niedziela, 23 września 2012

Podwójna reaktywacja (po raz n-ty)

Powrót do parakultury odkładałem od bardzo, bardzo dawna.
Cóż, "odkładałem", to dość nieszczęśliwe wyrażenie. Dojrzewał on we mnie, powoli i nieśpiesznie. Po prostu to, co popchnęło mnie do założenia tego bloga, przygasło. Nie zniknęło, broń Światłości. Ot, blog ów stracił świeżość i nie zawierał już tego, co chciałbym w nim przekazywać.
Potrzebowałem odpocząć, stąd milczenie.

Parakultura powraca więc, na kilka dni przez kolejnymi urodzinami. Moimi, nie jej, rzecz jasna :).
Czy odzyskałem świeżość i czy będę potrafił pisać przyjemne, odpowiednio zgryźliwe, lecz jednocześnie pozytywne teksty? Mam nadzieję.
Właśnie ta pozytywność jest tym, czego brakowało mi w ostatnich tekstach, bądź gdy myślałem, czy o czymś nie napisać. Powiem Wam, drodzy czytelnicy, że nie lubię wylewać jadu. Niestety zaś, wiele ze spraw, o których słuchać na co dzień, nie pozostawia nic innego.

Dlatego też dzisiejszy wpis traktować będzie o pewnym zjawisku, dzięki któremu takie pojęcie, jak (moja) parakultura w ogóle istnieje. Zjawisko owe zaś nosi miano Dead Can Dance (nie mylić z You Can Dance!). A cóż to takiego? – być może ktoś zapyta. Wujek Wiki zaś służy odpowiedzią:

(jest to) brytyjsko-australijska grupa muzyczna prezentująca alternatywne spojrzenie na world music, z wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard[2]

Ot i tyle. Zespół ten zakończył działalność w 1998 roku, kapitalną płytą Spiritchaser, by niedawno odrodzić się, jak Feniks, własnym Anastasis. Odrodzić się, to dobre słowo, gdyż brzmią dokładnie tak, jak brzmieli niegdyś. Jakby te 14 lat ciszy było tylko kontemplacją, krótką pauzą w muzyce, która gra w ich duszach.
Moi drodzy, zapraszam w moją własną wycieczkę po tym, czym jest Dead Can Dance; po zjawisku, które re-definiuje wiele pojęć, dotykając bezpośrednio tego, co ulotne, duchowe i metafizyczne. A także niezaprzeczalnie piękne w ten kruchy, niekomercyjny sposób. Moja muzyczna ikona parakultury...

Jak sam Brandon śpiewa w otwierającym płytę utworze:
We are the children of the sun, our journey's just begun.

Tak, ich podróż dopiero się zaczyna, gdyż, podobnie jak i dla mnie, to podróż jest ważna, a nie cel. Podróż zaś zaczyna się codziennie na nowo. I tak ich muzyka towarzyszy mi już od dobrych kilku lat, w szczęściu i smutku. W domu i w podróży, cały czas jednak w sercu i w duszy.
Nie jestem pewien, czy będę potrafił opisać, jak bardzo ewoluuje we mnie sam odbiór ich utworów i ich przekazu. Tkwi w nich prawdziwa magia. Taka magia słów, dźwięków i aury.
Chyba ta ostatnia przemawia do mnie i działa na mnie najbardziej.
Wystarczy czasem, że zamknę oczy, by pojawił się we mnie obraz powiązany z jednym, lub drugim utworem. A też inaczej – stojąc gdzieś, w lesie, nad rzeką, czy też w górach, potrafię przypomnieć sobie jeden z ich utworów.
Ta muzyka przeniknęła mnie na wskroś, stała się częścią mnie. Po części wręcz stworzyła mnie, uczyniła ze mnie tego, kim jestem. To z niej, bezpośrednio z niej narodziła się parakultura.
Fakt, że ta idea wzrosła na podatnym gruncie. Zawsze byłem estetą, zawsze fascynowała mnie sztuka, piękno i poszukiwanie odpowiedzi, doznań, myśli.
Jednak dopiero Dead Can Dance pobudził to ziarno, które zakiełkowała we mnie literatura. Ot, takie uzupełnienie, gdyż człowiek bez różnorodnych bodźców nie ma szans na rozwój. Ja zaś nie mam zamiaru przestać się rozwijać. Górnolotny plan, cóż, lecz czasem bywam ambitny :).

Wróćmy jednak do ich nowej płyty. Zapraszam do mojej prywatnej i osobliwej minirecenzji. Mam nadzieję, że nią nie zanudzę!

Nim jednak zacznę, polecam puścić w tle następujący utwór - http://www.youtube.com/watch?v=J6aQEFzB3zQ a więc otwierające płytę Children of the Sun. Można dalej przy tym czytać, lecz nie radzę. Lepiej zamknąć oczy i się wsłuchać. Bądź znaleźć słowa tego utworu, by łatwiej zrozumieć, czym i dlaczego otwieramy płytę.

Przede wszystkim podkreślam, że ich nowa płyta nie jest wielkim krokiem naprzód, tak samo jak niczym przełomowym nie była ich pierwsza płyta. Z początku byli, jak to ładnie określono na wikipedii, dark independent. Wiecie, takie około-gotyckie granie. Przyjemne, ciekawe, intrygujące, a nawet i dość żywe (kto nie wierzy, tego odsyłam do The Trial http://www.youtube.com/watch?v=DggPe4KaD_c ).
Zmieniali się zaś z płyty na płytę, jednocześnie (i paradoksalnie) od drugiej pozostając tacy sami. Nie na darmo pojawiło się wśród osób zorientowanych określenie 'oni grają jak Dead Can Dance'. Potrafili zrobić... wszystko. Grali (grają!) muzykę z całego świata. Sięgali do brzmień egzotycznych, arabskich, irlandzkich i w zasadzie wszystkich innych. Płyta z 1998 roku, Spiritchaser, była niesamowicie szamańska, inspirowana etniczną muzyką Afryki.
Co więc ja znalazłem w DCD?
Przede wszystkim ich karnawał, a raczej pożegnanie z nich. Utwór tak pięknie nostalgiczny, że może być jednocześnie oswojeniem się z koncepcją śmierci, jak i kołysanką, dodającym otuchy i mówiącym o pięknie świata kocem, oddzielającym od wszystkiego, co zmęczyło nas w danym dniu.



Nie wiem jak opisać ten utwór słowami i pojęciami innymi, niż "doskonały", "kompletny", "magiczny", "hipnotyzujący".
Cała jego aranżacja, brzmienie, słowa, nawet teledysk... przepiękne i składające się w coś większego. O, właśnie tego szukałem. Jego suma jest większa, niż części składowe. Można go rozbierać na części, analizować i szukać w nim geniuszu. Jednak ów geniusz jest wszędzie, pomiędzy i jest nieuchwytny. Spotkać i znaleźć można go dopiero patrząc na całość, słuchając nie tylko uchem – też i duszą.

I właśnie... tutaj dochodzimy do sedna mojej minirecenzji. Muzycznie Dead Can Dance nie zmieniło się. Nadal są sobą i nadal trzymają poziom. Wielu ma im to za złe. Chcieli czegoś nowego. Lecz to jest jakby... zarzucać Paganiniemu, że to kapitalnie, iż wymyślił granie na skrzypcach niemal na nowo, ale teraz czekamy na coś nowego.
To nie tak, moi drodzy. Dead Can Dance to coś, co narodziło się w duszach pewnej dwójki, lecz co dojrzewa i kiełkuje w nas. Nie wiem, jak Wy, ale ja czuję się tutaj... instrumentem.
Tak jak Brandon i Lisa jestem owym dzieckiem słońca, którego podróż dopiero się rozpoczyna. Tak jak i przez nich, tak i przeze mnie muzyka płynie i przedostaje się dalej. Kształtując mnie i świat.
Nie chciałbym, by to się zmieniło, zaś zbytnie eksperymentowanie mogłoby do tego doprowadzić.

Tak jak kiedyś Karnawał się zakończył, tak teraz rozpoczyna się na nowo. Inny, a jednak taki sam. Piękny i współtworzony przez to, jak go odbieramy.
To jest coś więcej niż rozrywka, coś więcej niż muzyka, coś więcej niż zwykła sztuka. To jest czysta parakultura, wykraczająca poza ramy, poza bariery, poza rzeczywistość.

Oto czym jest dla mnie Dead Can Dance.

A czym jest, lub może stać się dla Was? Odpowiedź można znaleźć tylko w jednym miejscu.
W Was.

Al'diel sha'la ;)

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz