wtorek, 1 lutego 2011

Warsztacik

Poniższy tekst jest ćwiczeniem literackim i nie ma większego związku z rzeczywistością. Cóż, przynajmniej nie jest pamiętnikiem ;).

A więc, do dzieła...

Boję się obudzić. Tak po prostu. Wiem, że śnię, zaś otaczające mnie majaki męczą mnie swoją powtarzalnością, powolnością i przewidywalnością. Znam je już niemal na pamięć, ledwo się między sobą różnią.
Wczoraj padał śnieg, dzsiaj zaś panuje skwar.
Dalej jednak wszystko obraca się wokół zagubionej perły.
Pieprzony symbolizm.
Przewracam się na łóżku z boku na bok, boleśnie świadomy zawieszenia między jawą, a snem. Ucieczka od rzeczywistości, eskapizm w pełnej krasie.
Wsiąkam w ten sen i przyjmuję go jako część siebie. Akceptuję ten bajzel, który panuje w moim umyśle. Przeżyłem raptem pół wieku, a już nie mam siły wstawać.
Praca wysysa ze mnie całe siły, obowiązki zwalają się na głowę.
A w domu...
Nawet o tym nie myślac, sięgam dłonią po komórkę.
Drzemka, głupie dziewięć minut ucieczki więcej.
Mija jak z bata strzelił, kolejny dzwonek budzika musi mnie obudzić.
I budzi. Choć czynię to z niechęcią.
Otwieram oczy i budzę się w swoim prywatnym koszmarze.
Tak to już bywa, że człowiek coś naobiecuje i później unosi się honorem, że tej obietnicy dotrzyma. Chociażby miało go to po kawałku zabijać.
Takie właśnie myśli przechodzą mi przez głowę, gdy na nią patrzę, pogrążoną we śnie.
Najgorsze jest chyba to, że całuję ją z przyzwyczajenia, nawet nie zadaję sobie trudu, by to ukryć.
Te kwiaty z którymi wrócę, choć żywe i piękne, też będą puste.
Tak samo puste jak jej dzień, spędzony na oglądaniu głupot w Internecie.
Przywitają mnie porozrzucane po pokoju ubrania, lista zakupów, niepozmywane naczynia.
Ech, żeby chociaż je wyniosła do kuchni.
I tak sobie powolutku umieram.
Po kawałku, duszę w sobie całą gorycz.
I naprawdę nie rozumiem, dlaczego mam nadzieję na poprawę sytuacji.
Cóż, nadzieja matką głupich - myślę, przyglądając się pracy ekspresu do kawy.
W lodówce czeka zrobiona wczoraj kanapka, kawę przelewam do podróżnego kubka.
Jest dobra. Mocna. Czarna jak noc. Gorzka jak wyrzuty sumienia.
Zarzucam na siebie kurtkę i przez ramię przewieszam torbę.
Na głowie ląduje kaszkiet. Teraz tylko rower... i jadę z Anglii.
Witajcie dzieci, nadjeżdża pan od angielskiego.
Żadnego z was dzisiaj nie zabiję, nie, jeszcze nie.
A taka ładna jest pogoda...


No i proszę państwa, jak tu pisać, kiedy cały czas wychodzą mi ekshibicjinistyczne wstawki? Ech, koniec eksperymentu na dzisiaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz