niedziela, 20 marca 2011

Warzsztacik#7

(długo przyszło mi napisanej tej części, gdyż jest to nazbyt autobiograficzne, zbyt wiele z tego co tu opisałem zdarzyło się w ten, czy w inny sposbób... niestety...

Przede wszystkim widzę jej twarz. Tak naprawdę obejętną, nie ochodzi mnie wszak, co tak naprawdę robi. Ważne, żeby obchodziło mnie co ONA robiła. Nie robiła wszak NIC.
Powiedzmy sobie szczerze, czy to ważne, że nie ruszyło się dzisiaj sprzed komputera? Że nie wyniosła talerzy po dzisiejszym śniodaniu? Po wczorajszej kolacji?
To napradę nic dziwnego. Sam jej codzień.
To spojrzenie, pełne winny i pełne kłamstwa, tak bliskie i znajome, wszak sam sam zne je doskonale. Sam je ... zakładałem... tak często.

Właśniego dlatego nie obchodzi mnie ono nic a nic.
Mam gdzieś to, co mówi.
Wymówki, jej racje, jej zdanie.
Dzisiaj, te kilka minut, kilka godzin, to całe życie temu, oto właśnie co przestało się liczyć.
Mówi coś do mnie, ale nie obchodzi mnie nic, a nic.
Każdy dźwięk, który wydostaje się z jej ust ma tylko jedno jeden rezultat.
Irytuje mnie.
Działa destrukcyjnie na moje nerwy.
Umieram przez to, kolejny kawałek mnie odchodzi w niepamięć.

Słłyszę, że mówi coś do mnie.
Ten wyrzut w gosie.
To dziwne połączenie troski o mnie i myślenia tylko o swoim tyłku.
Przecież to ja zarabiam, a ona serdzi w domu i udaje, że jest do czegoś potrzebna, choć nie gotuje, nic nie kupuje, czasem jedynie posprząta.
Nawet nie udaje, że jest tu do czegoś potrzebna, że po powrocie do domu mam kilka minut na odetchnięcie. To tyle. Potem zapieprzaj, robaczku.
Po prostu po raz kolejny nakryłem ją na marnowaniu czasu.
Nie myślcie sobie że jestem lepszy, daleko mi od tego.
Sam jestem jednym z tych, którym brakuje pomysłu, którzy zawsze szukają czego więcaj.

Tylko, na wszystko co święte, przynajmniej tego nie kryłem.

Dlatego każde jej słowo wyprowadza mnie z równowagi. Każdy gest, okazenie wstydu, każdy najmniejszy ... słabości, wyprowadza mnie z równowagi.
Widzę ją taką jaka jest, jeszcze słabsza ode mnie, żerująca, pusta, nijaka.
Szara.
Taka, jakiej zawsze się bałej.

Im bardziej ją unikam, tym bardziej staje mi przed oczami.
Jednocześnie zaś, tym bardziej mnie przez to unika.
Tum mniej liczy się to co czuje, tym więcej jest w tym JEJ.
I usprawiedliwiam się przed samym sobą, przed jej oczami, przed tym co robię.
I w końcu nie wytrzymuję.

Gdy stoi przede mną, pluje na mnie jadem i nie potrafi nawet spojrzeć na mnie, upadam ostatecznie, tak nisko, jak nie wyobrażałem sobie nawet tego wcześniej.

Uderzam ją... i nie wiem przez chwilę, co też właśnie się stało.
Czy to co widzę w jej oczach to strach, czy to koniec.
Czy upadłem, czy też odżyłem.
Ja w każdym razie przekroczyłem pewną granicę, znad której nie ma powrotu.

Dlatego nie wiem, czy iść po przygotowany od dawna plecak, czy też przepraszać.
A przede wszystkim... czy jest po co przepraszać...

I tym na dziś zakończymy...


M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz