niedziela, 6 listopada 2011

Górskie refleksyje

Niebieskie niebo i ciepłe promienie słońca. Czego chcieć więcej w piękny, wczesnolistopadowy dzień?
Rzeźkie, górskie powietrze, wielokolorowe liście, słomiano-złote trawy, szczyty pokryte puchem utkanym z chmur. Ech, żyć nie umierać. I ta połamana droga przed nami. Nami. Heh, no właśnie. Wszystkich przygodnych turystów, co piszę nie bez narcystycznej dumy, zostawiłem hen, daleko za sobą. Wszystkich czterech, czy tam sześciu, których wyminąłem po drodze. Z góry schodziło o wiele więcej osób.
Niemniej, aż sam się zdziwiłem. Karpacz, a właściwie ta jego nieprzyjemnie asfaltowa część, ciągnąca się od Białego Jaru aż do Wang, nie sprawiła mi żadnej trudności.
Och i ach! :)
Autorski i naiwny sposób złapania formy, czyli codzienny jogging po schodach na dziesiąte pietro - i z powrotem - przyniósł wymierne rezultaty. A więc, nienajgorszą kondycję i brak zadyszki. (tutaj proszę sobie wyobrazić niżej podpisanego w pozycji odem z Tańca Zwycięstwa)
Cóż, kto wie? Może powróci mi też w końcu, miła dla próżnego ego, sylwetka modela ;) ?
Póki co, zaś, usiadłem sobie w Samotni (takie schronisko w Karkonoszach - przyp. dla mieszczuchów) i popijałem herbatę. Własną, rzecz jasna. Taki już ze mnie snob, jak na wagabundę, przynajmniej :). Na szczęście, tym razem, udało mi się powstrzymać przed kolejnym gwałtem na twórczości Gaimana. Znaczy, nie rzuciłem czerstwym tekstem, że herbata ma być ciemna jak noc i gorzka jak wyrzuty sumienia. Stanowczo tego wyświechtanego tekstu nadużywam.
Ale ale! Ja tu lecę z prywatą, a Czytelnik zapewne chciałby (bądź chciałaby Czytelniczka), dostać we wpisie trochę "mięsa".
Zaproponuję więc danie główne złożone z opisu i wrażeń z podejścia na Słonecznik, z Pielgrzymów. Trasa, co prawda, krótka, lecz działo się, działo. Choć, jak to w życiu bywa, mój heroiczny bój z owym żółtym szlakiem bynajmniej ekspresją, ni zwrotami akcji nie porywa. Wszak to nie tanie cyztadło, a rodzaj rozbuchanego dziennika :).
Nie twierdzę, że takie trzymanie się faktów jest "lepsze". Licencia poetica wyciągnęła wszak niejedn badziewny tekst,. Postaram się jakoś nie zanudzić. Zbytnio ;).

Akt I - Pielgrzymy

Pełen werwy i młodzieńczego zapału, wyruszyłem z Polany na podbój dawno zapomnianego (przez autora) szlaku. No i dostałem za swoje. Z początku piękne widoki, a jak! Wspołmniałem o zasnutych chmurami zboczach gór? Wspomniałem, a jak. Muszę oduczyć się tych retorycznych wtrąceń. Ale nie dzisiaj, hehe. Cóż, taki już mój (wątpliwej jakości i nadwątlony) urok osobisty.
Niemniej, widoki widokami, a przede mną schodzy! Dosłownie i w przenośni. Otóż cały czas miałem pod górę (różnica wysokości to jakieś 200 metrów), pod nogami jakieś niewymiarowe kamedrulce, potrzaskane drewniane stopnie, obsunięta ziemia... Że się tak wyrażę - pełen wypas, jak ktoś jest kozicą, rzecz jasna, bądź masochistą. Jak nie, to, hehe, używając młodzieżowego, lib a(u/r)tystycznego, "przejabane" :).
Nic to! Się zapieprza po schodach, się ma kondychę. Fakt byłem mokry jak mysz (skąd takie powiedzenie, swoją drogą?), lecz jakie to zagwarantowało wspomnienia! Ciężkie, znaczy, ale im więcej mija czasu, tym pozytywniej je zabarwiam.
No i w końcu - Pielgrzymy. Skałki pikne, można sobie wejść, można zejść, można zabić się, spadając. To ostatnie, co nietrudno wywnioskować, autorowi się nie przytrafiło.
Co tam o nich więcej? Ano niediżo, nie miałem pomysłu na dobre zdjęcie, więc jak kto ciekaw(a), to niech sobie "wygoogluje".
Ja, pisząc w skrócie, ruszyłem dalej.

Akt II - na Słonecznik

No dobrze, na pielrzymy było przez jakiś tam lasek. Mało widać, bo drzewa. Zgrzałem się, zmachałem i tyle. A tu? "Bożesztymój". Masakra.
Wiatr mi wył w uszy i wiał w twarz, a dookoła jakieś kosodrzewiny przyczajone. No i z nienacka wyskakujące pod nogi schody. Pośró owych kosodrzewin, czy co to tam za krzaczory były. Nie ważne. Sprytne bestyje.
Przysięgam, była masakra. Pizgało, gwizdało, zrywało kaptur, zaś widoczność w porywach dochodziła do metrów 20. Znaczy do przodu, w tył przez jakiś czas było ładnie. Niestety, z wrodzonym szczęściem, lazłem porsto w chmurę.
No i tak sobie człapałem, biedny żuczek, chusta na głowie, softshell zapięty pod samą szyję, w kieszeni dodająca otuchy "małpka" żurawinówki.
Człapu człap. A pot kapu kap.
Minął kwadrans. A ja człapu.
Minął kolejny, a pot dalej kapu z czoła.
Ot, taka zwykła, ludzka głupota. Nie zna ona wszak granic. Żeby mi ktoś jeszcze za to płacił, ale nieeeee! Sam wydaję pieniądze, żeby się pomęczyć.
I tak sam pcham się, wyżej i wyżej, a w dodatku podobało mi się to.
Gdy zaś dotarłem już pod sam Słonecznik, to i tak nawet widoków nie miałem. Fakt, swoisty mentalny orgazm nastąpił, ale stałem w środku chmury. A więc jeno wiatr i dookoła mglista chmura, które to towarzyszyły mi aż do Domu Śląskiego - i dalej, tym razem w dół, z wiatrem w plecy, do Samotni.
W uszach muzyka Fever Ray (czasem komórki się przydają), na ustach banan, w brzuchu jakiś ciepły posiłek... właśnie o tym myślałem, idąc szlakiem nad przepaściami.
Tam właśnie ciepłe papu, książka, piwo. Cywilizacja. Żyć nie umierać.

To było wtedy. A dzisiaj? Ledwo wróciłem, a już mnie ciągnie znowu...

M.

2 komentarze:

  1. Jadę:D.Duży plus za poczucie humoru i autokrytykę:D. Nie znudziło (zbytnio), dobrnęłam do końca;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziękować. Ego mile połechtane, znaczy "ukryty" cel bloga osiągnięty ;).

    OdpowiedzUsuń