poniedziałek, 7 czerwca 2010

Język sztuczny, język żywy

Język którego uczymy(-liśmy ;) ) się w szkole to język mocno skodyfikowany, formalny, nie podlegający większym zmianom. Wymaga on dużej poprawności, jest raczej sztywny (wiem z doświadczenia, iż używając kreatywnego podejścia do składni dostawałem burę za burą od polonistki... niesłusznie, moim zdaniem, gdyż były w pełni zrozumiałe).
Poza szkołą mówimy różnie. Inaczej w domu, inaczej z sąsiadami, w urzędzie, w pracy.
Zupełnie inaczej mówimy rozmawiając z przyjaciółmi, grając z nimi w piłkę, inaczej rozmawiamy w pubie.
Dodajmy jeszcze do tego żargony, dialekty, regionalne wariacje.
"Sialeństwo" ;)
Nawet tak banalny (poza wymową i pisownią ;) ) język jak angielski dzieli się nie tylko na odmiany z różnych krajów (w Irlandii, w Anglii i w USA brzmi on odmiennie).
Mamy też takie perełki jak mieszkańcy Baile Átha Cliath (Dublin) oraz Cork.
Problem jest taki, iż mieszkańcy obu miast ledwo rozumieją się nawzajem. W ramach jednego języka mamy naprawdę dużą różnorodność.

Po co, na co, dlaczego?
Dla mnie to jest piękno języka :).
Abstrahując już od tzw. języka wewnętrznego, a więc czegoś pomiędzy wyrażaniem słowami myśli oraz emocj, słownictwo, składnia oraz wszelkie inne aspekty mowy (jak na przykład akcent) wyrażają po prostu naszą indywidualność.

Dlatego właśnie nie cierpię 'kolesi spod bloku', których sposób wyrażania myśli zdradza wyraźnie... cóż, brak jakichkolwiek ciekawych myśli :).
Bynajmniej nie mówię przez to, że dobre i efektowne wysławianie się jest miarą inteligencji. Osoby nieśmiałe i introwertyczne zazwyczaj mają z tym problem.
Ja chociażby o wiele lepiej piszę niż mówię, chociaż upodobanie do dramy i takich tam wykazało we mnie niemały talent aktorski.
No i co ja teraz poradzę, że wielu ludzi odbiera mnie jako ekstrawertyka :) ?

Wracając jednak do języka, jego poprawności, a także badań nad nim...
Ja lubię się często i gęsto popisywać moją relatywną łatwością w formułowaniu myśli. Nie zawsze jest oczywiście cukierkowo, ale taką już mam przywarę ;).
Także wykształcenie i po części praca wyrobiły we mnie wielki szacunek oraz zainteresowanie zarówno praktycznym jak i teoretycznym aspektem języka (jak się komuś to głupio kojarzy, to gratuluję :D ).

Jednym z wyrazów tej fascynacji jest zainteresowanie językoznawstwem jako takim (nie żebym z tego w końcu pracę magisterską był napisał).
I właśnie jeżeli już o tym mówimy, to istnieją trzy rzeczy które wywołują u mnie ogromny podziw. Są to:
- esperanto, a więc stworzony przez Ludwika Zamenhofa język doskonale regularny; esperanto, będąc w istocie językiem niedokończonym pod względem leksykalnym, posiada jednak idealnie proste reguły gramatyki, składni i w zasadzie czegokolwiek co go dotyczy
- Sindarin i Quenya, a więc fikcyjne... wróć... sztuczne języki stworzone przez Tolkiena na potrzeby swojego projektu
- projekt Tolkiena, a więc monumentalne dzieło będące w istocie nowożytną mitologią spisaną na kanwie wyspiarskich legend, archetypów i mentalności; nie tylko pod względem językowym i literaturoznawczym, ale i właśnie archetypowym, tak zwana 'Trylogia' rozpaliła umysły wielu... niestety także naśladowników.

Podczas kolejnych wpisów postaram się przybliżyć przede wszystkim najciekawsze fakty związane z Sindarinem i Quenyą, a także powiem dlaczego książki Tolkiena są przereklamowane... z drugiej strony dlaczego nie doceniamy w nich tego, co naprawdę zasługuje na podziw.

Navaer!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz