sobota, 28 sierpnia 2010

Baśnie o okruchach gwiazd #2

Xilmalal zamknął powieki i chłonął zimny, górski wiatr. Rozkoszował się jego powiewem, stroszącym lekko przybrudzone pióra młodzieńca.
Przez chwilę istniał tylko on i jego najbliższe otoczenie, zarówno początek, jak i koniec pewnych etapów jego drogi. Westchnął ciężko i otworzył szeroko oczy, lustrując otoczenie wzrokiem urodzonego drapieżnika.
Nie umykał mu najmniejszy szczegół, ni detal. Był pewien, iż był tam sam. Dookoła nie poruszało się nic żywego, wszystko co mógł dostrzec, to skały, mchy i rachityczne krzewy. Wszelkie małe istoty pochowały się z przestrachem w swoich norkach. Pozostałe drapieżniki zaś nie zapuszczały się tak wysoko na świętą ziemię.
Xilmalal poruszył ramionami i zgrzytnął czteroszponiastymi dłońmi o ochronne płytki przymocowane do przedramion. Był zmęczony wędrówką, lecz nie mógł teraz się wycofać. Przed nim rozpoczynały się długie, strome schody. Starsi zawsze powtarzali, iż są one nieskończone, iż tylko ci, w których żyłach płynie Czysta Krew, są w stanie znaleźć drogę na ich szczyt.
Spojrzenie nieustraszonego młodzieńca powędrowało hen, w górę, gdzie stopnie ginęły w ciężkich chmurach. Uniósł ku nim swój dziób i wydał głośny, wyzywający okrzyk.
Przybywał, by rzucić wyzwanie staremu porządkowi.
Całe Istnienie oczekiwało z zapartym tchem na tę konfrontację największego z bohaterów, jakiego dotąd wiedział świat, ze strażnikami odwiecznego ładu, ustalonego u zarania czasu.
Każdy z jego nieśpiesznych, ostrożnych kroków odcinał się groźnym zgrzytem na tle wszechogarniającej świat ciszy. Nastroszone pióra nadawały nadawały zawadiackiego, groźnego wyglądu. Całym swoim ciałem, każdym ruchem, spojrzeniem i gestem, rzucał wyzwanie światu.
Oto nadchodził!
Gdy tak piął się w górę, wsłuchany we własne myśli, starszyzna rozpoczęła przygotowania. Po świecie rozsyłano wieści, by niektórzy z najbardziej narażonych na gniew Pierzastego Węża osad ukryli się głęboko w lasach i jaskiniach.
Chmury, jak zwykle ciężkie, zapowiadające deszcz, stały się jeszcze ciemniejsze. Świat powoli pogrążał się w mroku, skrywając Istnienie przed wszelkimi, nawet najmniejszymi, promieniami Słońca.
Xilmalal parł jednak niewzruszenie do przodu, nie oglądając się za siebie. Jego determinacja i odwaga nie znały granic, zaś widząc przed sobą cel, nie chciał i nie był w stanie zwrócić uwagi na nic innego. Wraz z każdym krokiem młodzieńca, zbliżał się on do granicy chmur, oddzielającej Istnienie od Nieba, świętej krainy duchów.
Czemu jednak miałoby go to napawać przestrachem? Wszak stawił już czoła duchom swych przodków, pokazał, że jest godzien występować jako obrońca swego Ludu, by przemawiać w jego imieniu.
Niemalże czuł już na twarzy chłodne, wilgotne pasma chmur. Potrząsnął gniewnie piórami, by przywrócić im odpowiedni wygląd, po czym z dumnie uniesioną głową wkroczył między szare obłoki.
Mieszkańcy Istnienia usłyszeli zaś wtedy pierwszy z ostrzegawczych grzmotów, jasno określających, iż złamane zostało odwieczne tabu. Oto śmiertelnik, niewezwany przez nikogo, wkraczał do domeny dostępnej jedynie dla arcykapłanów oraz samego Pierzastego Węża.
Pozostawiając za sobą całe poprzednie życie oraz trzęsących się ze strachu pobratymców, Ximalal coraz mocniej wierzył w swoją siłę i nieomylność. Oto rozciągały się wokół niego święte chmury, te które zsyłały życiodajny deszcz, lecz także chłód który przenikał aż do kości, a niegdyś uniemożliwił części z jego przodków lot. Gniewnie potrząsnął skrzydłami i przeklął los szlachetnie urodzonego, los wojownika. Był zbyt silny, zbyt wysoki, by na długo wzbić się w powietrze. Pierzasty Wąż przewidział dla podobnych jemu właśnie takie zadanie, obronę i ochronę.
I na Stwórcę! Takim właśnie miał zamiar dzisiaj stawić się przed namiestnikiem boskiej woli.
Jednak wraz z każdym krokiem zapominał powoli o swym postanowieniu. W swym sercu zamiast troski o swych braci i siostry, coraz mocniej odczuwał gniew i niesprawiedliwość. Wszak jego mniejsi pobratymcy potrafili latać, by zbierać owoce oraz polować pośród wyższych partii drzew. On zaś musiał chronić ich na dole, wśród splątanych krzewów i korzeni.
Takie właśnie myśli towarzyszyły mu, gdy chmura powoli zamieniała się we mgłę, ta zaś rozrzedzała się stopniowo...
Zamieniając się w blask.
Był to najpiękniejszy widok, jaki ujrzał przez całe swoje życie.
Ogrom błękitu i niesamowity, oślepiający blask słonecznej tarczy. Nie był w stanie patrzeć nań zbyt długo, jego oczy nie były przyzwyczajone do takiego blasku, gdyż nikt poza arcykapłanami Ludzi-Ptaków nie dostępował łaski spojrzenie wprost w słońce przebywając pośród Istnienia.
On zaś stał tam, jak urzeczony, rozkoszując się suszącym jego pióra blaskiem. Rozłożył szeroko ramiona oraz skrzydła i zaśpiewał czystym, pięknym głosem. Jego pieśń dotyczyła zaś radości, opowiadała o wolności i zapowiadała zmiany.
Podczas gdy tak śpiewał, nieświadomy tego co dzieje się w Istnieniu, na dole jego pobratymcy kulili się przed wściekłą, okrutną burzą. Tabu zostało złamane, Pierzasty Wąż musiał przypomnieć o tym swym poddanym.
Tymczasem zaś słoneczny blask, padający na Ximalala, przesłonięty został przez tajemniczy cień. Młodzieniec zamilkł, złożył skrzydła oraz ramiona w pełnej dumy pozie, następnie zaś spojrzał na przybysza...


Wybaczcie, iż opowiadanie to nie zostało jeszcze dokończone, niemniej cały czas biją się we mnie dwie koncepcja samego zakończenia. Jeżeli dobrze pójdzie, to zamieszczę końcówkę jutro.
Miłego czytania :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz