowego.

Spokojnych snów, o więcej nie mam siły prosić, więc i samolubnie niczego lepszego nie będę życzył.

M.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Lao Che, 20.11 - wrażenia

Proszę państwa, dwie godziny kapitalnego koncertu.
Zabawa zarówno dla widowni, jak i zespołu, co było widać po licznych improwizacjach, uśmiechach, kontakcie z fanami.
Zaczęli od właśnie improwizacji, która przeszła w pięknie zagranego 'Krzywoustego'. Pięknie, choć dosyć 'albumowo'.
Później jednak pokazali pazur.
Jak inaczej nazwać to, gdy zespół potrafi zaprezentować swoje stare utwory w zupełnie innej formie? Chociażby deklamowany w oryginalnej formie 'Czerniaków', tutaj gniewny, niemalże wydyszany, ociekający niechęcią do adresata.
W dodatku oparty na wierszu Józefa "Ziutka' Szczepańskiego, dowódcy batalionu "Parasol".
Ogromna rozpiętość przekazu. Brakowało mi, oczywiście, wielu utworów z ukochanych 'Guseł', jednak nie znaczy to, że 'Prąd zmienny/prąd stały' mi nie odpowiadał. Wręcz przeciwnie, nowa płyta, choć inna od poprzednich, jest wszak kapitalna.
Lepsza niż na płycie, pełniejsza, gdy można poczuć namacalnie płynącą z zespołu energię.
No i 'Stare Miasto', śpiewane chyba przez każdego, ściskające mnie za gardło. Brawurowo prze-aranżowana 'Godzina W' oraz fragmenty 'Powstania warszawskiego'.
Nie zabrało też, rzecz jasna, 'Czarnych kowboi' i innych smakołyków z płyty 'Gospel'.
No i ten 'Astrolog' na końcu... ni to reggae, ni to jakieś funky.
Podparte elektroniką.
I na samym końcu długie solo na bębnach. Tylko tekst pozostał.
Miej serce i patrzaj w serce.
Święte słowa.
W międzyczasie zaś kapitalne popisy pięciostrunowego basu. Nie tylko podczas tego utworu.
Teraz brakuje mi tylko koncertów Dead Can Dance, Fever Ray i Ankh. Obojętnie, czy z Michałem Jelonkiem, czy bez.

Tej muzyce mało co dorówna. Naprawdę.

Dobranocnywieczór,

M.

sobota, 20 listopada 2010

Herbata i tabletki

Coś tam pokasłuję, ale nic to, jutro wybieram się na Lao Che.
Ku memu zdziwieniu jestem jedną z niewielu osób, które znają ten zespół od płyty 'Gusła' (choć dowiedziałem się o nich przypadkowo, fakt).
Mimo iż chłopaki nagrali już czwartą płytę (a i wcześniej mieli swoje eksperymenty), to jedna ta pierwsza pozostaje moją ulubioną.
Dlaczego? Ponieważ jest niesamowita. Nie tyle ze względu na nie wiadomo jak cudowną czy genialną muzykę, lecz z o wiele prostszego powodu.
Był to kapitalny 'concept-album', otwierający zresztą ścieżkę dla kolejnych, opartych na takim pomyśle, albumów.

'Gusła' mają swój niepowtarzalny, 'magiczny' klimat. Są słowiańskie. Są nowoczesne. Sięgają wstecz i wychodzą na przeciw przyszłości. Dotykają tego, co wydarzyło się w polskiej historii, opisują w subiektywny sposób nie tyle polską, co słowiańską duszę. Cóż, jest to po prostu płyta świeża (relatywnie rzecz ujmując) oraz ciekawa (subiektywnie stwierdzając).

Chociażby 'Jestem Słowianinem':


Cały, ale to absolutnie cały tekst tego utworu wygląda następująco:

Wisła, Bałtyk, Tatry, Kresy.
ź, dź, ś, ć, ą
Wierzba, Bursztyn, Powstanie warszawskie, Targowica.
Jestem Słowianinem z Lecha, z Piasta.


Najkrótsza definicja Polaka? Słowianin, mieszkaniec bez-Kresnych równin, z jeden strony mający morze, z drugiej zaś góry. Szeleszcząca mowa, dziwnem niewymawialne dla innych dźwięki. Kiedyś wiele lasów, a teraz? Co jest bardziej polskiego od rosochatej wierzby na polu?
Polak to właśnie Słowianin, taki jak Czech, jak Ukrainiec... tylko, że Słowianin z bursztynem w kieszeni, za sąsiada mający i Tatara i Żyda... ba i Niemca nawet.
Ślązak, Kaszub, lajkonik, cwaniak z Pragi.
ZDolnoślązak, jak i ja ;).

Nie mogę przejść obojętnie koło takiego utworu, rozkłada mnie na łopatki i przemawia bezpośrednio do duszy.

A za chwilę kompletna zmiana nastroju.
Trochę parodia, trochę zabawa, muzyką, językiem, konwencją i tradycją.
Zabawa między muzykami i zabawa ze słuchaczem.
Odwołania muzyczne, odwołania do literatury, odwołania do codzienności.

'Klucznik'



Znam wiele osób, które kręcą nosem słysząc prosty motyw przewodni w tle.
Są zbyt 'wysublimowane', by słuchać czegoś tak mało wyrafinowanego. Cha!
Dupa blada, mocium panie ;).
Łatwo jest zauważyć perłę, ale łatwo też przeoczyć surowy bursztyn ;).
Bo tym właśnie jest ten utwór.
Czymś ciepłym, wesołym i niepozornym.
Mnie osobiście jednak również rozbraja swoją pozytywną energią i radością płynącą od zespołu.
Nie wyobrażam sobie, jak można nie uśmiechnąć się, widząc jak znakomicie się bawią?
Cóż li z tego, iż nie jest to na poziomie F. Chopina?
Przecież nie wszystko co wesołe i łatwe w odbiorze musi być płytkie i pozbawione ukłonów w stronę odbiorcy, prawda?

Zaś co do Chopina. Tak ze trzy lata temu, gdy pracowałem w podstawówce, dla dzieciaków zorganizowano spotkanie z muzykami, ukazującymi jak rozwijała się muzyka.
Od bardzo wczesnej, aż po hip hop.
Wiadomo, to ostatnie było przyjęte (zgodnie z oczekiwaniami) najchętniej, w końcu słuchamy tego, co znany i lubimy.
Jednak później, na lekcjach, uczniowie dopytywali się mnie, jak nazywaj się ten utwór Chopina.

Cóż, trzeba przyznać, że etiuda rewolucyjna po prostu gromi. Szczególnie w zamieszczonej poniżej wersji...



Cóż, mam nadzieję, iż nie zanudziłem, a tymczasem udaję się zapolować na sukkuba.

Dobranocnywieczór,

M.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Jestem drzewo, jestem ptak!

Czyli, mówiąc po ludzku, gorączkuję już drugi dzień. Zaś towarzyszące temu omamy i 'odloty' są żywo powiązane z powyższym urywkiem piosenki Armii.
Stare, dobre metafizyczne duszy rozjazdy, jak można by rzec.
Także próbuję robić coś sensownego, niemniej obojętnie, czy wykonam kilka ćwiczeń, gdy nie bolą mnie kości, lub próbuję się zabrać za napisanie czegoś, gdy myśli nie przesłania mgła, efekty są takie same.
Mizerne.

Także życząc sobie i Wam zdrowia, pozostawiam link do zespołu o dość przewrotnej nazwie.
Fever Ray.

I po raz kolejny dziękuję Pewnej Osobie, że umożliwiała mi poznanie tego fenomenu.

A więc gorączka, trans, podróż duchowa... hmmm... trzeba korzystać z sytuacji, jeżeli sny nie prześladują.

piątek, 12 listopada 2010

Dzięki niepodległości...

... jaka by ona nie była, mamy względną wolność słowa.
Mamy możliwość wyboru która banda oszustów będzie nami rządziła.
Dzięki niej takie słowo jak 'patriota' zostało zdewaluowane.

Lecz wiecie co? Szczerze mówiąc, to mi to 'wisi'.
Ponieważ czuję się Polakiem, ale jeszcze bardziej czuję się Słowianinem jako takim.
I to mi wystarcza. Obojętnie kto mną 'rządzi', Polak, Niemiec, czy Chińczyk (sic!).
Polityka to pożywka dla złodziei i wszelkiej maści 'lesserów'.

Dlatego też dzisiejszy wpis będzie dotyczył czegoś innego.

Czegoś, co dotyczy wolności prawdziwej, ponieważ nie może być ona tutaj kontrolowana, czy zakazywana. Takiej, która istnieje na płaszczyźnie... hmmm... duchowej, rzec muszę.

Zdarzyło mi się ostatnio coś bardzo ciekawego. Nie powiem, aby była to rzecz otwierająca oczy, lecz jednak.
Dotyczył ona tak prozaicznej czynności, jak czytanie komuś książki. Na dobranoc.

Wiadomo, jako dziecko nasłuchałem się bajek i innych takich.
Ale tym razem samemu analizowałem taką sytuację jako osoba czytająca. I to nie dziecku.
I mimo że wszystko odbywało się w jakiś sposób niematerialnie (skype), to jednak dawno nie czułem takiego kontaktu i wpływu na drugą osobę.
Heh, nie lubię swojego głosu, podkreślę od razu.
Niemniej jest coś... magicznego, gdy druga osoba słucha uważnie... a ja niemal jestem w stanie usłyszeć, jak oddech się uspokaja, staje rytmiczny, senny.

Nie, nie... wcale nie dlatego, że książka owa była nudna, bądź mój głos monotonny.
Jest po prostu coś czystego i bezinteresownego w czytaniu komuś do snu. Nie wiem jak inni to odbierają, lecz dla mnie było to bardzo interesujące przeżycie.
Zaś to poczucie ufności płynące z drugiej strony...
Gdy zorientowałem się, że zasnęła.
Cóż, nie mogłem się nie uśmiechać.

Także obojętnie czy jesteśmy wolni, czy okupowani, czy jesteśmy politycznymi aktywistami, czy też mamy to gdzieś...
To wszystko nie ma znaczenia, jeżeli jesteśmy jak puste naczynia.
Można się śmiać z pozytywistycznych ciągot, niemniej wszystko trzeba zaczynać od siebie i osób najbliższych.

Cóż mi po wolności, jeżeli nie mam komu ofiarować swojego czasu?

Shalom,

M.

poniedziałek, 8 listopada 2010

O podróżniku

No i wracam do Herberta. Tego niesamowitego Herberta, którego wraz z Baczyńskim postawiłbym na piedestale, wynoszącym się ponad każdego innego poetę.
Erudytę, myśliciela... i podróżnika.
Człowieka, który uwielbiał wprost podróże, swe korzenie i miejsce zawsze jednak postrzegając w Polsce.

Nigdy nie przestanie mnie zadziwiał jaki potrafił być skromny, mimo ogromnej wiedzy i mądrości, którą dysponował.
Lecz może to właśnie było miarą jego wielkości?
Ta mądrość, która pozwalała dostrzegać piękno nie tylko w świecie, lecz także w tych niedoskonałych ludziach, których spotykał na swej drodze?

Dla mnie miarą wielkości Herberta zawsze będzie jego skromność, którą zawarł w Panu Cogito.

Podróżujcie więc przez życie tak, jak on przez świat.

W zachwycie.

Modlitwa Pana Cogito - podróżnika

Panie
dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny
a także za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci
swej być w miejscach które nie były miejscami mojej codziennej udręki

– że nocą leżałem przy studni na placu w Tarkwinii a spiż
rozkołysany obwieszczał z wieży Twój gniew lub wybaczenie
a mały osioł na wyspie Korkyra śpiewał mi ze swoich
niepojętych miechów płuc melancholię krajobrazu
i w bardzo brzydkim mieście Manchester odkryłem ludzi
dobrych i rozumnych
natura powtarzała swoje mądre tautologie i las był lasem
morze morzem skała skałą
gwiazdy krążyły i było jak być powinno – Jovis omnia plena

– wybacz mi – że myślałem tylko o sobie gdy życie innych
okrutne i nieodwracalne obracało się wokół mnie jak wielki
astrologiczny zegar w kościele w Beauvais
że byłem zbyt tchórzliwy i głupi bo nie rozumiałem tylu rzeczy
a także wybacz że nie walczyłem o szczęście krajów ubogich
i podbitych i oglądałem tylko wschody księżyca i muzea

– dziękuję Ci że dzieła które były ku chwale Twojej udzieliły
mi części swojej tajemnicy i w wielkiej zarozumiałości
pomyślałem że Duccio van Eyck Bellini malowali także dla
mnie a także Akropol którego nigdy nie zrozumiałem do końca
odkrywał cierpliwie przede mną okaleczałe marmurowe ciało

– proszę Cię żebyś nie zapomniał wynagrodzić siwego staruszka
który przyniósł mi owoce ze swego ogrodu w zatoce na wyspie Itaka
a także nauczycielki Miss Hellen z wyspy Mull która przyjęła
mnie po grecku albo grecku albo po chrześcijańsku i kazała zapalić
światło w oknie wychodzącym na Holy Iona aby ludzkie światła pozdrawiały się
a również tych wszystkich którzy wskazywali mi drogę
i mówili kato kyrie kato
i żebyś miał w swojej opiece Mamę z Spoleto Spiridiona
z Paxos i dobrego studenta z Berlina który wybawił mnie
z opresji a potem nieoczekiwanie spotkany w Arizonie wiózł
mnie do Wielkiego Kanionu który jest jak sto tysięcy katedr
zwróconych głową w dół

– pozwól o Panie abym nie myślał o moich niemądrych
i bardzo zmęczonych prześładowanych kiedy słońce zachodzi
w morze Jońskie duże i nieopisane
żebym rozumiał innych ludzi i inne języki inne cierpienie
i żebym nie upierał się przy swoim ponieważ ograniczoność
moja jest nieograniczona
a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który
widzi ten który pije ze źródła
dziękuje Ci Panie że stworzyłeś świat bardzo piękny i różny
a jeśli jest to twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
i bez wybaczenia

sobota, 6 listopada 2010

Ona jest ze snów...

Mam ostatnio straszne problemy ze... śnieniem.
Nietypowe, trochę gaimanowskie określenie, ale nie napiszę przecież, że ze spaniem.
Fakt, jak zwykle mam problemy z zasypianiem, lecz teraz wyjątkowo ciężko jest mi się obudzić.
Od dawna cyklicznie nachodzi mnie pewna przypadłość, która sprawia, że sny stają się niesamowicie wyraźne, ostre i... prawdopodobne.
Gdy byłem w liceum zdarzało mi się niejednokrotnie odnieść w rozmowie do czegoś, co usłyszałem, khm, we śnie. Wiem, dziwne.
Niemniej nie piszę tych słów po to, aby pochwalić się jaki to ja jestem głęboki, wrażliwy i obdarzony niesamowitą wyobraźnią (której pochodną, filtrowaną przez podświadomość, są, choć po części, sny).

Najgorsze jest to, że gdy przebudzę się na chwilę, to dookoła jest często tak szaro i pusto, że wolę uciec do swojego umysłu. Nie chodzi o to, czy jestem tam szczęśliwszy.
Moje oniryczne zwidy są często dość brutalne. Często smutne.
Mają jednak pewną zasadniczą i piękną cechę... która mnie niestety przeraża.

Są cholernie intensywne.
Gdy śnię, czuję się bardziej żywy niż teraz, gdy piszę te słowa.
Wiem, że nie jest to prawdą, lecz przebudzając się marzę tylko o jednym... o ucieczce w sen.
O tym, by czuć więcej, zamiast po prostu egzystować.

Ale zaraz, zaraz... czy ja aby nie jestem (po raz n-ty) zbyt nadęty? Coś zbyt łatwo stwierdzam, że odróżniam jawę od rzeczywistości, choć, co powie każdy (nawet domorosły!) filozof, nie mamy empirycznie możliwości odróżnić prawdziwości odbieranych przez nasze zmysły sygnałów i bodźców.
Różnica między snem i jawą istnieje TYLKO w naszych umysłach.

Cóż... aby to wyjaśnić, muszę odnieść się do tytułu dzisiejszego wpisu.
Muszę opowiedzieć o Laurze.
Z góry rozwieję wszelkie przypuszczenia, Laura to nie jest osoba, z którą pozostawiłem kawałek swojego serca w Barcelonie.
Laura to... ciężko ująć słowami, kim jest naprawdę.
Uprośćmy, że to mój anioł stróż.
Nie wiem ile ma lat. Zapewne nie ma to znaczenia. Szczególnie, że z wyglądu nie jestem w stanie tego określić. Jak większość rzeczy w mojej głowie, jest bardzo dualistyczna, symboliczna, nieokreślona.
Jest jednocześnie pełną nadziei i ciepła młodą dziewczyną, jak i smutną kobietą około trzydziestki.
Cóż, z powodu różnych rzeczy które mnie spotkały w życiu przypuszczam, że jest to podprogowy przekaz, iż mniej więcej tyle pożyję.
Popadam jednak w zbytnie dygresje.
Nie wiem dlaczego, ale jest blondynką. Niby wolę brunetki, lecz uważam, że jest piękna.
Może to przez kręcone włosy? Może przez oczy? Raz szare i smutne, później zaś ciepłe, brązowe?
Raz były zielone. To był dziwny sen.
Byłem bardzo skrępowany. Hmmm, jak można się poczuć pobudzonym przez własnego anioła stróża.
Za pierwszym razem płakała, przeze mnie, rzecz jasna. Chyba mam do tego tendencję, sprawiam, że płeć piękna przeze mnie płacze. Ech.
Cóż, nie powiem czemu płakała. To zbyt osobiste...
Powiem tylko, że widuję ją zbyt rzadko. Rozmawiam jeszcze rzadziej. Czasem się pojawi, uśmiechnie, pomacha mi. Czasem, na szczęście rzadko, grozi palcem. Bywa smutna z powodu moich wyborów, a raczej ich konsekwencji. Na szczęście staram się je podejmować w zgodzie z własnym sumieniem.
To, że jest ono dość kostropate, to inna sprawa.

Najbardziej jednak dziękuję jej za coś innego.
Za to, że nie ogranicza się do snów.
Widziałem ją kiedyś kątem oka w tłumie ludzi.
Czułem delikatne muśnięcie na szyi, które nakazywało rozejrzeć się, zatrzymać. Raz samochód minął mnie o włos, niemal wszedłem mu pod koła, zasłuchany w muzykę, zamyślony.
No i... gdy jestem sam, zamknę oczy i skupię się, czuję jej dłonie na moich ramionach.
Niemalże też czuję, jak osłaniają mnie jej skrzydła.

Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie. Być może jest to tylko w mojej głowie.
Niemniej jest to tak piękne, że i tak cieszę się, że tego doświadczam.

Chciałbym jednak móc wstawać bez problemu.
No i mieć po co wstawać...
Nie żebym uważał swoje życie za bezsensowne.
Po prostu nie potrafię naprawdę żyć tylko dla siebie.

Shalom,

M.

wtorek, 2 listopada 2010

Paradoks społeczeństwa

Ludzie zawsze chcą być wolni, wszyscy to powtarzamy.
Jednocześnie sami zamykamy się jednak w kajdany umów, obietnic i zobowiązań.
Na ogół nazywamy to społeczeństwem.
Cóż, pal licho, gdy jest to podbudowane naszymi przekonaniami i wartościami.
Co jednak, gdy te przekonania i wartości są błędne?
Bądź złe?
I jeszcze ważniejsze pytanie: co, jeżeli zmuszamy kogoś do przyjęcia naszego systemu wartości, gdy go narzucamy?
Czy pozostaje on dobry? Czysty nie będzie na pewno.

Nawet taki system emerytalny, wszak tak ludzki, tak pro publico bono...
A wszak zamienił się w karykaturę samego siebie. Emerytury nie starczają na godne życie, składki są marnotrawione, spirala się zamyka.
Decydenci, z gębami (by nie rzec - pyskami) pełnymi frazesów, wmawiają nam, że tak trzeba. Że tak WYPADA.
Że to jest moralne.

A ja pytam Was, gdzie jest moralność w przymusie?
Czym to i inne narzucane nam 'wartości' różnią się od faszyzmu, od odbierającego godność totalitarnego nakazu?
Pod płaszczykiem robienia tego co słuszne, ludzie zmuszani są tak naprawdę do jednego... niechęci do dzielenia się.
Niechęci do oddania tego, co ich.

Mało kto szanuje własność publiczną, mało kto dba o innych.
Mało kto się nawet i uśmiecha do innych, w sklepie, na ulicy, gdziekolwiek.

Gdy ktoś decyduje za nas, to wszelkie resztki szlachetności tego, czy innego czynu ulatują, wypaczają się i ulegają korupcji.

Aż nie zostaje nic, poza szarością.
Gdy chcesz mieć to, co pokazują.
Gdy nie masz na to środków.
Gdy to, czego pragniesz, jest kłamstwem i ułudą.

Pozwolę sobie umieścić tutaj link do niesamowitego filmiku, na którym Eddie Vedder wykonuje swój utwór 'Society'.
Gościnnie występuje Johnny Depp.
Proszę Państwa... jeżeli podczas takiego natężenia czystej zajebistości w jednym miejscu nie skończył się świat... to może jest dla nas nadzieja.
Wszystko mieści się w jednym pytaniu...

Czy i podczas tego zakrętu ludzkości uda nam się zachować człowieczeństwo?

niedziela, 31 października 2010

Samhain?

Dzisiaj miałem wyjątkowo silny atak mojego słowiańsko-mistycznego nawiedzenia. Niby nic dziwnego, prawda? Wystarczy przeczytać jakikolwiek z moich postów, by się przekonać o tym, że jednak jestem nawiedzony.
Z owym pociągiem do mistycyzmu też nie ma większych problemów.
Możecie więc się pozżymać, że jestem zbyt blady i zbyt ciemnowłosy na Słowianina.
Niemniej! Do kaduka :D. Mam zielone oczy, a przynajmniej w większości, a to cecha wybitnie słowiańska ;).

Przejdźmy jednak do sedna. Otóż, w przypływie typowego do mnie fałszywego altruizmu, udałem się swym zwyczajem 'na groby'.

W mieście w którym mieszkam nie mam w zasadzie rodzinnych grobów, nie oznacza to jednak, że nie mam na cmentarzu nic do roboty.
Wręcz przeciwnie.
Khem, nie bierzcie mnie jednak za nekrofila, czy innego 'gotha', co to, to nie!
Moje zainteresowanie cmentarzami akurat w szeroko-pojęte samhain, czy też inną wigilię Wszystkich Świętych, ma, paradoksalnie do niskich pobudek, bardzo duchowe podłoże.

Mianowicie już od paru lat mam pewną 'tradycję', by wypełnić piersiówkę jakimś alkoholowym płynem, do plecaka wrzucić od cholery podgrzewaczy (takie małe świeczki), do kieszeni wrzucić pudełko zapałek...
I iść.

Zawsze lubiłem cmentarze. Były ciche, spokojne, można było tam pomyśleć, zadumać się i generalnie nie miałem im nic do zarzucenia.
Jedyne osoby z mojej rodziny, które umarły, to uczyniły to w tak wczesnym dla mnie wieku, że niemalże ich nie pamiętam. Miejsce to więc nie wiąże się mi podświadomie ze stratą, lecz raczej z jakąś spokojną (i w zasadzie pozytywną) melancholią.

Lubię więc od czasu do czasu przejść się na spacer przez STARY cmentarz. Nowe to... hmm... temat na innego posta, który, miejmy nadzieję, nigdy nie powstanie (ach, czcze nadzieje).

'Po co mu te podgrzewacze?' - zapytało zapewne kilkoro z Was, których dotąd nie zanudziłem na amen.
Otóż, waćpanny i bracia, o tej porze roku cmentarze są pełne światła, a w zasadzie blasku... płomienie świec nie pozwalają im pozostać w spokoju, przyciągając i ludzi... i, być może, kogoś jeszcze.
Są jednak na cmentarzach miejsca ciche, mroczne i opuszczone.
Stare groby. Popękane płyty. Zarośnięte trawą pagórki.
Niektóre mają przewróconą tabliczkę.
Niektóre mają jeszcze krzyż.
Niektóre są maleńkie.

Koło tych ostatnich najtrudniej jest mi przejść obojętnie. Pal licho, jeżeli leży koło nich wiązanka kwiatów, czy też płonie znicz.
Jest wiele takich, o które nikt nie dba.
Nie mam pojęcia, czy to coś zmienia, czy nie...
Ale ja się lepiej po tym czuję.
Po czym, zaś?
Otóż spędzam przy takim grobie kilka minut. Czasem jedną. Czasem więcej.
Samo zapalanie podgrzewacza i ustawienie go tak, by nie zgasł od wiatru to nie lada wyzwanie. Oczywiście nie można tego zrobić za pomocą innych zniczy.
Każdy podgrzewacz... każda świeczka, każde światełko, wymaga odrobiny zaangażowania.
I chociażbym miał poparzyć sobie palce od tańczącej na wietrze zapałki, a potem siedzieć przez kilka minut osłaniając ogień...
To chyba warto.

Nie mam pojęcia, czy komukolwiek 'po tamtej stronie' robi to różnicę.
Ja się czuję po tym odrobinę bardziej człowiekiem.
100% egoizmu.
Ale nawet jeżeli jest to egoistyczne, to sam chciałbym, żeby ktoś kiedyś zrobił coś takiego dla mnie. Nie oszukuję się, materiał na ojca ze mnie żaden.
Nie dość, że jestem mizantropem, to dzieci męczą mnie niemiłosiernie.
Fakt, do pewnego momentu radzę sobie z nimi dobrze... ale nie 24/7.

Odbiegam jednak od tematu. Dotąd takie chodzenie między grobami uspokajało mnie.
W jakiś sposób pozwalało mi myśleć lepiej o samym sobie, postrzegać siebie w korzystniejszym świetle.
Dzisiaj jednak mnie przerosło.
Tych grobów było zbyt dużo.
Czasem pocieszałem się, że w takim grobie leży małżeństwo.
W zasadzie czego chcieć więcej?
Gdybym mógł położyć się i być zawsze przy osobie którą kocham, bez trosk, bez zmartwień o jutro... czy trzeba byłoby mi czegoś więcej? Wątpię.

Ale tutaj było zbyt dużo. Opuszczone, zaniedbane groby. Pobite tablice.
Brak krzyży. Pęknięcia. Ciemna wyrwa w świetle pamięci.
Nie wytrzymałem. Musiałem zdezerterować z większością podgrzewaczy w plecaku.

Wcale nie pomogło mi, gdy siedząc sobie na ławce, popijając whisky z piersiówki i gadając do dalekiej rodziny (nie jestem spokrewniony, ale co mi szkodzi?), stałem się obiektem podrywu dwóch nieletnich gotek.
Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać.

Już pal licho, że dosłownie 10 metrów obok był niepodpisany, opuszczony grób, o którym nikt nie pamiętał.
Ani nie boli, ale nie podbudowuje mnie to, że byłem dla nich na 'pan'.
Sam nie wiem już czy wyglądam na gówniarza, czy na swój wiek. Ani jedna, ani druga opcja mnie jakoś nie urządza.
Najgorsze chyba było to, że te małolaty chciały poderwać kogoś, kto nawet kątem oka na nie nie spojrzał, kogo uważały za WYRAŹNIE starszego od siebie... i w dodatku były w takim miejscu.
W taką noc.

A ja byłem w dodatku po takim zdjęciu...



Wiem, że w sumie na nim nic nie ma. Ot, skopałem ustawienia i pojawiła się kaszka.
Tak to wygląda dla kogoś z zewnątrz. Kogoś, komu nie śni się już po raz któryś pewien sen.
Wiem, kretyńska sprawa, robić zdjęcia na cmentarzu.
Cóż, poczułem nagłą potrzebę, by zrobić właśnie zdjęcie... tam... zaraz po tym, jak zapaliłem pierwszy podgrzewacz, paręnaście metrów dalej.
Nie wiem co mam o tym myśleć, ale po prostu nie mogłem.

Zdezerterowałem. Palę teraz podgrzewacz w udającej starą latarni i czekam.
Trochę boję się iść spać. Jeszcze bardziej boję się pomedytować.

Lepiej by było, gdyby wypaliła dzisiejsza impreza, ale tak jakoś wyszło, że po raz pierwszy od urodzenia jestem w tę wigilię sam. Przez cały dzień widziałem tylko ludzi w sklepach i na cmentarzu.

Rzuca się to na wyobraźnię. Bogato, fakt.
Lecz negatywnie.

Śpijcie spokojnie,

M.

sobota, 30 października 2010

Uno, dos, tres...



Czasem te mniejsze uliczki nie są wcale gorsze od Rambli...



Zaś Lovecraft bynajmniej nie jest ograniczony do mgły i podobnych klimatów, przedwieczni ukazują się także i w słońcu...



Tam, gdzie ludziom nie chce się nawet wyjrzeć przez okno, można znaleźć coś godnego uwagi...



Samo zaś słońce jest tak piękne, szczególnie w ostatnie dni października.

Nie potrafię napisać więcej, mimo że słowa same cisną się do ust... i swędzą pod opuszkami...

Niemniej nawet ja nie jestem tak ekshibicjonistyczny.

Dobranoc.

M.

piątek, 29 października 2010

Barcelona w mojej głowie...

... brzmiała różnymi rytmami, mówiła i śpiewała w różnych językach.
Teraz zaś, retrospektywnie, kojarzy mi się z Benem Harperem i jego...



I jeszcze ta wersja jest tak cholernie dobra, ech.
Trochę brudna, trochę popękana, trochę pod górkę. Jak moja droga do Barcelony.
Tak samo jak ona, w pewnym momencie się urywa.
Chyba nie potrafię myśleć już innymi kategoriami, jak symbolicznie, poszukując ukrytych znaczeń i osobistych odniesień.



Chodziłem, szukałem, coś mi zawsze przesłaniało widok. A gdzieś nisko, głęboko, szydził głos brzydkiej twarzy.



Świeciło słońce, nieodłącznie było ze mną wino, w głowie zaś mętlik... przecież to tylko kilka dni.



Było pięknie, mimo tego, iż z każdą godziną było bliżej końca. Jednak wraz z każdą upływająca godziną, coraz wyraźniej dostrzegałem to piękno...
I tak właśnie zwykłe, proste rzeczy...



... zamieniały się w piękne. Tylko dlatego, że to było jej miasto.
To śmieszne, ale we wszystkim dostrzegałem jej obecność... zmieniało to percepcję.
Sami spójrzcie...



Lecz dopiero przy niej, wszystko we mnie budziło się do prawdziwego życia...
... i wyglądało tak:



Mam nadzieję, że nie utracę tego zachwytu nad światem. Nad każdą głupią, małą rzeczą, którą większość omija, śpiesząc się do 'życia'.
Przez te kilka dni żyłem mocniej, intensywniej i piękniej, niż przez większość tych 26 lat...
Dalej więc chcę widzieć świat takim:



Jutro (a w zasadzie dzisiaj) postaram się wrzucić jeszcze kilka ciekawych (mam nadzieję) ujęć barcelońskiego zaplecza.
Żadnych znanych widoków.
Alternatywa, mocium panie.

M.

środa, 27 października 2010

'Odwyk'

Nalał sobie szklankę whisky i zalała go fala wspomnień.
Spojrzenie tych ogromnych oczu, uśmiech i głos.
Wiatr znad morza rozrzucający włosy, butelka wina. Wspólne gotowanie.
Smak jej ust, gorąca skóra, parząca opuszki palców.
Splecione dłonie, splecione ciała, jej paznokcie drapiące plecy.
Mocno.
Dotknął palcami karku, wyczuwając pokryte strupkami szramy.
Koszulka dalej nią pachniała. Będzie tak pachniała jeszcze przez kilka dni.
Pamiętał smak jej łez, zadziwiającą neutralny, pozbawiony słoności.
Nie mógł się powstrzymać.
Nie mógł wyrzucić z pamięci jak bardzo ich to bolało.
Wtulił twarz w materiał, chłonąc łapczywie jej zapach.
Jak narkoman.
Nie mógł przestać.
Czasem przeszkody są nie do przeskoczenia. Chociaż coś rozrywało mu duszę na wspomnienie smutku odmalowanego na jej twarzy, gdy odjeżdżał, to...
Wiedział, że ona wie.
Nie ten czas, nie to miejsce.
Jednak na zawsze zapisała się w jego sercu.
Czasem tak jest, że można niemal czytać sobie w myślach, gdy ma się drugą osobę w ramionach... ale to za mało.
Pozostał więc odwyk, czekał na fizyczny ból, towarzyszący odstawieniu narkotyku.
Patrzył jednak z nadzieją w przyszłość.
Zmysły mu nie stępiały. Nie odczuwał świata tak wyraźnie, tak żywo i pełnie jak przy niej...
Niemniej czuł dalej smak, kolory nie zbladły, a czarny pies nie wył mu nad uchem.
Życie toczyło się dalej, a oni siedzieli przytuleni do siebie.
W innym miejscu.
Innym czasie.
Innym życiu.


...

(jutro w zależności od siły mojego charakteru - kolejne ekshibicjonistyczne wynurzenia, bądź subiektywna relacja z zaplecza Barcelony)

środa, 20 października 2010

'Urlop'

Jako iż kolejny tydzień spędzę w Barcelonie, przez ostatnie dni nie miałem za bardzo głowy do dodawania wpisów, zaś kolejnego można się spodziewać najprawdopodobniej około 21.10.
Możliwe, że pojawi się coś w międzyczasie, lecz niczego, póki co, nie obiecuję.

Później można się jednak spodziewać mojego subiektywnego odbioru tego miasta 'po latach' oraz kilku amatorskich zdjęć.

Hasta luego,

M.

niedziela, 17 października 2010

O sztuce dla sztuki

Witam i zaznaczam, iż motywem przewodnim ma być jedynie zarysowanie moich poglądów na pewien temat, nie zaś dokładna rozprawka, czy też esej.

Z dość wyświechtanego tytułu można wywnioskować, że, z właściwym sobie brakiem subtelności, będę filozofował na temat tego czym jest, bądź czym nie jest sztuka.

Jako przykład, 'na tapetę', rzućmy sobie muzykę, a także następujących wykonawców: Feel, Dead Can Dance i .... Dodę.
Tragiczne zestawienie, nieprawdaż?
Mamy tutaj zespół z tragiczną muzyką i tragicznymi tekstami, uderzający w gusta mas i generalnie 'jest już ciemno, wszystko jedno'. Graaaargh, uszy mi krwawią gdy przypomina mi się to wycie gwałconego skowronka.
Przeskoczmy kawałek. Mamy Dodę.
Moim zdaniem, tragicznie tandetna, brzydka i z okropnymi, 'serdelkowatymi' paluchami. Dałoby się to przeżyć, gdyby nie próbowała wszystkim wmówić, że jest seksowna.
Zresztą nieważne, promować się może jak chce. Niestety muzykę ma wyrobniczą i przeciętną (choć dobrą technicznie), zaś głos marnuje na kretyńskie teksty. Cóż, pecunia non olet, jak zapewne myślała Maria Peszek wstając rano na kacu i pisząc co głupsze rymowanki, 'byleby z takim tekstem, co by je w radiu puszczali'.
Powiedzmy sobie wprost: Doda jest w stanie być artystką, lecz tylko jako odtwórczyni sztuki. Poza pomysłem na tandetny image, nie jest w stanie zostać Twórcą.

Nie jest trudno tworzyć sztukę. Wystarczy jakaś wizja, przekaz, ładunek emocjonalny i umiejętności na poziomie chociaż rzemieślniczym. Ba! Nawet amator jest w stanie tak dobrać warsztat, by przekazać swe myśli, bądź uczucia, w sposób... hmmm.... który nie rani zmysłu piękna osób o wrażliwości o poziom wyższej, od tej prezentowanej przez homary.

Czym więc jest Sztuka? Czymś rzadkim.
Nie każdy artysta jest twórcą, a jeszcze rzadziej bywa Twórcą.
Kimś, kto dysponuje przeogromnym i przebogatym warsztatem, wizją i wrażliwością.
Taka osoba może budować dzieła monumentalne, czy będzie to Sagrada Família Gaudi'ego, symfonie Beethovena, przełomowe malarstwo Dali'ego....
Czy też chociażby 'rytm serca' Marley'a.
Kopia Gaudi'ego będzie tylko kopią. Dali zaryzykował i eksperymentował, lecz był w stanie w prostej formie zmieścić genialną kreskę i ekspresję.
Natomiast w muzyce... genialny pianista może odtworzyć Beethovena, bądź 'ukazać go w subiektywny sposób'. Heh, a nie można by samemu stworzyć w takim wypadku jakiejś symfonii, zamiast udawać, że taka aranżacja jest odkrywcza?
Jazzmani podeszli do takich tematów 'po ludzku'. Nie ważne było, kto wymyślił dany motyw przewodni, wszystko było improwizacją, współzawodnictwem.... i pracą zespołową.
Na początku polegało to na: 'jak on to, cholera, zagrał?'
To była ich sztuka. 'What a wonderful world' Armstronga jest piękny, prosty i chwyta za serce. Trudno jest to podrobić, ponieważ to iskra geniuszu.
Podobnie teraz, gdy zespoły typu Habbakuk podchodzą do tematu reggae...
Cóż, dzieje się z nimi (i to od dawna), to samo, co z hip-hope.
Kiedyś to było coś nowego, przełomowego, z przesłaniem i pasją.
Teraz są to powtarzalne rytmy, zubażanie znaczenia i symboliki, brak synergii między przesłaniem utworów, a życiem i zachowaniem 'artystów'.

Naprawdę trudno jest tworzyć coś przełomowego, niestety od zawsze, naprawdę od zawsze, przełomowe idee ulegały degradacji.
Każda jedna forma ekspresji, rzecz jasna mówimy o tych, które uzyskały popularność, de-ewoluowała wraz z czasem.
Spójrzcie na to, co tancerzom robi syf pokroju 'You Can Dance'.
Popularyzowane jest puste show, w którym nie ma miejsca na przekaz.
Czy myślicie, że spośród wszystkich ludzi, którzy oglądają tańczące osoby, chociaż 10% analizuje emocje, które ów taniec w nich wzbudza?
Jest to kolorowa, odmóżdżająca papka, która krzywdzi każdego, kto chce być prawdziwym artystą.
Aby brać udział w sztuce, trzeba ją samemu tworzyć, interpretować, bądź ukazywać w nowatorski sposób. Kolejny z powodów, dlaczego po Idolu ludzie nie są w stanie się wybić. Oduczono ich myśleć, oduczono tworzyć.
Nauczono zaś lansować się i odtwarzać.

Na koniec mała myśl...
Czy rozwiązaniem nie była by więc 'sztuka dla sztuki'?
Jedyna czysta i nieskalana komercją jej forma?

Odpowiem w następujący sposób: sztuka tworzona tylko i wyłącznie dla innych artystów pozostaje zwykłą sztuką... bądź jest zbyt hermetyczna i eklektyczna, by przebić się jako nowatorska ('artystę docenia się dopiero po śmierci').

W dodatku wielu takich 'awangardzistów', tworzy de facto papkę dla 'ahtystów', rozsiewających 'ochy i achy; na temat tzw. 'sztuki nowoczesnej'.

Ja (proszę zwrócić uwagę na niezwykle silny egocentryczny wydźwięk), pragnę tutaj równowagi...
Sztuka przez duże 'Sz' powinna być dostępna dla szarego zjadacza chleba, by przekazać mu podstawowe znaczenie... i na tyle subtelna, by osoby wrażliwsze mogły ją badać i odkrywać na nowo.
Tylko tyle, aż tyle.

Czy więc zaliczam 'Dead Can Dance' do Sztuki?
Oczywiście. Nie każdemu podoba się cała ich twórczość, lecz, podobnie jak z whisky, każdy w końcu znajdzie coś dla siebie, coś, co dotknie jego lub jej duszę.

Bez tego wszak jesteśmy tylko powoli umierającym mięsem, udających, że nasze istnienie ma jakąś wartość...

Tym optymistycznym akcentem kończę...
... i pozdrawiam ;)

M.

sobota, 16 października 2010

When some things're over



Nie mogę się oderwać od muzyki Dead Can Dance nawet w 'normalnych' warunkach.
A już szczególnie trudno mi to uczynić tej jesieni, pełnej melancholii nad czasem minionym. Śmieszna sprawa, szukam (nie ważne czego), codziennie poznaję nowy kawałek siebie, a tak naprawdę budzę się codziennie bez jakiegoś przewodniego motywu w życiu.

Driven by a strange desire...

Najgorzej jest wiedzieć, czego się szuka, a nie móc tego znaleźć.
Bądź nie móc do tego dotrzeć.

Zadałem sobie jakiś czas temu pytanie, czy warto jest być idealistą, mieć nadzieję i wierzyć? Czasami to trudne, kiedy 'rzeczywistość' kopie po nerkach.
Tylko co mi po codzienności, kiedy jest szara i banalna?

Jednak wolę to, czego nie da się dostrzec tylko szkiełkiem i okiem, to, co kryje się tuż za granicą pola widzenia.
Bez tego byłbym pustą skorupą.
A tego, rzecz jasna, bym nie chciał.

Podążam więc za paradą dziwadeł, nie dla mnie sztywne ramy codzienności.
Zapraszam na tę wędrówkę wszystkich szukających czegoś więcej.
Tej nocy (znów) księżyc wstaje po raz pierwszy.

M.

czwartek, 14 października 2010

Do wszystkich 4w5



Moim zdaniem postać przedstawiona przez autora (nie mylić z autorem), to nie potrafiąca sobie poradzić z własnym ego i własnymi uczuciami cipa, ale podkreślam: to MOJE zdanie.
I tak, sam jestem 4w5 i to niemalże 'podręcznikowa'.

awesomesauce: http://www.demland.info/dem/

A very important remark: the strip has been taken out of context.

Zdjęcia

Aparaty cyfrowe dokonały absolutnego gwałtu na fotografii jako takiej.
Nie ma zresztą co się dziwić, jak każda forma ekspresji dostępna dla (domyślnie: ciemnych) mas, także i robienie zdjęć zdewaluowało się już jakiś czas temu do okolicznościowych, tandetnych pamiątek, lanserskich zdjęć z wakacji, czy też 'słitfoć'

Nie mówię tu, rzecz jasna, o samej technice wykonywania zdjęć, która przy automatycznych ustawieniach ostrości, kontrastu i innych dupereli, przestaje być w jakikolwiek sposób sztuką.
Mimo wszystko nie odrzucam też pamiątek jako takich, wszak sam mam czasem ochotę wrócić do sentymentalnych wspomnień z minionych chwil. Nawet jeżeli zdjęcia te są tandetne, źle wykonane i tak dalej. Niemniej są to pamiątki, więc mają jakąś wartość emocjonalną.

To, czego brakuje fotografii jako takiej, to właśnie ekspresja i przekaz.
Wiadomo, że ukazując statyczny obraz (nawet jeżeli jest to klatka z dynamicznej sceny), możemy odnosić się do wielu z jego aspektów.
Impresjonizm, wspomniana wcześniej ekspresja, symbolizm, dosłowność, parodia, kalambur... możliwości są tak naprawdę nieskończone.

Dlatego właśnie kolejne z wczorajszych zdjęć, również słabe warsztatowo, podoba mi się ze względu na to, że przekazuje sobą ogromną część mojego prywatnego, jesiennego klimatu. Jest szar0-bure, lecz przebija nieśmiało kolorami. Zrobione zostało w parku, niegdyś jednym z najpiękniejszych na całym Dolnym Śląsku. Ba, nawet teraz 'daje on radę'. Ma więc także wartość sentymentalną.
Co zaś przekazuje Wam? To już czysty impresjonizm :).



Wiadomo, że nie jest to Sztuka, lecz przekaz artystyczno-emocjonalny. Nic specjalnego pod względem 'technicznym', lecz zdjęcie to posiada odpowiedni ładunek i kontekst, by wywrzeć choć minimalny wpływ na odbiorcę.
A czy potrzeba nam czegoś więcej?

Na zakończenie zaś podaję link to digartowej galerii osoby, która również ma fotograficzne aspiracje, robi to zaś zdecydowanie lepiej ode mnie ;).
Cywilizacja, która przestaje tworzyć i rozwijać się, umiera.
Uważam prywatnie, że to samo dotyczy człowieka...
Życzę więc wszystkim czytelnikom, by odnaleźli swą artystyczną niszę.
Być może będzie to fotografia?

http://liosalfar.digart.pl/

środa, 13 października 2010

Dym, mgła i liście

Z tym właśnie kojarzy mi się jesień.
Zawsze był spokojna, na swój sposób melancholijna. Miała, i dalej ma, specyficzny zapach.
Liście, te zielone, złote, brązowe i czerwone, są już dosłownie wszędzie.
A mimo to, jesień jest też szara.
Szara od dymu palonych liści, dymu ognisk.
Szara od mgły i chmur.
Muszę podczas niej szukać czegoś, co mnie budzi z marazmu, co przykuwa wzrok.
Trudno jest wstać, nie mając gdzieś na świecie czegoś, co tak przyciąga wzrok i myśli, jak kwiat z poniższego zdjęcia.
Wybaczcie amatorską jakość i małą rozdzielczość, ale to ma przemawiać symboliką. Nie mam zamiaru chwalić się moją nieistniejącą techniką ;).



No i ta mała, cicha melancholia która szepcze, że każdy kwiat kiedyś umiera...

Jesienny spleen

Oto cały powód braku postów na blogu.
Niemniej, nie jest to wytłumaczenie. No i nie jest to depresja, lecz, właśnie spleen.
Zaistniało wiele czynników, które do tego doprowadziły.
W kompletnej zaś 'czarnej nędzy' pozostawiły mnie wypowiedzi i decyzje naszych ukochanych debil..., przepraszam, polityków.
Takie... coś... pozbawione honoru i zasad moralnych, co zwie się Jacek Kurski, przeżywając zapewne jakiś kryzys wieku średniego i rozkład resztek szarych komórek, wypowiedziało następujące słowa:

Nie ma w polityce większego biedaka niż poseł krajowy. Publicznie się tego nie powie, ale to jest upokarzający status. To jest upokarzające, żeby poseł zarabiał jedną dziesiątą tego, co prezes banku.
(źródło - http://www.pardon.pl/artykul/12676/kurski_zarobki_polskich_poslow_sa_upokarzajace )

Panowie, panie...
Brak słów. Powiem tylko jedno... człowiek, który wypowiada takie słowa i w nie wierzy, jest dla mnie zwykłym śmieciem, odpadkiem społeczeństwa.
Tak, Jacuś, jesteś bezwartościowym śmieciem.
Pazerny, pozbawiony honoru, opluwający innych melepeta.
Z góry podkreślam, że nie są to pomówienia, lecz prywatne poglądy które mogę w każdej chwili podeprzeć faktami i argumentami.
Szkoda mi jednak czasu na dalsze zajmowanie sobie głowy tym (cytat z PiSu) 'zerem'.

Sprawa druga.
O ile się orientuję, od jakiegoś czasu (1 października, bodajże), nie powinno się sprzedawać herbaty, kawy, alkoholu (nawet denaturatu do celów nie-konsumpcyjnych), papierosów, tabaki... hmmm... czekolady?
O czym ja, do cholery, mówię?
Otóż za nielegalne uznano sprzedawanie czegokolwiek, co można określić jako:
substancję pochodzenia naturalnego lub syntetycznego w każdym stanie fizycznym lub produkt, roślinę, grzyba lub ich część, zawierających taką substancję, używane zamiast środka odurzającego lub substancji psychotropowej lub w takich samych celach jak środek odurzający lub substancja psychotropowa, których wytwarzanie i wprowadzanie do obrotu nie jest regulowane na podstawie przepisów odrębnych
Abstrahując od tego, że pewnie jakieś 95% to straszny (i w dodatku drogi) syf, powyższa uchwała (czy też ustawa, dla mnie to żadna różnica) jest rodem z ZSRR.
Według niej, jeżeli coś nie jest uregulowane w 'przepisach odrębnych' (a, de facto, nie jest, gdyż wątpię, by istniały np. przepisy regulujące handel czekoladą gorzką Z CHILLI), można zanegować i zabronić sprzedaży dowolnego produktu organicznego.
Teraz tak... wyobraźcie sobie, że nie jesteście bogaczami z lobbystami dyszącymi Wam uroczo w kark (tak, bardzo nieprzyjemna pozycja, cóż...)...
Chcecie natomiast wprowadzić na rynek fairtrade'ową czekoladę. Albo herbatę.
Oba te produkty są znane z oddziaływania na człowieka, ba, technicznie rzecz biorąc herbata jest substancją potencjalnie narkotyczną.
Biorąc pod uwagę, że nasza 'kochana' Unia Europejska wydała specjalny dekret sprawiający, iż wszystkie marchewki (puff! jak za dotknięciem czarodziejskiego pióra!) zamieniły się z warzyw w owoce (sic!), zaczynam się obawiać, jak daleko pójdziemy w stronę lewactwa.
Przecież zakazanie dopalaczy jako takie, nie mówiąc o wszystkich potencjalnych bonusach dla malwersantów i łapowników związanych z ową ustawą, to potencjalny zamach na dowolne, LEGALNIE działające przedsięwzięcie w Polsce.
FAKT! Dopalacze to syf, ale kawa, papierosy i alkohol wcale nie są lepsze.
Albo pozwalamy ludziom brać co chcą i ładować sobie herę w oko, albo zabraniamy wszystkiego i prowadzimy owce na rzeź... tfu, strzyżenie (podatki).
Nie ma środka, proszę państwa.
Niemalże wszystko jest dla ludzi, o ile się do tego podejdzie w sposób umiarkowany.
Palisz? Dostajesz raka? Nie mój problem, Twoje płuca, nie moja, nie płacz u lekarza, lecz się za swoje.
Pijesz? Jedziesz po pijaku? Masz wypadek? Dożywocie robót publicznych.
TO jest, proszę państwa, wolność.
Wolność do robienia tego, co tylko chcesz, o ile nie krzywdzisz przy tym innych.
Zaś jak skrzywdzisz... to masz prze******.
Niestety, z tą bandą oszustów, padalców i złodziei, nie uda nam się dojść do tego modelu.
A szkoda.

Aby zaś nie zatruwać Wam powrotu do bloga, zamieszczam link do najwspanialszego skeczu świata.
Nie, to nie Monty Python.
O to Mann i Materna wraz ze znajomymi z K.O.C.a, w bardzo... jesienno-impresjo skeczu poetyckim ;). Ostrzegam, jest długi, ale wspaniały.



Dobranocnywieczór,

M.

sobota, 25 września 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #7

Ximalal oddychał ciężko. Echo jego okrzyku rozbrzmiewało jeszcze długo, lecz poza tym wokół rodziła się przerażająca swą głębią cisza.
Ustał całkowicie wiatr, świat zaś pogrążał się nieubłaganie w mroku.
Ostatnie ze z widocznych słońc kurczyło się i ciemniało.
Młody szlachcic-wojownik nie dostrzegał jednak tego, nie dostrzegał niczego, poza Światłem.
Gdy jego szponiasta dłoń otworzyła klatkę piersiową Pierzastego Węża, Ximalal po raz pierwszy od dawna uświadomił sobie, na co się porwał.
Zamiast krwi, zamiast organów wewnętrznych, z Namiestnika wydobył się blask. Wpierw nikły, stopniowo narastający. Z sekundy na sekundę, każdej długą jak wiek, zamieniał się w coś, czego nigdy dotąd nie widział, lecz poznał z miejsca.
Światło Stworzenia.
Oto okruch samej Iskry, pozostawionej niegdyś w Pierzastym Wężu, by Chmurna Planeta nie straciła z Nim nigdy kontaktu. By poza swym Oddechem, jej mieszkańcy mogli odczuć namacalny, nieskalany ślad Stwórcy.
Wraz z ni to wypływającym, ni to ulatniającym się z rany blaskiem, cały szczyt przemieniał się powoli w w ogromną kulę światła. Cała reszta Stworzenia pogrążała się zaś w mroku, tak jakby całe światło świata skupiało się w jednym punkcie.
Ximalal patrzył na to pustym wzrokiem, niewidzącymi oczyma, nie rozumiejąc tej nagłej rezygnacji, która go opadła. Nie rozumiał też pustki w swej duszy, z istnienia której nie zdawał sobie dotąd tak naprawdę sprawy.
Pchany do przodu, do działania, przez toczącą jego serce nienawiść, teraz, pozostawiony sam sobie, nie czuł nic. Wypalił się do cna.
Wcześniej jednak zniszczył nieodwracalnie kawałek oryginalnego Planu.
Po raz pierwszy wyprowadził ptactwo myślące spod władzy Namiestnika, potwierdził ich wolność wyboru, wolność ich dusz.
Uczynił to jednak siłą, nagle, bez przygotowania.
Rzucił ich jak uczące się latać młode, ze skalnej półki.
Te młode były jednak zbyt zależne od woli Namiestnika, zbyt osadzone w Tradycji i w Przykazaniach.
Jednym czynem przekreślił całkowicie niewinność ludzi-ptaków.
Utracili ją nieodwracalnie, będąc teraz zdani jedynie na pamięć o Świetle i na własne sumienia.
Nie docierało to jednak wówczas do niego. Nie mógł myśleć, wcale a wcale. Prawdopodobnie nie chciał nawet tego czynić.
Obserwował jedynie biernie jak Pierzasty Wąż zamieniał się w czyste Światło, obejmując i spalając swą śmiercią Tron, powoli muskając swym żarem pióra Ximalala.
Nikt tak naprawdę nie wie co się tam tak naprawdę stało, gdyż nikt nie był w stanie wytrzymać spojrzenia w tamtą stronę.
Niektórzy, co odważniejsi, bądź co głupsi, mówili iż na szczycie góry zapłonęło wówczas nowe słońce. Być może mają rację? Wszak siedzą teraz na ulicy, z żebraczymi miseczkami w dłoni, wodząc wypalonymi oczodołami za przechodzącym koło nich ptactwem.
Jedyne co wiemy, to to, iż sam szczyt góry został spalony i stopiony w Szklaną Katedrę, przedziwny twór splątanych korytarzy i surrealistycznych mgielnych rzeźb, za dnia rozświetlonych, w nocy zaś wypełnionych potępieńczymi jękami.
Ximalal zaś...
Zmienił się.
Energia, którą uwolnił, nie odeszła całkowicie.
Część z niej, opadła gwiezdnym pyłem na Chmurną Planetę, opadała tak długo, wraz z deszczami, zaś tam gdzie opadały jej drobinki, wyrastały przedziwne, niebiesko-srebrne niezapominajki.
Inny podobno zostały wyrzucone straszliwą siłę gdzieś hen, daleko, we Wszechstworzenie. Być może opadły gdzieś, na inne planety. Być może dalej dryfują w pustce, czekając na Iskrę, która uczyni z nich Stworzenie.
Część jednak, ta najbardziej zanieczyszczona, najbardziej spalona, wtopiła się w Ximalala. Dotąd istnieją osoby, które zaklinają się, iż słyszały jego krzyk.
Nikt też nie wie, co tak naprawdę z nim uczyniły.
Spośród jego ówczesnych ofiar, nie przeżyła żadna.
Dziś zaś ludzie-ptaki składają je sami, wysyłając doń swych najbardziej zatwardziałych przestępców, lecz także heretyków oraz nieprawomyślnych.
Wraz z utraceniem Światła, utracono także prawdziwą głębię honoru i nadziei. Wszak po cóż ludzie-ptaki mieli by dotrzymywać Tradycji, skoro Światłość ich opuściła?
Sami, porzuceni, zamknięci pod chmurami...
Zabrakło świętości, zabrakło życzliwości... każdy, nawet najmniejszy, nawet najpodlejszy, nawet najbardziej ubogi w przymioty, zaś bogaty w ułomności duszy, chciał być teraz równym.
Ptactwo myślące pogrążyło się w długiej, mrocznej Rewolucji.
Teraz walczył niemal każdy.
Walczono o Ideały, o wolność od nich. O zachowanie Tradycji, lecz i o odrzucenie wszelkich okowów przeszłości.
Ximalal zaś zamknął się głęboko w wykopanym własnymi sznurami grobowcu i wychodził zeń rzadko, tylko wtedy, by osądzić w swym szaleństwie jakiś grzech, który narodził się w jednym z zakamarków Stworzenia... bądź w jego umyśle.
Mimo iż był najpotężniejszym i najszlachetniejszym w swych dążeniach szlachcicem-wojownikiem jaki dotąd narodził się na Chmurnej Planecie, był jednak tylko nim.
Człowiekiem-ptakiem.
Śmiertelnikiem, ukaranym za zuchwałość zwierzchnictwem nad swym ludem.
Zwierzchnictwem, którego nie był w stanie ogarnąć swym umysłem.

Tak oto kończy się opowieść o młodzieńcu.
Morału nie będzie, gdyż nie jest on potrzebny.
Każdy wyczytał już go sobie sam.
Pamiętajcie jednak, że każde z powyższych słów jest prawdziwie.
Okruchy gwiazd zaś dalej podróżują przez Wszechstworzenie.
Czasem niszczą, czasem budują, czasem leczą, czasem tworzą.
Kto zaś wie, gdzie ich Iskra zabłyśnie następnym razem?

piątek, 24 września 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #6

Wcielenie świętego gniewu. Natchnienia. Pasji.
Pierzasty Wąż spoglądał ze swego tronu na śmiałka i nie mógł uwierzyć, skąd w tym śmiertelniku, ciągle młodzieńcu, taki ogień. Taka Moc.
Przez wszystkie wieki, wszystkie milenia, podczas których sprawował w imieniu Stwórcy namiestnictwo nad wszelkim ptactwem myślącym, nad każdym pokornym poddanym Wiekuistej Woli, uważał ludzi-ptaki za rasę niezdolną do buntu.
Fakt, walczono między poszczególnymi Koloniami i Gniazdami, lecz zawsze pozostawała stała i niezmienna świętość: słowo i rady Starszyzny, przekazujących natchnioną wolę Namiestnika. Ach, jakże bano się i poważano tę nadnaturalną istotę, pozostawioną na straży Chmurnej Planety, gdy Stwórca raczył obdarzyć Rozumem zamieszkujące ją ptactwo.
Nikt nie wiedział skąd pochodzi, ani jaki był początek Pierzastego Węża. Apokryficzne legendy, szeptane pośród niedostępnych uroczysk przez dysydenckich heretyków głosiły, iż miał on być tylko opiekunem i doradcą, nigdy zaś władcą.
Wszak czyż Opowieść nie głosi, iż nad ptactwem myślącym nie ma nikogo poza Stwórcą?
Lecz Opowieść, przekazywana z ust do ust przez pokolenia, była zmienia i dostosowywana do zmieniających się wraz z nią czasów.
W końcu ludzie-ptaki zapomnieli, która z jej wersji najbliższa jest pierwotnej. Każda z Tradycji różniła się w różnych aspektach. Fakt, nigdy nie odbiegały od założeń ogólnych, lecz zdarzało się, że inaczej postrzegały grzechy i dobre uczynki.
Pierzasty Wąż wiedział o tym, lecz pamiętał ciągle słowa Stwórcy, jego święty Nakaz...
Bądź im ojcem, sędzią i opiekunem, wskaż kierunek, lecz pozostaw wolną wolę.
Namiestnik czynił tak, z ciężkim sercem.
Widział popełniane błędy, widział wypaczenia, widział jak młodzi popełniają ciągle te same błędy, starcy zaś niezmiennie popadali w gnuśność.
Widział to wszystko i nie rozumiał, dlaczego Stwórca pozwolił na to. Mimo iż dalej czuł w Stworzeniu echo Jego Oddechu, wiejący przez świat wiatr Jego Ducha, Namiestnik czuł smutek i zgorzknienie.
Niedoskonała rasa nie była w stanie sprostać swemu miejscu w Niepojętym Planie, zagubiona we własnych słabościach i ograniczeniach.
Pierzasty Wąż zamknął oczy i uciekł myślami ku swemu Stwórcy, udającemu się ku kolejnej planecie, gdzie miał zrealizować kolejny fragment swej Nieskończonej Układanki.
Nie słyszał już śpiewu Ximalala. Nie dbał o tego pełnego pychy, zagubionego młodzieńca. Nie dbał o swe powinności, o swą misję.
Chciał zasnąć i obudzić się daleko, wolny od trosk, wolny od wszystkiego, co wiązało go na tej planecie chorych dusz.
Ximalal zaś, wyśpiewawszy wyzwanie, przyjął pozycję pojedynkową i oczekiwał na honorową odpowiedź.
Ta jednak nie nadchodziła.
Minęła pierwsza minuta. Potem kolejna.
I trzecia, czwarta, jeszcze następna i jeszcze kolejne.
Na niebie pozostało już tylko jedno słońce, chylące się zresztą ku zachodowi, rzucają ponure, krwawe cienie.
Młodzieniec nie zwracał jednak na to uwagi, czując jak buzuje w nim krew, jak rośnie gniew, jak ledwo tłumiony wrzask wściekłości drapie i wije się, pragnąc wyrwać się na wolność.
Nie słyszał, ba, nie chciałby nawet słyszeć delikatnego szeptu wiejącego wiatru.
Nie liczyło się dla niego teraz nic, poza nienawiścią. Wszystko czego pragnął, do czego dążył było na wyciągnięcie szpona. Każdy krok dotychczasowej wędrówki prowadził go właśnie tutaj.
Tutaj miało dopełnić się jego przeznaczenie, tutaj miał zapisać się na zawsze chlubnymi słowami w największych legendach Chmurnej Planety.
Jak on śmie!
Namiestnik, miast ukorzyć się szczerością jego intencji i ustąpić, bądź przystąpić do honorowego pojedynku, odmawiał mu należnej chwały!
Ta zniewaga... ten dyshonor... to oczekiwanie, które wypełniało jego żyły i duszę czystym, wrzącym gniewem nie mogło już znaleźć innego ujścia...
Z przerażającym okrzykiem nienawiści uniósł szponiastą dłoń nad siedzącym nieruchomo na Tronie Namiestnikiem.
Wiatr zamilkł...


(no i jednak nie była to ostatnia część...)

wtorek, 21 września 2010

Interludium, dedykacja, komentarz

Po fakcie, na temat 'obrońców' krzyża.
Niech reszta pozostanie milczeniem...



... a poza tym pokątnie dotyczy to też 'Baśni...'

As-Salam alejkum,

M.

poniedziałek, 20 września 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #5

Stopnie po których stąpał znaczyły krople krwi. Słońca chyliły się powoli ku zachodowi, zalewając Chmurną Planetę rzadkimi, karmazynowo-złotymi barwami zmierzchu, kładąc się fantazyjnymi cieniami na rozciągających się wszędzie chmurach.
Ximalal przebył długą i ciężką drogę, opłaconą bólem i trudem, w końcu jednak stanął przed swym celem.
Na samym szczycie najwyżej z gór, tam gdzie wiał nieskalany oddechem nieczystych stworzeń wiatr, stał Tron.
Nie był to jednak zwykły, kamienny, czy drewniany tron, jakiego z lubością używali co znaczniejsi spośród ludzi-ptaków. Przed wiekami wykonała go dłoń samego Stwórcy, który ulepił go z gwiezdnego pyłu, po czym zahartował żarem własnego oddechu.
Tak oto powstał jedyny na Chmurnej Planecie obiekt wykonany z jednego z najrzadszych substancji Wszechstworzenia, gwiezdnego szkła. Choć rasa ludzi-ptaków od dawna próbowała zbliżyć się do perfekcji tego mitycznego tworzywa, ich szkłu brakowało prawdziwej duszy. Wszak nie była to rasa stworzona do panowania nad ogniem.
Jednak piękno Tronu nie oddziaływało na Ximalala w najmniejszy sposób. Nie zachwycał się grą wieczornych barw, załamujących się w jego kryształowych ramach. Nie odczuwał nabożnego lęku przed dziełem samego Stwórcy, święta relikwią jego mocy... i jego woli.
Młody szlachcic-wojownik spoglądał dumnym, zaciętym wzrokiem na istotę spoczywającą leniwie na Tronie, owiniętą wokół jego zwojów.
- Dotarłeś do świętego miejsca, Ximalalu - głos Pierzastego Węża był dziwny, nie śpiewny i piękny, jak u ludzi-ptaków, lecz syczący i szeleszczący, jak u pełzających wśród korzeni drapieżników - okaż więc szacunek władcy tego miejsca.
Jednak Namiestnikowi odpowiedziała cisza. Młodzieniec stał bez ruchu, otulając się przed wichrem skrzydłami, przypatrując się uważnie tej jakże obco wyglądającej istocie. Choć pokryty piórami, jak każda inna myśląca istota zamieszkująca Pochmurną Planetę, Pierzasty Wąż był... obcy.
Jego ciało było długie i obłe, kończące się ogonem. Ximalal zastanawiał się, czy gdy wbije w nie w końcu szpony, to czy poczuje wstrętne, suche łuski.
Spojrzenie szlachcica-wojownika przesuwało się dalej, po dwóch parach potężnych skrzydeł, po dziwnych, pięciopalczastych dłoniach, aż w końcu utkwił spojrzenie w twarzy.
Mimowolnie przeszedł go dreszcz. Twarz Namiestnika nie był podobna do czegokolwiek innego, co dotąd widział. Zamiast dzioba posiadał wąską szczelinę, okoloną mięsistą naroślą. Nie otwierała się, ni nie zamykała tak, jak powinien dziób, lecz raczej rozciągała się na wszystkie strony, niemalże jak u przemykających od norki do norki, lub żyjących w dziuplach małych ssaków. Istota rozciągnęła usta w odrażającym grymasie i Ximalal dostrzegł wstrętne, równe zęby, pośród których cztery wystawały dziwnymi kolcami spośród rzędu. Także i nozdrza ukryte były w dziwnej, płaskiej bulwie, przyczepionej bez ładu i składu nad owymi... ustami... zaś pod oczami.
A gdy spojrzał w same oczy... przeląkł się po raz pierwszy w życiu, aż zdziwiony smakiem nieznanego uczucia.
Zamiast powiek, białek i źrenic, spoglądały w niego dwie bezdennie czarne kule, migające odległymi srebrnymi iskrami. Ogrom i wrażenie odrażającej obcości niemalże zmusiły młodzieńca do cofnięcia się.
Niemalże.
Nie pozwoliły mu wszak na to duma, ni determinacja.
A tym bardziej w decyzji utwierdzała go gryząca i dusząca nienawiść, zżerająca od środka wszystkie inne jego uczucia. Czuł, że nie zostało już w nim niemal nic, poza pragnieniem, by ktoś w końcu zapłacił za całą niegodziwość świata. Za tą, która spotkała jego i innych.
Nie pamiętał już nawet o co wyruszał walczyć.
Teraz chciał po prostu zburzyć stary ład i wznieść nowy porządek.
Piękny i uczciwy, taki w którym już nikt nie będzie się musiał bać, że dosięgną go nieodgadnione i niezbadane wyroki Namiestnika. Świat, w którym wszystko będzie jasne, uczciwe i sprawiedliwe.
Świat, w którym to Ximalal będzie wybrańcem Stwórcy...
O tym właśnie rozpoczął pieśń, rzucając wyzwanie Pierzastemu Wężowi.


Powolutku, po kawałku zbliżamy się do końca. Czy będzie dobry, czy zły? Ocenicie sami. W swoim czasie ;)