piątek, 20 sierpnia 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #1

Nie mam dzisiaj zbyt wiele do powiedzenia.
Ot, tania whisky z Colą skończyła się, gdzieś w podświadomość odeszła wena, zaś wszystko co po niej zostało prezentuję poniżej.
Wyobraźcie sobie szamana, bądź gawędziarza...
Jest stary, mądry i charyzmatyczny, siedzi przy ognisku i snuje kolejną ze swych opowieści.
Cienie tańczą wokół niego, kładąc się na ziemi i na słuchaczach, zmieniając się wraz z każdym podrygiem płomieni, wraz z każdym jego gestem.
Niestety baśń ta nie została jeszcze ukończona, z powodów... cóż, przeróżnych.
Zapraszam jednak do zapoznania się z tym, co znajduje się poniżej.
Z baśniami wszak tak już jest, nie chodzi w nich tylko o zakończenie.
Mają przede wszystkim prezentować archetypy...

Na najwyższej z gór wznoszących się dumnie na Chmurnej Planecie, wysoko ponad szarymi, wilgotnymi kłębami, tam gdzie w promieniach słońc zbierają się najstarsi i najmądrzejsi pośród ludzi-ptaków, dawno nie widziano tak zuchwałego śmiałka, jak młody Xilmalal. Zebrani wokół świętych ognisk stroszyli zszarzałe pióra i uderzali z niesmakiem językami o dzioby. Stępiałe pazury zgrzytały bezsilnie o kamienne zbocza, wszędzie rozchodziły się ciche posykiwania szeptów. Xilmalal szedł dumnie wygięty, prężąc silne barki, odchylając wyzywająco do tyłu głowę. Był młody, silny i sprytny, przeświadczony o swej wyjątkowości, popartej heroicznymi wyczynami, takimi jak pokonanie w walce straszliwego arrinaxa, przechytrzeniu gerrynala, czy pokonaniu w grze w zagadki samego Sfinxa. Szedł objąć absolutne władztwo nad ludźmi-ptakami, szedł strącić z piedestału świątyni samego przedstawiciela Stwórcy, Pierzastego Węża. Mędrzec Yucano długo i cierpliwie tłumaczył podczas jego pieszej, buntowniczej wędrówki, iż cała ta wyprawa, od początku do końca, to nic innego jak jeden wielki błąd. Ba! Więcej nawet, bluźnierstwo! Niestety, mimo iż śpiew mędrca był kojący i pełen ciepłego, srebrzystego blasku, Xilmalal nie słuchał go. Pokryte bielmem oczy i posklejane pióra starca wzbudzały w młodzieńcu odrazę. Droga była długa i trudna, wyczerpująca nawet dla dla młodego człowieka-ptaka.
Pełna pokory jasność zgasła, śpiew zamilkł, nastała mroczna cisza.
Wznieśmy więc toast słonym od łez płaczek winem i powstrzymajmy własne, abyśmy mieli siłę rozpaczać nad większą jeszcze stratą.
Tak oto mądrość i doświadczenie od wieków oddały pola determinacji i przeświadczeniu o własnej nieomylności. Tak oto Xilmalal samotnie kontynuował swą wędrówkę, dumnie i butnie spoglądając w przód, za sobą zostawiając rady mędrca. Ani przez myśl nie przyszło mu by spoglądać za siebie, w przeszłość.
Nim jednak osądzicie go pochopnie, posłuchajcie wpierw mych słów.
Jego lud cierpiał wówczas z powodu głodu, arrinaxy czyniły spustoszenia wśród stad, czasem nawet zabijając nieostrożne młode. Z niższych zboczy gór widać było wyraźnie, że starcy nie robią nic, by pomóc swym rodzinom. Zapewne bali się, zapewne zgnuśnieli na bezpiecznej wysokości, wygrzewając swe kości na słońcu, ciesząc się krystalicznym powietrzem i pożywieniem, które dostarczali wierni wnukowie. Niżej, pośród hal, pośród kniei, wśród zamglonych rozlewisk wznoszono pełne cierpienia oczy ku prześwitującym przez szare chmury promieniom słońca. Wypowiadano kolejne prośby, składano ofiary. Padając na twarz błagano o litość. Prośby jednak pozostawały bez odpowiedzi, ofiary jedynie trzebiły marne i tak zapasy, a litość od dawna nie gościła wśród ponurego półmroku.
Xilmalal na swej drodze spotkał wielu, większości z nich zaś odcisnął się niezatarcie w pamięci. Niżej, gdy jeszcze daleko miał do chmur, podzielił się własnym prowiantem z głodnym dzieckiem, a następnie zaniósł je do pierwszego osiedla, by tam mogło zdecydować o swym życiu. Okazał łaskę kalekiemu myśliwemu, którego skrzydło zostało nieodwracalnie uszkodzone, a on sam nie miał odwagi by zakończyć honorowo swe życie. Stanął w obronie ciężarnej kobiety o błyszczących od szaleństwa oczach, gdy usłyszał że bez podania dowodów trzymana była w klatce, pod zarzutem cudzołóstwa. Doszedł prawdy, ukarał podcięciem skrzydeł i wygnaniem winnego gwałtu mężczyznę, a następnie znalazł dobre małżeństwo, które zgodziło się przyjąć pod swój dach przyszłą sierotę.
Między ludźmi-ptakami nie ma wszak miejsca dla słabych, bądź nie będących u pełni władz umysłowych. Zbyt wielkie ryzyko dawania młodym złego przykładu.
Wyżej jeszcze, nawiedziły go duchy przodków. Kłamały, zwodziły i straszyły. Nie dawał im jednak posłuchu. W końcu szedł z prawością w sercu, by uratować swój lud, by przywrócić równowagę. Jak mógł sprowadzić swymi czynami nieszczęście? Jak brak działania mógł być kiedykolwiek lepszy od podjęcia tak szlachetnych kroków, jakimi była wszak jego misja?
Najmądrzejsi ze starców wymieniali przygnębione, milczące spojrzenia i żegnali się w swych duszach ze światem, jaki zastali będąc dziećmi, w jakim się wychowali i o jakim niedługo miały powstawać smutne, tęskne pieśni. Za młodym, silnym Xilmalalem postępował cień, wśród ostrych szczytów wiał wiatr zmian. Im wyżej i bliżej w swej tradycyjnej, świętej pielgrzymce znajdował się świątynnej piramidy, tym większa cisza zapadała w krainach poniżej.
Gdy nadszedł dzień podczas którego pazurzasta stopa śmiałka otarła się ze zgrzytem o pierwszy ze stopni, całe życie na Chmurnej Planecie wyczekiwało w kompletnej ciszy...

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawe, chciałabym umieć tak pisać... czekam na ciąg dalszy! pozdrawiam!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisanie to nic trudnego, co widać po przykładzie Dana Browna :). Trudność sprawia przełamanie się oraz pewne zapędy perfekcjonistyczne (o co bym siebie nie podejrzewał). Nie chcę naśladować niczyjego stylu, a więc rzeczy które chcę publikować powstają bardzo, ale to bardzo powoli.

    OdpowiedzUsuń