piątek, 24 września 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #6

Wcielenie świętego gniewu. Natchnienia. Pasji.
Pierzasty Wąż spoglądał ze swego tronu na śmiałka i nie mógł uwierzyć, skąd w tym śmiertelniku, ciągle młodzieńcu, taki ogień. Taka Moc.
Przez wszystkie wieki, wszystkie milenia, podczas których sprawował w imieniu Stwórcy namiestnictwo nad wszelkim ptactwem myślącym, nad każdym pokornym poddanym Wiekuistej Woli, uważał ludzi-ptaki za rasę niezdolną do buntu.
Fakt, walczono między poszczególnymi Koloniami i Gniazdami, lecz zawsze pozostawała stała i niezmienna świętość: słowo i rady Starszyzny, przekazujących natchnioną wolę Namiestnika. Ach, jakże bano się i poważano tę nadnaturalną istotę, pozostawioną na straży Chmurnej Planety, gdy Stwórca raczył obdarzyć Rozumem zamieszkujące ją ptactwo.
Nikt nie wiedział skąd pochodzi, ani jaki był początek Pierzastego Węża. Apokryficzne legendy, szeptane pośród niedostępnych uroczysk przez dysydenckich heretyków głosiły, iż miał on być tylko opiekunem i doradcą, nigdy zaś władcą.
Wszak czyż Opowieść nie głosi, iż nad ptactwem myślącym nie ma nikogo poza Stwórcą?
Lecz Opowieść, przekazywana z ust do ust przez pokolenia, była zmienia i dostosowywana do zmieniających się wraz z nią czasów.
W końcu ludzie-ptaki zapomnieli, która z jej wersji najbliższa jest pierwotnej. Każda z Tradycji różniła się w różnych aspektach. Fakt, nigdy nie odbiegały od założeń ogólnych, lecz zdarzało się, że inaczej postrzegały grzechy i dobre uczynki.
Pierzasty Wąż wiedział o tym, lecz pamiętał ciągle słowa Stwórcy, jego święty Nakaz...
Bądź im ojcem, sędzią i opiekunem, wskaż kierunek, lecz pozostaw wolną wolę.
Namiestnik czynił tak, z ciężkim sercem.
Widział popełniane błędy, widział wypaczenia, widział jak młodzi popełniają ciągle te same błędy, starcy zaś niezmiennie popadali w gnuśność.
Widział to wszystko i nie rozumiał, dlaczego Stwórca pozwolił na to. Mimo iż dalej czuł w Stworzeniu echo Jego Oddechu, wiejący przez świat wiatr Jego Ducha, Namiestnik czuł smutek i zgorzknienie.
Niedoskonała rasa nie była w stanie sprostać swemu miejscu w Niepojętym Planie, zagubiona we własnych słabościach i ograniczeniach.
Pierzasty Wąż zamknął oczy i uciekł myślami ku swemu Stwórcy, udającemu się ku kolejnej planecie, gdzie miał zrealizować kolejny fragment swej Nieskończonej Układanki.
Nie słyszał już śpiewu Ximalala. Nie dbał o tego pełnego pychy, zagubionego młodzieńca. Nie dbał o swe powinności, o swą misję.
Chciał zasnąć i obudzić się daleko, wolny od trosk, wolny od wszystkiego, co wiązało go na tej planecie chorych dusz.
Ximalal zaś, wyśpiewawszy wyzwanie, przyjął pozycję pojedynkową i oczekiwał na honorową odpowiedź.
Ta jednak nie nadchodziła.
Minęła pierwsza minuta. Potem kolejna.
I trzecia, czwarta, jeszcze następna i jeszcze kolejne.
Na niebie pozostało już tylko jedno słońce, chylące się zresztą ku zachodowi, rzucają ponure, krwawe cienie.
Młodzieniec nie zwracał jednak na to uwagi, czując jak buzuje w nim krew, jak rośnie gniew, jak ledwo tłumiony wrzask wściekłości drapie i wije się, pragnąc wyrwać się na wolność.
Nie słyszał, ba, nie chciałby nawet słyszeć delikatnego szeptu wiejącego wiatru.
Nie liczyło się dla niego teraz nic, poza nienawiścią. Wszystko czego pragnął, do czego dążył było na wyciągnięcie szpona. Każdy krok dotychczasowej wędrówki prowadził go właśnie tutaj.
Tutaj miało dopełnić się jego przeznaczenie, tutaj miał zapisać się na zawsze chlubnymi słowami w największych legendach Chmurnej Planety.
Jak on śmie!
Namiestnik, miast ukorzyć się szczerością jego intencji i ustąpić, bądź przystąpić do honorowego pojedynku, odmawiał mu należnej chwały!
Ta zniewaga... ten dyshonor... to oczekiwanie, które wypełniało jego żyły i duszę czystym, wrzącym gniewem nie mogło już znaleźć innego ujścia...
Z przerażającym okrzykiem nienawiści uniósł szponiastą dłoń nad siedzącym nieruchomo na Tronie Namiestnikiem.
Wiatr zamilkł...


(no i jednak nie była to ostatnia część...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz